Bez przebaczenia [R.S]

Twórczość nie związana z uniwersum gry S.T.A.L.K.E.R.

Moderator: Realkriss

Bez przebaczenia [R.S]

Postprzez Red Liquishert w 29 Lis 2015, 23:34

Taki o westernik.

:

"O bury me not on the lone prairie."
These words came low and mournfully
From the pallid lips of the youth who lay
On his dying bed at the close of day.

He had wasted and pined 'til o'er his brow
Death's shades were slowly gathering now
He thought of home and loved ones nigh,
As the cowboys gathered to see him die…


- Johnny, jedź do szefa i powiedz, że go mamy.
- Po jaki ch*j? Wpakuj mu kulę i będzie po kłopocie.
James Candlefield uniósł głowę. Trzech jeźdźców w luźnych koszulach. Wszystkie konie kare jak jeden. Z nieba leje się żar.
Wbił wzrok w ziemię, dysząc ciężko. Sądził, że uciekał prawie dwie godziny, zanim kula z winchestera trafiła go w nogę. Potem wpadł do rzeki. Wyłowili go, pobili i otoczyli kręgiem. Banda sku*wysynów.
- Zaczynam się nad tym zastanawiać.
Ten, który to powiedział zeskoczył z konia. W ręku miał obrzyn z myśliwskiej dwururki, za pasem łamany rewolwer Smitha i Wessona. Candlefield patrzył. Zbierał siły.
- I co teraz, farmerzyno? – zapytał tamten, kucając przed rannym. – Trzeba było płacić, póki był czas.
Candlefield spojrzał na niego wściekle, a potem uderzył czołem między oczy.
Zakotłowało się. James złapał za rękojeść schofielda w kaburze draba i strzelił mu przyłożenia w pierś. Któryś z konnych strzelił. Kula wbiła się w bark draba. Drugi z konnych już sięgał po broń, gdy Candlefield zmiótł go z siodła. Huknął kolejny strzał i tym razem pocisk wyrył w policzku Jamesa głęboką bruzdę. Zaraz potem ucho farmera zapłonęło potwornym bólem. Odepchnął od siebie klęczącego draba, wyrywając mu z rąk obrzyn. Spróbował wycelować i spojrzał prosto w czarną lufę czarnoprochowca.
- Ani, ku*wa, ruchu, sukinsynu – warknął, celując. James przymknął odruchowo oczy, gotów na śmierć.
Suchy trzask. Kapiszon nie odpalił.
Nie dał konnemu odwieść kurka ponownie. Uniósł obrzyn i wypalił z obu rur naraz. Zraniony koń zakwilił, a chwilę potem z siodła spadł jeździec. Stopa utkwiła mu w strzemieniu i uciekający w amoku koń powlókł trupa za sobą. Z rozprutego śrutem brzucha bandyty pociągnął się warkocz długich jelit.
Krew huczała Candlefieldowi w skroniach. Upuścił strzelbę i dotknął resztek ucha. Spojrzał w dół i zaklął. Jeden z pocisków rozpruł mu koszulę i wyrył w boku bruzdę podobną tej na policzku. Dopiero teraz, kiedy adrenalina opadła, zaczął czuć pieczenie i ból. Splunął na bok.
Tkwił na środku prerii, ranny, pobity i zmęczony. To, co przeżył ostatniej nocy wydawało mu się snem. Chciał się obudzić. Bardzo chciał.
Zdjął zakrwawioną koszulę, podarł na pasy i opatrzył nogę i tors. Kawałkiem płótna wytarł twarz i wstał chwiejnie. Konie uciekły, pozostawiając po sobie trupy jeźdźców. Mężczyzna przeszedł nad tym, którego zastrzelił na samym początku. Przyjrzał się twarzy. Cherubin. Szeroko otwarte, niebieskie oczy. Kręcone jasne włosy. Dziura na środku piersi. James pokuśtykał dalej i ukucnął przy zwłokach tego, którego zrzucił z siodła strzałem z rewolweru. Celował niedokładnie, ale traf poniósł pocisk prosto w twarz bandyty. Ziejąca jama zamiast oka. Wielobarwna maź, zaschnięta na policzku. Przynajmniej strój miał w miarę czysty; James ściągnął z niego koszulę i kamizelkę. Bez namysłu zdarł spodnie. Ubrał się z trudem, krzywiąc się z bólu; bok krwawił. Wrócił do cherubina i pociął jego koszulę swoim nożem – jedyną rzeczą, jaka mu pozostała. Owinął ranę świeżym bandażem i znów uklęknął z grymasem bólu na twarzy. Rozładował i rozłożył schofielda, szmatą pozbył się pyłu z suchej gleby i złożył rewolwer z powrotem. Ściągnął z trupa taśmę z kaburą i nabojami. Otrzepał go z piachu i włożył. Złamał rewolwer, wsadził sześć nabojów do komór i wsunął broń do kabury. Nie schylił się nawet po czarnoprochowca tego, którego koń powlókł za sobą. Brunet, któremu przestrzelił oczodół zaciskał w zimnej dłoni peacemakera. James przeczyścił go, zabrał amunicję i zapiął pas tak, że krzyżował się z drugim tuż nad jego kroczem. Oparł dłonie na rękojeściach obu rewolwerów, tkwiących w popękanych od słońca skórzanych kaburach.
Candlefield, mimo bólu, poświęcił kilka minut i znalazł solidny kij, który miał posłużyć mu za podporę. Determinacja. Z małej skrytki w bucie wyciągnął maleńki kompas i określił kierunki świata. Do farmy miał jakieś pięć mil, tam odpocznie i ruszy do Pricetown. Długa droga. Trudna. Ale da radę. Tak należy.

