[antologia] Jaskółka

Powyżej 5000 znaków.

Moderator: Realkriss

[antologia] Jaskółka

Postprzez Universal w 06 Gru 2014, 18:37

Słowem wstępu - ważne i istotne

Ten tekst wysłałem do konkursu organizowanego przez Fabrykę Słów. Naprodukowałem się - ponad 80 tysięcy znaków (bez spacji, ze spacjami ponad 92k) - co, jeśli wierzyć Meeshowi, oznacza, że wygrałbym, gdyby liczyła się objętość :E I teraz ważne: umieszczam ten tekst w takiej formie, w jakiej został wysłany. Oznacza to, że jestem świadom większości wad, które zostały dostrzeżone już po wysłaniu tego tekstu. Uznałem jednak, że uczciwie będzie wrzucić tutaj pannę Jaskółkę taką, jaką jest, bez makijażu. Tak, aby każdy mógł się wcielić w fabrykanta (o ile kiedykolwiek zobaczyli ten tekst) i z tej samej perspektywy ocenić ów utwór.

Wrzucam go w całości, jako że Czipi chyba chce pokazać naszą forumową twórczość ludziom spoza forum. Nie będę więc bawić się w dzielenie na odcinki. Jeżeli kogoś zaboli długi słowotok, to po prostu niech czyta częściami, rozdziałami.

Image
PDF #1 / PDF #2
RTF #1


Image

Jaskółka

I


:

Szedłem przez gęsty bór, na pozór wyglądający normalnie. Był jednak inny. Tu, mijając drzewa, czułem na sobie wzrok każdego z nich. Czułem gniew... roślin. Choć to irracjonalne, odnosiłem nieodparte wrażenie, że za moimi plecami rośnie tłum żądny mojej krwi. Nadal znajdowałem się daleko od szeroko pojętej "cywilizacji", lecz choć byłem sam, nie mogłem spuścić oka z otoczenia. Wciąż kroczyłem po splugawionej ziemi, mogłem natknąć się na jej synów i córy, zwanych potocznie mutantami, którymi zresztą były w istocie, jeśli wierzyć naukowcom. Musiałem minąć jeszcze Granicę, Kordon i dopiero tam czekała na mnie Wielka Ziemia, normalny świat, znany beztrosko żyjącym śmiertelnikom. Pozostawało im jedynie zazdrościć błogiej nieświadomości. Chociaż wrócę między nich, prawdopodobnie już nigdy nie uda mi się rozpłynąć w tłumie, zawsze będę czuć się tym "innym".

Pogranicze było niebezpiecznym terytorium, nawet jak na standardy Zony. Dlatego słysząc gdzieś za sobą niepokojący szelest, odruchowo zacisnąłem mocniej ręce na kałasznikowie. Chwilę wcześniej sprawdzałem, czy magazynek jest pełny, a broń odbezpieczona - robiłem tak już dość często, z przyzwyczajenia. Właściwie stało się moją obsesją, jedną z wielu nabytych tu przez ostatnie parę tygodni, miesięcy. Straciłem już rachubę czasu. Nie mogłem zaufać nawet własnemu wewnętrznemu kalendarzowi, jak zresztą innym komponentom mojej jaźni, oszalałym w tym nieprzyjaznym świecie. Wiele czasu rozmyślałem nad tym, jak funkcjonują weterani Zony, bytujący w niej od miesięcy czy lat. Musieli być spokojniejsi, bardziej wyważeni. Jeśli wierzyć co przesądniejszym chłopakom, stali się już częścią Strefy, przynależeli do niej. Ja mimo wszystko wciąż jeszcze czułem się bardziej człowiekiem, niż stalkerem. Okaleczonym wewnętrznie przez doświadczenia ostatnich dni, ale jednak człowiekiem.

