Rampage

Twórczość nie związana z uniwersum gry S.T.A.L.K.E.R.

Moderator: Realkriss

Rampage

Postprzez skinnyman w 03 Gru 2016, 23:57

No elo, w ramach odskoczni od pisania w uniwersum "Stalkera" popełniłem krótkie opowiadanko. Uznałem, że skoro już je napisałem, to niech pójdzie w świat.

:

"Niszczę, więc jestem"

Najprostszy akt surrealizmu to wyjść na ulicę z rewolwerami w dłoniach i strzelać na ślepo w tłum, ile wlezie. Kto choć raz w życiu nie czuł pragnienia, by skończyć w ten sposób z obecnym chorym systemem pohańbienia i skretynienia, ten z pewnością znajdzie się w tym tłumie, z brzuchem na poziomie lufy.

André Breton




Wysiadł z samochodu, otworzył bagażnik i wyjął karabin. Przerzucił pas nośny przez plecy. Noszenie broni na widoku było zabronione, ale w tym momencie nie miało to już oczywiście żadnego znaczenia. Tak samo jak samochód – nie blokował drzwi na klucz, jedynie lekko je przymknął. Cicho, spokojnie, jak gdyby wysiadał z pojazdu pośrodku szumiącego lasu, a nie w sercu hałaśliwej, rozwrzeszczanej metropolii pierwszego świata. Poprawił osprzęt i ruszył na ukos przez parking. Głowę miał dziwnie lekką, chociaż serce biło jak szalone, kiedy szybkim, energicznym krokiem zbliżał się do celu.

Odziany od stóp do głów w czerń, w butach desantowych, z karabinem i kamizelką taktyczną na piersi wyglądał jak maszyna do zabijania, jeździec Apokalipsy na miarę XXI wieku. Wiedział, że ściąga na siebie spojrzenia, ale o to również już nie dbał. I tak lada moment zostanie zdemaskowany i wyciągnięty na światło kamer i języków całego kraju. Dołączy do długiego pochodu wyklętych szaleńców, czarnych mar, które przeżywając swoje pięć minut chwały, żyją potem w zbiorowej pamięci jako odrażająca plama na sumieniu narodu. W tym sensie miał zapewnić sobie nieśmiertelność, co w pewien sposób łechtało jego dumę. Jeżeli nie można wykonać sobie pomnika trwalszego niż ze spiżu, wypada przynajmniej umieć widowiskowo niszczyć. Kartezjusz powiedział: „myślę, więc jestem”. Cynicznie sparafrazował te słowa: Niszczę, więc jestem. To jedyny sposób, by taka wesz jak on mogła jakoś zaistnieć.

Pękata, szara sylwetka kościoła wznosiła się brzydką, nieforemną bryłą przy skrzyżowaniu ulic, stanowiąc kolejny typowy przykład neokatolickiego kiczu. Kiedyś przynajmniej mieli klasę. Te wszystkie gotyckie katedry, pnące się w górę strzelistymi wieżami, te stropy, które były tak wysoko, że ginęły w mroku. A dzisiaj? Nawet swojego Boga nie umieją należycie uczcić. Może dlatego, że ciężko czcić martwego od ponad stu lat trupa. Gdyby był Bogiem, bezlitośnie karałby grzechy przeciwko estetyce.

Przeciął chodnik i wszedł na ulicę. Ruch chwilowo osłabł i nagle przyszło mu do głowy, żeby po prostu poczekać na ulicy. Nie czaić się, lecz bezczelnie rzucać się w oczy. Odsunął rękaw wojskowej bluzy, zerknął na zegarek. Za dziesięć pierwsza, kaznodzieja widocznie długo ich dzisiaj trzyma. Jak zawsze, wszędzie musiał być odrobinę za wcześnie. Demon punktualności. Tylko w życiu dla odmiany ze wszystkim się spóźnił, koncertowo przegrywając cały wyścig. Tak mu się przynajmniej zdawało.

Zegar zwolnił obroty, minuty wlokły się jak godziny, cały świat poruszał się jak mucha w smole. Obserwował gołębie, które przysiadły na ramieniu wznoszącego się nad dachem krzyża, zmrużył swoje małe, wąskie, głęboko osadzone oczy, kiedy odbite od dachu światło uderzyło go w tęczówkę. Okolica tonęła w miodowych, omdlewająco bezsilnych promieniach słońca.