*

- Nie mamy pieniędzy. Powiedz to wreszcie.
Uniósł głowę znad skrzyni, w której trzymał pieniądze.
- Nie. Nie mamy.
Skończył przeliczać nędzny zysk. W zeszłym miesiącu miał oddać dwieście dolarów, których nie miał. Wtedy nie miał pieniędzy w ogóle. Wybłagał u właściciela ziemi, Carla McDeana, jeszcze dwa tygodnie. Do tego czasu uzbierał jedną dziesiątą długu.
To koniec, pomyślał.
- Przyjdą po nas. Co z tym zrobimy? – zapytała Eileen, jego żona od dwunastu lat.
- Dziś w nocy wyjedziecie – powiedział, delikatnie łapiąc ją za rękę. – Weźmiesz Davida, zabierzesz trochę jedzenia i broń…
- Nie… - próbowała zaprzeczyć przez łzy, ale nie pozwolił jej na to.
- Tak zrobisz. Pojedziecie na wschód, do twojej rodziny. Mnie by nie pomogli, więc powiesz im, że się rozstaliśmy, rozumiesz? Wymyślisz coś. Dasz radę.
- Nie zostawię cię tutaj! – prawie krzyknęła. – Nie pozwolę ci tu zostać! Przyjdą tu i zabiją cię, a ja mam uciekać?
- Pomyśl, proszę – odrzekł cicho. - Mamy syna… ma zginąć razem z nami? Chcesz tego?
Milczała.
- Przygotowałem już konie – powiedział po długiej chwili ciszy. – Weź te pieniądze i jedź. Jeszcze dziś w nocy.
Za oknem wył wiatr.

*

Do tego, co zostało z jego farmy dotarł po dwóch godzinach nużącego marszu. Dopadł do studni, naczerpał wody do wiadra i chłeptał długo. W końcu przemył twarz i spojrzał na ruiny. Poczuł, jak coś ściska go za gardło. Bardzo mocno.
Z domu i stodoły zostały tylko zgliszcza. To nędzne bydło, które mu pozostało, pewnie zabrali. Zbliżył się bardzo powoli do wciąż tlących się pozostałości domu. Łzy nabiegły mu do oczu, gdy zobaczył to, czego tak bardzo nie chciał zobaczyć.
sku*wysyny.