Drobny mech po którym stąpałem wydawał się być miękki i po tym co przeszedłem, aż chciałoby się na nim usiąść. Wiedziałem jednak, że nie mogę. Musiałem iść, przeć naprzód, póki nie spotkam pierwszych siedzib ludzkich - wtedy miałem jakoś dotrzeć do Kijowa, wrócić do siebie. Część mnie marzyła, by napuścić pełną wannę gorącej wody i po raz pierwszy od niespełna pół roku czuć się bezpiecznie. Chociaż, czy na pewno? Kiedy wyruszałem, byłem inny. Pewniejszy siebie, o twardszych zasadach. To co przeżyłem, ugięło mój kark, choć wielu wyśmiałoby mnie, gdybym opowiedział im o swoich doświadczeniach. Chyłkiem uciekałem z miejsca, do którego pchałem się właściwie na własne życzenie. Mogłem przecież odrzucić złożoną mi propozycję, znaleźć sobie inne, spokojniejsze zajęcie. O Zonie czytałbym jedynie w gazetach, od czasu do czasu zdarzyłoby mi się zajrzeć na bloga któregoś z bardziej medialnych stalkerów. Trafiali się bowiem tacy, którzy wciąż utrzymywali równy dystans zarówno do Strefy, jak i do Wielkiej Ziemi i nawet opowiadali o niej. Potrafili być i stalkerem, i człowiekiem - choć to gatunek na wymarciu i naprawdę coraz trudniej było zachować tę właściwą proporcję. A może tylko zgrywali twardszych, niż byli w rzeczywistości...
Mrok nocy dodawał grozy temu miejscu, delikatna mgła spowijająca okolicę nie umniejszała tego wrażenia. Gałęzie drzew zdawały się wyciągać po mnie swoje wykrzywione ramiona, a tysiące sosnowych igieł gotowały się do wystrzelenia jak ze starej pepeszy. Ta ostatnia, jako jeden z symboli "radzieckości" jest tu bardzo na miejscu - Zona to przedziwny skansen, jedyny żywy relikt Związku Radzieckiego. Niestety - ożywiony post mortem.

Na szczęście w oddali jaśniały już światła Granicy, stworzonej przez rząd bariery, mającej obustronnie zatrzymać wszelki ruch. W praktyce nie wszystko jest tak proste jak na papierze, od czasu do czasu brukowce miały używane, kiedy w którejś z przygranicznych miejscowości pojawiał się mięsacz paradujący pod budynkiem samorządu. Tak czy inaczej, Granica była ostatnim obiektem pod kontrolą człowieka przed Zoną. Wyznaczona była wysokim żelbetowym murem, szeregiem wysokich na kilkadziesiąt metrów silnych jupiterów oświetlających okolicę, oraz podwójną metalową siatką, przyozdobioną u góry drutem kolczastym. Oficjalnie była to fortyfikacja tymczasowa.

Tuż po pojawieniu się Zony w obecnym kształcie, Kijów wyszedł z inicjatywą zbudowania wespół z Mińskiem umocnionej linii bunkrów, które miałyby strzec przejścia w obu kierunkach. Inicjatywa, choć horrendalnie kosztowna, miała zapewnić bezpieczeństwo wszystkim zainteresowanym i skutecznie ogrodzić cały splugawiony rejon. Zapewniłaby, gdyby Zona nie przypuściła ataku na plac budowy, kiedy już niewiele brakowało do ukończenia inwestycji. Później pozostały jedynie straszące wędrowców puste obiekty, do których z reguły nie nikt się nie zapuszczał - co było warte skradzenia, już zostało skradzione, natomiast anomalii prawie nigdy tam nie rejestrowano. Dlatego z tej lokalizacji korzystali głównie bandyci i przemytnicy. Ci pierwsi zakładali w opustoszałych bunkrach swoje obozy, ci drudzy dokonywali tam transakcji. Zmierzałem właśnie do jednego ze szmuglerów, będącego kimś na kształt łącznika. W życiu nie nazwałbym go osobą godną zaufania, ale sytuacja zmuszała mnie do tego, nie licząc się zbytnio z moją opinią na ten temat.

Jako, że bunkry nie spełniły pokładanych w nich nadziei, zdecydowano się na o wiele tańszy mur, gdzieniegdzie tylko upstrzony stalowymi wieżyczkami strażniczymi. Linię tę dość rzadko obsadzono wojskiem, dając tylko tyle oddziałów, by móc uspokoić sumienie narodu. Jak wspomniałem, był to najbardziej wysunięty w głąb Zony przyczółek ludzki. Dalej byli już tylko tacy jak ja... oraz jeszcze gorsi. Jednak w ciągu ostatniego roku, kiedy sytuacja gospodarcza kraju nieznacznie się poprawiła, powrócono do koncepcji umocnionej linii pełnej bunkrów. Zaplanowano nawet budowę niewielkiego miasteczka naukowego. Inwestycja miała ruszyć już wkrótce. Miało to zakończyć erę samowolnych wejść na teren Zony, do których oficjalnie nie dochodziło, jednak większość obywateli Ukrainy i Białorusi i tak wiedziało swoje. Szczerze powiedziawszy, to typowa walka z wiatrakami, akcja rodzi reakcję, jeśli uszczelni się Granicę w ten sposób, przemytnicy ominą ją w inny. I tak bez końca.