Podążał wzrokiem za nielicznymi przechodniami, pożerał oczami krzykliwe, brzydkie szyldy, odmierzał rytm pracy czerwonego światła sygnalizacyjnego na przejściu dla pieszych. Kiedy z prawej nadjechał samochód i kierowca zaczął zwalniać, widząc sterczącego na środku jezdni faceta z karabinem, on poczuł, że to ten moment. Jak gdyby ten samochód dał mu zielone światło. Jego pojawienie się było dla strzelca tym, czym delikatne pchnięcie kija bilardowego dla bili. Zawsze jest jakaś przyczyna od nas niezależna, a my tylko wykonujemy kolejne ruchy, jak kostki domina w łańcuchu przeznaczenia.

Z tą myślą łatwo było działać. W końcu wybiła godzina zero. Wrota świątyni otworzyły się i z ciemnego wnętrza kościoła wysypali się wierni, niczym insekty spod wilgotnego kamienia, albo pszczoły z ula. Starzy, młodzi, mężczyźni, kobiety, dzieci. Biali, czarni, Latynosi. W oczach Boga każdy jest równy. Teraz również w jego oczach.
Szczęknął bezpiecznikiem i ruszył do ataku. Nie słyszał już trąbienia faceta w pick-upie, który zresztą widząc co się święci, natychmiast zawrócił, gorączkowo wrzucając wsteczny, a potem zmykając tam, skąd przyjechał, nerwowo obserwując czarny cień w lusterku wstecznym.

Tymczasem cień nie wiedział, jak zacząć, kogo zabić jako pierwszego. Nie miało w tym być zresztą żadnej logiki. Nieskończenie wolnym ruchem uniósł lufę a-er-piętnastki i wziął na cel niezdarną, zgarbioną babcię w okularach. Ludzie wokół chyba jeszcze nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje. Zanim żołądki ścisnęła im lodowata obręcz złego przeczucia, huknął już pierwszy strzał.

Kula weszła w babcię jak w masło, obalając staruszkę na bruk. Natychmiast wybuchła panika, wysokie głosy kobiet i płacz dzieci runęły akustyczną falą na ulice. Cień sterczał jak słup, obserwując pierwszą ofiarę. Obłoczek błękitnego dymu uniósł się z lufy, rozgrzana łuska brzęknęła o asfalt. Strzelec poczuł, jak członki wypełnia mu cudowne uczucie mocy i wolności. Tętno wyszło poza skalę, adrenalina trafiła do żył, słyszał swój własny przyspieszony oddech. To był duchowy orgazm, sensacja, która zanurzyła go w rzece rozszalałej pasji niszczenia. Bestia nareszcie zerwała łańcuch.

Ruszył dalej i teraz strzelał już bez ustanku. Najczęściej mierzonymi, pojedynczymi strzałami. Nie lubił rozrzutności i marnowania zasobów, cenił sobie precyzję i oszczędność. Ranił otyłego, łysiejącego faceta, który zwalił się na chodnik kwicząc jak zarzynany prosiak, potem pozwolił sobie na odrobinę szaleństwa i długą serią ściął umykającą z powrotem w stronę kościoła rodzinkę. Grzechot łusek o podłoże brzmiał jak najcudowniejsza muzyka.
– O ku*wa... – wychrypiał w zachwycie, wduszając zwalniacz magazynka. Pusty STANAG spadł na ziemię, świeża porcja amunicji z metalicznym chrzęstem weszła w uchwyt niczym członek w pochwę. Nie, to uczucie było lepsze. Trzask, szczęknięcie mechanizmu, cel, pal. Ludzka małpa padła jak podcięta, krew bluznęła jaskrawym strumieniem na chodnik.

Ludzie zdążyli się bardzo szybko rozbiec na wszystkie strony, ale nie brakowało idiotów lub łamag, którzy na własną zgubę wciąż pozostawali na placu boju. Samotna, młoda dziewczyna wyskoczyła zza kosza na śmieci, próbując wykorzystać moment, kiedy morderca przeładowywał. Ten kątem oka natychmiast wychwycił szybki ruch po prawej.