*

Zaatakowali niespodziewanie, gdy James wsadził żonę i syna na koń.
- Już, już! – krzyknął i uderzył konia w zad. Zwierzę popędziło przed siebie, w bezkresną prerię. Nie patrzył dłużej; zdjął z pleców strzelbę i wyjrzał przez szparę w drzwiach na zewnątrz.
Było ich przynajmniej dziesięciu. McDeana nie było.
- Candlefield, ty durny kmiocie! – wrzasnął jeden z nich. – Wyłaź! Twój czas się skończył. James odetchnął, uniósł karabin…
- … i lepiej nie próbuj walczyć – dodał drugi. – Chyba coś dla ciebie mamy.
W tłumie konnych zakotłowało się. W świetle latarni Jamesowi mignęła niebieska sukienka.
Nie, pomyślał. To niemożliwe…
Sukinsyny. Musieli rozstawić strzelców wokół farmy. Dlaczego o tym nie pomyślał, do cholery?!
Zaklął, splunął. Wywlekli jego żonę i syna na widok, śmiejąc się, szczerząc żółte zęby. Światło latarni sprawiało, że było widno jak w dzień.
- Wyłaś, Candlefield, bo ich zabiję!
- Nie, James, uciekaj!
- Zamknij ryj, ku*wo! – jeden z konnych smagnął plecy Eileen nachajem. Krzyknęła głośno, zwinęła się w kłębek. Candlefield wypadł na zewnątrz, rzucając karabin na bok.
- Idę! – krzyknął, unosząc ręce. – Zostaw ją, rozumiesz?
- Jasne, panie – zaśmiał się brodaty drągal i machnął ręką w nieokreślonym geście. Candlefield zrozumiał.
Cios pałki w kolano powalił go na ziemię; ból prawie go oślepił. Kolejny cios trafił go w plecy, następny w bark.
- Zadowolony, pierdo*ony oszuście? Zadowolony?! – krzyczał ktoś, zapewne agresor z pałką. Ktoś złapał Jamesa za włosy, zadarł głowę do góry. – A teraz patrz.
Powalili Eileen na ziemię, zdarli z niej sukienkę. David płakał.
- Nie! – wrzasnął James, zaszamotał się, ale kilka par rąk trzymało go w miejscu. Z mroku wyłaniali się kolejni napastnicy; jeden z nich miał długi karabin z lunetą. To on musiał zastrzelić konia Eileen.
Strzępy sukni na ziemi. Przerażające wycie Eileen. Ohydne chrząkanie gwałcicieli. Ktoś brudnymi, sękatymi dłońmi ściskał do bólu odsłonięte piersi kobiety.
- Nie! Nie! Nieee! Wy sku*wysyny! Wy psy! – wrzeszczał James, aż ktoś nie zatkał mu ust. W końcu przestał się szamotać.
Zajęli się nią prawie wszyscy. Po kolei. Powoli i z rozmysłem. Leżała naga, nieruchoma, z nienaturalnie wygiętym karkiem. David płakał. James skowyczał jak pies. Oni śmiali się głośno.
Potem rzucali pochodnie w drewnianą chatę i stodołę.
- Patrz teraz, sukinsynu. Patrz! – krzyknął brodaty, złapał Davida za kark i zbliżył się z nim do płonącego domu.
- Nie! Nie! – chciał krzyknąć Candlefield, ale śmierdząca dłoń zatykała mu usta. Po prostu zamknął oczy.
Wrzask syna doprowadzał go do szaleństwa.
*

Do zmierzchu pracował przy grobie. Wykopał jeden, duży. Rękami.
Najpierw włożył nagie ciało żony. Nie miał całunu, w który mógłby je owinąć. Nie miał nawet kawałka szmaty, którym mógłby otulić te kości syna, które odnalazł, a których nie strawił ogień.
Płacząc, zasypywał ziemię. Krew kapała mu z rany na policzku, mieszając się z ziemią i słonymi łzami. Zasypał grób, a potem położył na nim duży kamień, który znalazł nieopodal. Z wielu mniejszych kawałków skały ułożył okrąg znaczący mogiłę. Nie miał czym wyryć napisu, ani z czego zbić krzyża.
Klęczał przy grobie, łkając i dygocząc. W końcu zemdlał.