Wciąż jednak głównym zabezpieczeniem pozostawała aktualna Granica, środek tymczasowy. Choć plotki mówiły o wielu trasach, mnie udostępniono tylko jeden kanał, przez który mogłem się przedostać - ponoć całkiem bezpieczny dla pojedynczego gieroja chcącego przedrzeć się na drugą stronę. Nikt nie był mi jednak w stanie zagwarantować nietykalności, a ja już jakiś czas temu przestałem wierzyć pomniejszym cwaniakom na słowo. Gołąb, facet, który "zarezerwował" dla mnie to przejście, kręcił z kim popadnie, więc naprawdę trudno było oczekiwać, że wszystko pójdzie gładko.

Dotarłem na skraj lasu. Najbliższą okolicę muru wykarczowano i oświetlono rzędem relatywnie gęsto ustawionych jupiterów. Przestrzelenie którejś z lamp i wyeliminowanie w ten sposób źródła światła nie wchodziło w grę – w mgnieniu oka wszędzie zaroiłoby się od żołnierzy, którzy w najlepszym razie wzięliby mnie na muszkę i wylądowałbym w celi. W najgorszym... No cóż, poszedłbym w ślady wielu moich zacnych poprzedników, a ślady mojej bytności na tym świecie znikłyby w piecu, strawione przez piekielnie urzędniczy ogień. Na awarię prądu nie miałem co liczyć - cały system podłączony był do zapasowych generatorów prądotwórczych, w razie problemu w mniej niż kilkanaście sekund lampy rozjarzyłyby się na nowo wściekle białym światłem. Mieszało się ono aktualnie z promieniami słońca leniwie wyłaniającego się zza horyzontu, roztaczającego wokół pomarańczowożółtą poświatę, delikatnie przebijającą się przez chmury ścielące niebo.

Pozostawało mi więc nie wychodzić poza pas zarośli, czekając trochę jak drapieżnik na chwilę słabości swojej potencjalnej ofiary. Nie mając nic lepszego do roboty sięgnąłem do plecaka po małą lornetkę. Przy jej pomocy zacząłem przyglądać się wieżom wartowniczym oddalonym ode mnie po około kilkaset metrów, mniej więcej w równych odstępach, jedna po lewej, druga po prawej. Nie dostrzegłem jednak niczego konkretnego - snajperzy nie mieli w zwyczaju wychylać się poza obręb klitki na kurzej łapce, w której byli zamknięci. Obsługa cekaemów też zaszyła się za osłoną żelbetonowych prefabrykatów. Wiedziałem jednak, że są tam - czekają na barachło wylewające się z Zony. Dla nich bez różnicy, czy to człowiek, czy zwierzę. Choćby nie wiem co, wezmą cię na celownik i zastrzelą jak psa.

Coś włączyło syreny rozdzierające swoim wyciem okolicę skąpaną dotąd w ciszy. Po chwili dźwięk ten uzupełniły serie strzałów - głównie terkot automatów, wzbogacanych od czasu do czasu charakterystycznymi "tąpnięciami" dragunowa. A więc coś naruszyło systemy obronne i najwyraźniej żołdacy byli zajęci wyplenieniem jakiegoś ku*estwa z własnego podwórka. To rodziło dla mnie szansę na przedostanie się na drugą stronę. Spojrzałem w niebo, milcząco dziękując Opatrzności za opiekę. Dopiero wtedy zwróciłem uwagę na kojący czarny aksamit nieba, odmienny od tego, co widywałem w Zonie. To zanieczyszczenie nieba sztucznym światłem, niezbity dowód na bliskość cywilizacji. Myśl o jej bliskości dodała mi sił. Szybki rzut okiem w stronę wież strażniczych - wojskowi wyjrzeli zza zasłon i pruli do czegoś ołowiem. Niżej stada pośledniejszych mutantów zaiwaniały u podstawy muru.