Dziewczyna nie miała szans, ucieczkę blokowała jej z lewej strony podmurówka i ogrodzenie, na wprost znajdował się zabójca. Źle obliczyła moment, licząc, że tamten nie zdąży jej trafić. Prześladowca szybko przemieścił się w prawo, odcinając ofierze drogę ucieczki.
Popatrzył na nią przez sekundę i zdążył zauważyć, że była ładna. Młoda, szczupła, zgrabna, długie nogi, piękne kasztanowe włosy. Szeroko otwarte błękitne oczy patrzyły na niego w całkowitym szoku, delikatne różowe usteczka nabiegły krwią, policzki się zaróżowiły.
- Szmata.
Strzelec wypluł te słowa matowym głosem, po czym delikatnym, wyćwiczonym ruchem ściągnął spust. Przytrzymał go na sekundę, dziurawiąc dziewczynę krótką serią. Mknące z prędkością kilometra na sekundę tysiąc siedemset dżuli cisnęło ciałem w tył, kobieta przewróciła się jak szmaciana pacynka, której odcięto nagle sznurki.
Popatrzył przez moment na ciało, ale nie pozwolił sobie na sentymenty. Wyszedł na środek placu, ścigając ogniem umykające niedobitki. Wykrzyknął tryumfalnie, kiedy z ponad stu metrów udało mu się przebić kolano jakiemuś nastoletniemu chłopcu.
– Run, Forest, run! – kultowy tekst poniósł się echem po dziedzińcu. Wszędzie wokół leżeli ranni, martwi i dogorywający ludzie.
– Po... pomocy! – jęczał jakiś dziadek, brzydki, zasuszony pan w starych, śmierdzących ciuchach.
– Tak jest, oczywiście, chętnie panu pomogę! Wyręczę cię od męki życia, stary gadzie.
Stanął obok rannego i pojedynczym strzałem rozbił mu głowę na miazgę.
Początkowa euforia powoli mijała, ale nie zastąpiło jej nic równie silnego. Żadnych wyrzutów sumienia, strachu, satysfakcji. Nic. Był po prostu wolny i ta wolność napełniała mu płuca śmiechem i lekkością.
– Czemu uciekacie?! Po kiego ch*ja spierdalacie! Niosę wam wolność, wybawienie! Wolność, jakiej ten drewniany pajac na krzyżu nigdy nie mógłby wam dać! – wrzeszczał histerycznie, wybuchając co chwila krótkim, szaleńczym śmiechem.
– Ach, ludzie, ludzie... – mamrotał złośliwie, strzelając gdzie popadnie i do kogo popadnie. Długi ślad łusek ciągnął się za nim przez dziedziniec, krew spływała powolutku do studzienek kanalizacyjnych, jeżeli nie zdążyła wcześniej zastygnąć w ostrym południowym słońcu.

Z daleka dały się już słyszeć syreny policyjne. Zaczynała się druga, nieunikniona część przedstawienia. Przedstawiciele społeczeństwa, obrońcy ładu społecznego wyruszali, by bronić bezsensownego ludzkiego życia. Morderca wycofywał się powoli do kościoła, skąd zamierzał prowadzić dalszy ogień aż do śmierci. Żywcem go nie wezmą!

Dla zabawy przejechał serią po drzwiach, rozpiżdżając szkło w drobny mak. Chrzęst odłamków był jak miód dla jego uszu, kawałki drewna, odpryski tynku i drobiny szkła tworzyły piękną mozaikę na schodkach kościoła. Z satysfakcją miażdżył ją pod podeszwami ciężkich butów. Wszedł do ciemnego, chłodnego wnętrza świątyni, pokręcił się przez moment po nawie głównej, wypłaszając ukrytych za kolumnami i pomiędzy ławkami wiernych. Duchowny zdążył już umknąć, pozostawiając swoje owieczki bez pasterza.
– Wypieprzać! Koniec mszy! Do domu! – sprawca zaśmiewał się do rozpuku, obserwując, jak staruchy niezdarnie próbowały przed nim uciec do zakrystii albo za ołtarz. Pożałował, że nie chciało mu się przyszykować domowej roboty granatów, albo chociaż koktajli Mołotowa. Mógł o tym pomyśleć.

Kiedy nasycił się demolowaniem kościoła i strzelaniem do ukrytych w nim ludzi, wycofał się z powrotem do głównego wejścia. Radiowozy zatarasowały już ulice, zakuci w fikuśne kombinezony SWATowcy przekradali się w jego stronę pod osłoną pancernej furgonetki. Natychmiast spadł na niego grad pocisków i wezwań do poddania się. Zaskoczony uskoczył za róg. Wycie syren i wystrzały
napełniały jego uszy nieznośną kakofonią, jakiś gliniarz jazgotał przez megafon, by odłożył broń i wyszedł na zewnątrz z podniesionymi rękoma.

Nie chciał, by go pokonali. Kilka razy odgryzał im się, na ślepo strzelając zza rogu, ale za każdym razem reakcja była błyskawiczna. Wiedział, że to taka taktyka, że jedni go przyciskają, a drudzy obchodzą już kościół z drugiej strony i zaraz znajdzie się w potrzasku, jeśli już nie jest.
Spojrzał w ciemne niecałe sześć milimetrów lufy, dotknął jej opuszkami palców, czując ciepło rozgrzanego metalu. Pomacał się po kieszeniach. Zostały mu dwa magazynki.