*

Wyrwał się z uścisku, kiedy myśleli, że stracił przytomność. Biegł w ciemność. Nie pamiętał, jak długo uciekał – w końcu znalazł niewielki wykrot, gdzie zaległ, dysząc ciężko.
Pamiętał, że o świcie wypełzł z kryjówki. Pamiętał, że jeden z konnych go zauważył. Potem był strzał, kontakt z ziemią i zimna woda rzeki. Potem znowu go pobili. Potem ich zabił.

*

Obudził się nad ranem. Usiadł obolały i rozejrzał się. Ze wzgórza, na którym pochował rodzinę, widział już nie tak odległe Pricetown. Tam czekał na niego McDean. A może myślał, że Candlefield zginął?
Jeśli tak, to się przeliczył.

*

Do miasta dotarł w południe. O tej porze było puste; tylko z saloonu niosło się echo rozmów i skocznej muzyki. Candlefield wyprostował się, odrzucił toporną laskę. Minął nijakie domy, idąc ubitą na twardo drogą, stanowiącą główną ulicę miasteczka. Ktoś nie zamknął okiennic, które teraz waliły we framugę okna, targane silnym, suchym wiatrem. Przy takich warunkach zebrać plony za dwieście dolarów? Nie ma mowy.
Już gdy stanął przed saloonem zobaczył Jacksona, prawą rękę McDeana. Nie widział go wśród napastników; pewnie sku*wysyn leczył kaca. Pił teraz tequilę prosto z butelki, gadając bez przerwy coś do barmana, Bena Berry’ego. Ben kiwał tylko głową co jakiś czas, polerując kieliszki i wysokie kufle. Candlefield pchnął małe drzwiczki i wszedł do środka.
Szybko wyłapywał twarze. Dobrze ich zapamiętał. Odnalazł sześciu, którzy napadli na jego dom. Nawet nie zauważyli, gdy wszedł. Podszedł do baru, stanął obok Jacksona.
- Whiskey – rzucił do barmana i zerknął na Jacksona. – Jak popołudnie?
Jackson drgnął, przeniósł wzrok kaprawych oczu z flaszki na poranioną twarz Candlefielda.
- Ty sku*wysynu…
Zanim zdążył niezdarnie sięgnąć po rewolwer, James już miał w ręku jego flaszkę. Rozbił mu ją na czole, a potem odwrócił się, plecami opierając się o bar. W dłoniach miał już rewolwery.
Zabił brodatego, który wrzucił jego syna do ognia. Odstrzelił połowę twarzy człowiekowi, który tamtej nocy miał karabin z lunetą. Pozostali już sięgali po broń, ale on był szybszy. Pozabijał pozostałych czterech; nikt inny nie wyciągnął broni.
- Niech nikt się nie rusza! – krzyknął. – Nie będę strzelał do wszystkich.