Czasem trzeba postawić wszystko na jedną kartę. Po nieudanej próbie wyciszenia się ruszyłem biegiem przed siebie, starając się czym prędzej dopaść muru. Trzydzieści metrów otwartej przestrzeni dzielące mnie od niego zdawały się nie być znaczącą przeszkodą, jednak w miarę zbliżania się do żelbetowej konstrukcji czułem jak słabnę. Objuczony plecakiem i bronią co krok poruszałem się coraz to wolniej, przypominając muchę brnącą przez lepik. Moje ruchy stawały się coraz bardziej ociężałe, zacząłem rozpaczliwie machać rękoma, jak gdybym płynął, by poruszyć otaczającą mnie przestrzeń i skrócić dystans do celu. Mimo wszystko udało mi się przeskoczyć kilka pomniejszych dziur w ziemi, wyżłobionych podówczas przez galopujące przedśmiertnym pędem kabany, których truchła i zdekompletowane szkielety mijałem. W końcu niesiony siłą rozpędu gruchnąłem o ścianę, amortyzując się rękoma. Płuca niesamowicie paliły, jak na tak krótką przebieżkę, a serce łomotało i jak oszalałe wyrywało się z osierdzia. Z trudem wziąłem kilka głębszych oddechów, przetarłem ubłoconym rękawem czoło mokre od potu. Choć tak bardzo kusiło mnie, by pozostać chwilę w tym miejscu i odpocząć, zdawałem sobie sprawę z tego, że to niemożliwe. Wartownicy strzelali coraz rzadziej, co oznaczało jedno - mutanty zostały wytrzebione lub odpuściły, a sołdaty wkrótce mieli wrócić do obserwacji tego odcinka granicy. Maszeruj albo giń.

Po kilku chwilach poszukiwań odnalazłem przejście. Otwór wyżłobiono w żelbetowej konstrukcji, leżał nieco poniżej poziomu gruntu. Dzięki temu, zarośnięty niekoszonymi przez lata chaszczami, był absolutnie niewidoczny zarówno z jednej, jak i drugiej strony Granicy. Pozwalało to na uniknięcie ciekawskiego wzroku wojskowych patroli defilujących od czasu do czasu po zewnętrznej stronie Pogranicza. Na tyle na ile pamięć mnie nie myliła, nic się nie zmieniło. Jednak zaufanie do własnych zmysłów przychodziło mi z coraz większym trudem.
Energicznym szarpnięciem wyjąłem przeszkodę z wyłomu i odłożyłem na bok. Zdjąłem plecak, odłożyłem broń na bok, skuliłem się i zacząłem przeciskać na drugą stronę. Dopiero upewniwszy się, że mam chwilę czasu nim mnie ktoś nakryje, będąc już po drugiej stronie, przeciągnąłem swój szpej do siebie. Kiedy wszystko leżało tuż obok mnie, ponownie zakryłem prześwit, naprostowałem kępy trawy, by nie było widać wgniecionych placów i skierowałem się ku siatce, ostatniej barierze dzielącej mnie od Wielkiego Świata; abstrahując już od Kordonu, do którego właściwie właśnie wszedłem, a który przy odrobinie szczęścia nie miał prawa sprawić mi problemu. Drut był od dawien dawna nacięty, toteż odgięcie go na bok i przejście nie zajęło mi wiele czasu. Pospiesznie zakryłem wszelkie ślady bytności człowieka i czmychnąłem do lasu, ostatkiem sił wpadając między drzewa.