Podejrzewał, że postrzały są bolesne. Nawet jeżeli go nie zabiją, będzie cholernie bolało. Mogą go uczynić kaleką na resztę życia. Nagranie zwijającego się z bólu bandyty trafi na wszelkie serwisy internetowe. Nie, żadnej hańby. Trzeba to zrobić z klasą, po dżentelmeńsku. Kto właściwie powiedział, że musi umierać? Naprawdę musi to robić? Ta ostatnia kula to taki romantyczny mit, nic więcej. Dlaczego nie pożyć jeszcze trochę, nie zobaczyć reakcji świata? Może będzie dostawał listy od chorych psychicznie nastolatek z przedmieść, którym poprzewracało się w dupie, albo wyrazy uznania od neonazistów na tajnych forach internetowych?

Przede wszystkim nie chciał bólu. Czas się kończył, a on nie mógł się zdecydować. Nerwowo bębnił palcami po kolbie, nasłuchując ruchu na zewnątrz.
– Rzuć broń! Natychmiast!
Do jakich wniosków można dojść przez trzydzieści sekund?
– Ręce do góry! Wyłaź na zewnątrz, powoli i spokojnie!
Jaki jest najwyższy wymiar kary w tym stanie? Nawet nie pamiętał.
– Poddaj się!
A gdyby tak przed śmiercią zabrać ze sobą jeszcze paru piesków społeczeństwa? Piękna śmierć. Na polu bitwy, w glorii i chwale, na tarczy. A potem Walhalla. Własny artykuł na Wikipedii, jazgot prasy, wieczne uznanie społecznych spierdolin.... Będzie miał naśladowców. Śmierć wydatnie przyczynia się do powstania legendy. Gnicie w więzieniu niekoniecznie.

Wziął kilka głębokich oddechów, myślał gorączkowo. Nie potrafił jednak skierować lufy przeciwko sobie. To byłoby jak przyznanie się do błędu, jakby sam się ukarał. Nie... a walki też się bał. To znaczy, nie tyle walki, ile bólu, a może raczej dyshonoru, jaki mogłoby sprawić bycie pokonanym przez glinę.

– Poddaję się! – wrzasnął ile sił w płucach, wysuwając rękę z bronią za róg. Karabin drżał w zmęczonej, chudej dłoni. Odczekał nieskończenie długą sekundę. Nie strzelali.
– Rzuć broń! Już!
Zdecydowanym ruchem cisnął automat na schody. Armalite zagrzechotał o podłoże jak stara, niepotrzebna już zabawka.
– Poddaję się! – powtórzył komunikat.
– Wyłaź na zewnątrz! Ręce w górze i żadnych gwałtownych ruchów!
Policjant zaciął się jak zdarta płyta, do znudzenia powtarzając ten sam rozkaz.
– Dawaj, dawaj! No już!

Wiedział, że to taka taktyka. Perswazja, nacisk psychologiczny. Wielokrotne wtłaczanie w uszy tego samego komunikatu, żeby zmiękczyć sprawcę i skłonić go do zaprzestania oporu. Wiedział to
wszystko i miał na to wyje*ane. Podniósł się z posadzki, westchnął ciężko. Mimo wszystko dobrze, że w tym stanie nie ma kary śmierci. Będzie wku*wiał wszystkich swoją brzydką twarzą, transmitowaną w telewizji na cały kraj. Będzie bezczelnie pyskował sędziemu, założy jakąś ohydną, prowokacyjną koszulkę. Będzie zabawnie. Urządzi swój własny czarny teatr.

– Ich will... – zanucił pod nosem, wychodząc z uniesionymi rękoma na spotkanie sprawiedliwości.
"In loneliness, in some sort of a bleak unexplainable solitude with yourself and the Zone you can contemplate. Feel it, become another, penetrated by the aeons of the Zone. That's why it is good that makers didn't include women in the game, truly they are genius. While the game is kind of explorative, it is the journey inside. Had you also the feeling that you are in your dream while playing? Sometimes, for only moment some sight in the game appears to you like an image in a dream: obscure landscape, grey sky, and deserted building with dark windows. (...) It is no shame to have an intimate feeling to this game. I think this game, not on purpose but through artistic intuition, which is not controlled by a purpose of the artist, touched the perennial."

Za ten post skinnyman otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Mito.
Awatar użytkownika
skinnyman
Kot

Posty: 41
Dołączenie: 09 Wrz 2016, 22:05
Ostatnio był: 10 Mar 2024, 18:22
Miejscowość: pe do en kreska
Frakcja: Monolit
Ulubiona broń: VLA Special Assault Rifle
Kozaki: 28

Reklamy Google

Powróć do Zero z Zony

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 2 gości