Na sali cisza.
- Gdzie jest McDean? – warknął do Jacksona, który powoli dochodził do siebie.
- On cię zabije…
- Gdzie. On. Jest.
- Zaraz tu będzie… chłopaki mieli mu zdać raport…
- Wyśmienicie.
Strzelił Jacksonowi w skroń. Mózg, kawałki kości i strzępki włosów trysnęły na blat. Zwłoki huknęły o posadzkę.
Na sali cisza. Wszyscy w sztok pijani. Prawie wszyscy bez broni. Bardzo dobrze.
- wypie*dalać – warknął. – Niech ten sku*wiel McDean tu przyjdzie.
Wypadli jeden po drugim. Wielu ich nie było; naliczył dziesięciu. Sześciu, których zabił. Licho dziś z klientelą.
Usiadł przy jednym ze stolików. Ben Berry patrzył, nie wiedząc, co robić.
- Ty też wyjdź.
Barman oddalił się szybko. Załomotały drzwiczki saloonu. James czekał.
- Candlefield!
Znajomy głos.
- Candlefield, wyłaź stamtąd!
James wyjrzał zza framugi drzwi. McDean stał tam z cygarem w zębach, świetnie ubrany, z lśniącą łysiną na czubku głowy. Z paskudnym uśmieszkiem pod sumiastymi, siwymi wąsami. Za nim piętnastu uzbrojonych ludzi. No tak.
- Teraz przesadziłeś – krzyknął McDean. – Nie zapłaciłeś długu. Wymierzyłem ci sprawiedliwość, a ty wróciłeś tu, by zabić moich ludzi.
- Sprawiedliwość? – zaśmiał się James. – Zabiłeś moją rodzinę, ty sku*wysynu.
- Nic o tym nie wiem – nawet nieźle udał zdziwienie McDean. – Wyjdź i opowiedz mi o tym. Rozprawię z nimi. Miałeś taką śliczną żonę… kondolencje, przyjacielu.
- Dobrze wiedziałeś, że nie spłacę długu – warknął Candlefield. – Dobrze wiem, co kazałeś zrobić. Wiem też, że bardzo dobrze wiesz o tym, co się stało. Sam się z nimi rozprawiłem, żałuję tylko, że nie ze wszystkimi.
Nadszedł czas. James wziął głęboki wdech, poruszył palcami. Już niedługo, Eileen. Już niedługo, David.
- Wyłaź, James! Skończyły się żar…
Candlefield wypadł na zewnątrz, huknęły lufy obu rewolwerów. McDean runął na wznak, a z obu dziur w jego piersi buchnęła krew. Dokonało się.
Piętnaście luf karabinów, strzelb i rewolwerów huknęło w jednej chwili. Candlefield poczuł, jak jego ciało rozpada się na atomy, poczuł, jak pada na schody.
Ostatni, co zobaczył, był sęp krążący gdzieś na czystym jak łza nieboskłonie.
Bydlę z pana, panie Red

