ku*wa, co się dzisiaj odje*ało w mojej głowie w nocy to nawet ja nie. W rolach głównych - ja, oraz...Zdzicho. Przydługawe ale myślę, że warto.
Byłem na jakimś eleganckim bankiecie (ku*wa, ja + elegancja/savoir vivre to naprawdę bardzo pasujące xD do mnie przymioty, ale jedziemy dalej) niedaleko mojej mieściny. Wiadomo, garniaki, kawior, subtelny jazz w tle. W pewnej chwili okazało się, że wszyscy goście jadą do Krakowa by kontynuować bankiet w jakimś bardzo eleganckim i szykownym lokalu. Nie wiedziałem o tym wcześniej, byłem bez samochodu, więc poczułem się lekko mówiąc w czarnej dupie.
Bardzo chciałem kontynuować imprezę, więc zacząłem się rozglądać za kimś, z kim mógłbym się zabrać. Okazało się, że wszyscy ulotnili się szybciej niż się spodziewałem, sala była pusta, także srodze zawiodłem się na swojej inteligencji.
Skierowałem się ku wyjściu, gdzie oparty o ścianę, niczym wyrwany rodem z filmów Steve McQuenna kowboj, stał...Zdzicho (:E) paląc szluga. Popatrzył na mnie i wypalił:
-No witam Tadzik, mogę cię podrzucić.
-O ku*wa Zdzicho, co za spotkanie bla bla bla pierdo*enie głupot - jedziemy!
Idąc przed parking przypomniałem sobie osobę Zdzicha i jego wizje, odpały etc. tak więc przez moment zastanawiałem się, czy aby nie spie*dolić chyłkiem w pobliskie krzaki i zniknąć. Niestety, za późno. Zdzicho się odwrócił i pokazując na swój "mobil" mówi:
-No, to wsiadaj.
Nie wiedziałem co powiedzieć. Przede mną stała motorynka. ch*j, to jeszcze na ślepo i z paraliżem zmysłów mógłbym znieść, ale nie to, co miało mi służyć za siedzisko. Kojarzycie rowery z bagażniczkiem na tylnym siedzisku? Zdzicho zamocował sobie takowe. Mało tego, położył na tym kuwetę dla kota i chciał, bym się "wygodnie rozsiadł niczym król i możemy jechać".
zaje*iście.
Ulokowałem się dupą na tym tronie, podkurczyłem kolana pod szyję i trzymając się krawędzi kuwety stwierdziłem, że wolałbym by Tartar mnie pochłonął, nie mówiąc o tym, jaki czułem wstyd na myśl, że ktoś mógłby mnie zobaczyć. Czując się jak zgnilec czekałem aż Zdzicho w końcu wsiądzie. Powiedział tylko:
-Tylko trzymaj się mocno, bo to naprawdę ma kopa.
Nie do końca mu wierzyłem, ale zmieniłem zdanie, gdy ruszyliśmy. Ten pojazd cisnął dobrą stówę. Droga przed nami była całkowicie prosta przez jakiś kilometr. Mówię Zdzichowi - ku*wa ZWOLNIJ BO WYPADNĘ. Nie zareagował, nagle widzę - zakręt, dość ostry. Myślę sobie - no to przesrane, przynajmniej nie zgniję będąc dziewicą XD. Zdzicho chyba wyczaił mój niepokół, odwrócił się i krzyczy:
"Teraz patrz! wejdę w ten zakręt jak Pedrosa! (Pedrosa - hiszpański trzykrotny mistrz świata GP).
Wchodzimy w zakręt jadąc tę stówę. Zdzicho niemal położył nas na asfalcie. Już myślałem, że serio wyjdziemy z tego cało.
Taki ch*j.
Skończyło się na tym, że Zdzisek przeszurał ryjem po asfalcie, ja wyleciałem z kuwety, niczym korek z szampana pofrunąłem ze skarpy, wyku*wiłem w jakiś modrzew zatrzymując się na jego pniu, motorynka koziołkując po ziemi i odbijając się po asfalcie niczym kamień-kaczka na tafli jeziora rozkurwiłas ię na kilkadziesiąt elementów wpadając w las. I tyle ją widziałem. XD
Zdzicha nie znalazłem, nie słyszałem nawet jego krzyku. Wstałem, kulejąc wylazłem z rowu, wołając Zdzicha, ten jednak się nie pojawiał.
Myślę, że niczym bohater Powrotu do przyszłości wywędrował w inny wymiar. Zaraz po tym się obudziłem.