Gdy Granica zniknęła gdzieś w tyle za mną, przysiadłem na jakimś zamszonym pniaku, gotów jednak do dalszego wymarszu. Chroniczne niewysypianie się, wyczerpanie fizyczne i psychiczne, wreszcie brak odpowiedniego żywienia dawały się mocno we znaki. Nie byłem w stanie dłużej tak funkcjonować. Męczyły mnie koszmary, zwłaszcza po „incydencie” przed Łubianką i po wyprawie do podziemi. Korzystając z chwili wolnego czasu przyjrzałem się sobie. Poobdzierane nogawki bojówek umoczonych parę godzin wcześniej w wątpliwego pochodzenia błocie, wytarta i uświniona skórzana kurtka stylizowana na modłę amerykańskiego wojska, wreszcie poobdzierana twarz z kilkutygodniowym zarostem i grubą warstwą brudu. Gdyby nie kałasznikow, rozklekotany jarygin i plecak pełen ekwipunku, wyglądem klasyfikowałbym się między żebrzącym o denaturat łachmaniarzem z podrzędnego dworca, mityczną "Wielką Stopą", a żywym trupem, jakich pełno miota się bezwładnie w dalej położonych rejonach Zony. Z rozrzewnieniem wspominałem wannę pełną gorącej, pachnącej olejkami wody, miękki szlafrok frotte, czy maszynkę do golenia zachodniej produkcji, które w trakcie tych nocy spędzonych w syfie i brudzie stawały się coraz bardziej niewyraźnym mirażem, snem z poprzedniego życia, do którego miałem nadzieję wrócić. I pożądanie tych, zdawałoby się dość banalnych jak dla dobrze sytuowanego człowieka rzeczy, dawało mi ogromną siłę, by się nie poddawać. W końcu byłem tak blisko powrotu do domu. Czy raczej jego kawalerskiego substytutu.

Kordonem, który właśnie pokonywałem, nazywano pas dziesięciokilometrowej szerokości okalający całą Zonę. Terenu tego strzegły dość znaczące siły, ale z racji mojego doświadczenia i znajomości podstawowych błędów żołnierskiej braci, było to już przysłowiowe "małe piwo". Zdołałem się na tyle oddalić od częściej uczęszczanych przez trepów szlaków, że dawało mi to spory zapas czasu. Ale lekceważenie nawet ich mogłoby przynieść opłakane skutki. Jak sromotną klęską byłoby podłożenie się na ostatnich kilometrach? Brnąłem dalej niesiony myślą o dotarciu do celu. Niespełna dwie godziny zajęło mi przecięcie Kordonu i dotarcie do Załuszan, niewielkiej wioski, w której działał Gołąb, jeden z głównych graczy lokalnej sceny przemytników. Przez cały ten czas brodziłem w wysokiej trawie, przeciskałem się między powalonymi pniami drzew, przeskakiwałem pozalewane rowy, okopy Zony na froncie jej walki z człowiekiem. Nieziemsko zmęczony coraz częściej przystawałem i opierałem się o jakąkolwiek przeszkodę, byleby choć na chwilę odsapnąć, zebrać siły do dalszej walki o przebycie kolejnych kilometrów.

Do wsi przylegał spory kwartał lasu, dzięki czemu mogłem zbliżyć się do zabudowań niemal niezauważenie. Słońce dopiero miało wstać. Poranna szarówka była moim sojusznikiem. Wielu mieszkańców Załuszan wciąż znajdowało się w objęciach Morfeusza, nie wiedząc o bożym świecie. Gołąb mieszkał na skraju miejscowości, oficjalnie prowadząc firmę transportową. Wszyscy jednak wiedzieli, lub domyślali się w jakiej branży działał naprawdę. Nikt życzliwie nie donosił władzom rozumiejąc, że taką szansę jaką jest Zona należy skrzętnie wykorzystać, choćby nie w pełni zgodnie z prawem. Nawet, jeśli miejscowe przekupy były święcie przekonane o tym, że ostatni kapuś skończył z krwistym wykwitem na potylicy, zakopany pod brzozą, nieopodal pomnika ku czci czerwonoarmistów. Pod owym monumentem często leżały pęki świeżych polnych kwiatów. Przynosili je okoliczni mieszkańcy, w większości starzy ludzie. Tęsknili oni za radzieckim ordnungiem i względnym dobrobytem schyłkowego Breżniewa, zanim cały system zaczął się sypać. Czuli się bardziej homo sovieticus, niż obywatelami Ukrainy. Staruszkowie często mieli problemy ze wzrokiem, więc nie wszystko widzieli. Nie wszystko chcieli widzieć. A nawet jeśli coś przypadkiem dostrzegli, najczęściej - z racji wcześniejszych resentymentów - nie uznawali konieczności doniesienia o tym wojsku bądź milicji.