Za ten post Red Liquishert otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Mito.
Awatar użytkownika
Red Liquishert
Łowca

Posty: 418
Dołączenie: 07 Sty 2010, 16:13
Ostatnio był: 16 Gru 2021, 16:32
Miejscowość: Chuj wie, Polska Ź
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Akm 74/2
Kozaki: 167

Reklamy Google

Re: Bez przebaczenia [R.S]

Postprzez Mito w 30 Lis 2015, 23:36

Najpierw wytykanie.
:

James Candlefield uniósł głowę. Trzech jeźdźców w luźnych koszulach. Wszystkie konie kare jak jeden. Z nieba leje się żar.
Ten fragment to taki zlepek najróżniejszych różności. Co trzej jeźdźcy wrzynają się w kompozycję jak pług w kostkę brukową somsiada bidżeja, wszystkie konie były kare jak jeden, ale jak który jeden? A na dodatek polewanie żarem pomyliło czasy.
Wyłowili go, pobili i otoczyli kręgiem.
Czyli najpierw spuszczają wp$#%&ol tak podchodząc po jednym, a dopiero potem go otaczają.
W ręku miał obrzyn z myśliwskiej dwururki, za pasem łamany rewolwer Smitha i Wessona.
Czyli od Smitha i Wessona ten rewolwer... ukradli? odkupili? A w ogóle to co za durnie byli z tych Smithów i Wessonów, że we dwóch z jednym rewolwerem latali? No sory, ale jak podajesz nazwę jakiejś firmy to spróbuj pisać ją tak, żeby czytelnik był pewien, że to firma, a nie jakichś dwóch frajerów od jakiegoś czasu wąchających stepowe kwiatki od spodu.
James złapał za rękojeść schofielda w kaburze draba i strzelił mu przyłożenia w pierś. Któryś z konnych strzelił. Kula wbiła się w bark draba. Drugi z konnych już sięgał po broń, gdy Candlefield zmiótł go z siodła.
I czym go zmiótł? Miłym uśmiechem i zalotnym mrugnięciem oczkiem?
Spróbował wycelować i spojrzał prosto w czarną lufę czarnoprochowca.
- Ani, ku*wa, ruchu, sukinsynu – warknął, celując.
Czarna lufa czarnoprochowca brzydko brzmi, a z reszty fragmentu można wydedukować, że Johnny spróbował wycelować, spojrzał w lufę, powiedział do siebie "Ani, ku*wa, ruchu, sukinsynu" i wycelował w swoją stronę.
Z rozprutego śrutem brzucha bandyty pociągnął się warkocz długich jelit.
Kolejność leży, raczej 'długi warkocz ociekających świeżą krwią jelit'.
Kręcone jasne włosy.
Kopsnij no przecinka.
Dziura na środku piersi.
Dżeeeendeeeer! Kobieta z brodom! Weź panie przemianuj to na klatkę piersiową.
Rozładował i rozłożył schofielda, szmatą pozbył się pyłu z suchej gleby i złożył rewolwer z powrotem.
Po co miał się pozbywać pyłu z podłoża, skoro zajmował się rewolwerem, a nie sprzątaniem stepu?
[...]bardzo nie chciał zobaczyć.
sku*wysyny.

- wypie*dalać – warknął. – Niech ten sku*wiel McDean tu przyjdzie.
Ale zaczynaj zdania od wielkiej litery.
Wypadli jeden po drugim. Wielu ich nie było; naliczył dziesięciu. Sześciu, których zabił. Licho dziś z klientelą.
Wypadli? Przez komin, z auta, a może bo tak wypadało? No, skąd? Poza tym, było ich łącznie dziesięciu, sześciu zginęło, a czterech wypadło (z obiegu), czy może naliczył dziesięciu wypadających, a jeszcze sześciu leżało?
Candlefield poczuł, jak jego ciało rozpada się na atomy, poczuł, jak pada na schody.
A więc jednak ma to coś wspólnego z post-apo, kowboje z dzikiego zachodu blasterami nawalają. Fallout normalnie.



Teraz mam jakieś przeczucie, że powinienem powiedzieć tu coś, hm... tak, twórczego, budującego i tak dalej. O, właśnie, konstruktywnego! No to pajechali.

Widzę, że uwielbiasz takie wątki. Bohater żyjący w twoim opowiadaniu tylko po to, żeby dokonać zemsty. Krwawej zemsty. I umrzeć. Fight, kill and die normalnie, skądś to kojarzę. Twoje uwielbienie do krwawych rozbojów podpartych dużą ilością brutalności. Nie, nie mam nic przeciwko temu, pisz, jak chcesz, bo wymuszanie jakiegoś stylu odmiennego od swojego własnego, naturalnego jest skazane na porażkę. Ortografia ofkors dobra, tam i tu pewnie przydałoby się podrzucenie przecinka, zdarzało ci się wcinać pojedyncze słowa. No, jest większość powyżej. Sama fabuła prosta. Jakoś nie chce mi się rozwijać tematu, bzdur nawypisuję.
Spolszczenie do Misery: The Armed Zone (Ja & Imienny)
Ciekawe kiedy ilość moich kozaczków przekroczy moje IQ Image
Awatar użytkownika
Mito
Legenda

Posty: 1007
Dołączenie: 17 Sie 2014, 21:21
Ostatnio był: 29 Mar 2019, 02:46
Kozaki: 271


Powróć do Zero z Zony

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 2 gości