Przyczajony niemal na rogatkach, miałem do przebycia kilkaset metrów, nie umiałem dokładnie ocenić. Czas działał na moją niekorzyść, więc kiedy tylko stary liaz leniwie przetoczył się szosą i zniknął za zakrętem, ruszyłem przed siebie. Nieudolnie zakryłem broń kurtką, udając ubogiego trampa. Mijałem czym prędzej szereg niewielkich domów jednorodzinnych, przemykając tuż przy płotach, kryjąc się za sztachetami lub burzanem. Mimowolnie czułem na sobie wzrok ludzi stojących za oknami, których pewnie nie było. Z każdym krokiem coraz bardziej poddawałem się emocjom. Ciarki przechodziły mi po plecach, gdy mijałem zabity deskami korpus sklepu. Rozedrgany dopadłem do domu Gołębia. Trzęsącymi się rękoma uchyliłem furtkę i wkradłem się na podwórze, zmierzając w stronę garaży. Stały tam dwie ciężarówki prężnie działającego przedsiębiorstwa, które dziwnym trafem nie wykazywało skarbówce prawie żadnych dochodów. Pozostawało to jednak niezauważone w biurokratycznym aparacie wolnej Ukrainy, podobnie jak ja, zabunkrowany już między drewnianymi skrzyniami niewiadomego pochodzenia, wciśnięty w kąt pomieszczenia.

Zaszyłem się tam, wiedząc, że Gołąb wkrótce nadejdzie. Przykucnąłem tuż za regałem z narzędziami, w cieniu, widząc wejście, a jednocześnie pozostając w ukryciu. Przyzwyczajony do bytowania w Zonie coraz pożądliwiej spoglądałem na pozostawione tu i ówdzie sprzęty, odruchowo przeliczając ich wartość na rosyjskie ruble lub dolary, najpopularniejsze waluty wśród stalkerów. Jęk otwieranych drzwi wyrwał mnie z tego zgubnego nawyku. Wsunąłem się pod zwisającą luźno z regału starą, ubrudzoną plamami oleju płachtę. Cuchnęła paliwem i stęchlizną, odstręczając każdego, kto chciałby ją podnieść. Uniosłem fragment narzuty i zobaczyłem, jak średniej postury mężczyzna, podobny zupełnie do nikogo, podszedł do ciężarówki i otworzył drzwi szoferki. Po dłuższej chwili zorientowałem się, że to Gołąb. Jego prawdziwego imienia i nazwiska nie znałem, zresztą nikt się personaliami nie chwalił. Jako jedyny w okolicy nie tylko wiedział o moim istnieniu, ale także kim jestem i po co przybyłem na skraj Strefy. Normalnie już bym go zabił, ale...
- Ręce przy sobie, nie ruszaj się. To ja, Sopel - wypaliłem, pojawiwszy się tuż za nim, gdy już miał opuścić budynek. Widziałem, że bezwiednie sięgał do prawego boku. Już poprzednio przyuważyłem, że miał tam przypiętą pochwę z nożem myśliwskim, który zapewne chętnie zatopiłby w szyi intruza.

- A, to ty... - Obrócił się powoli w moją stronę. Wyraz jego twarzy nie zdradzał żadnych emocji, a przynajmniej nie dostrzegłem niczego szczególnego w półcieniu panującym w tym miejscu. - Co tym razem?
- Odchodzę stąd. Zdaję sprzęt, oddaj towar ze skrytki. - Zależało mi na szybkim załatwieniu sprawy. On najwyraźniej zrozumiał to w lot, więc skinął jedynie głową i dał znak ręką bym podążał za nim.
W pudle znajdowało się niewiele rzeczy - głównie osobiste drobiazgi, nieco gotówki i przydziałowy pistolet. Miało mi to wystarczyć na powrót do stolicy, cała reszta dobytku pozostawała w mieszkaniu. Kałasznikowa i jarygina do których się już zdążyłem przyzwyczaić, musiałem oddać, były lewe. Razem z nimi pozbywałem się kawałka mojej historii. Mimowolnie zanurzając się we wspomnieniach z Zony zorientowałem się, że zaczęły zacierać się w pamięci. Coś wypierało je na dalszy plan. Moje doświadczenia stawały się cudze, stawałem się widzem własnej przeszłości. Zostałem odgrodzony od tego wszystkiego, co czułem i widziałem. Myśli sprzed kilku dni zlewały się w jedną bezkształtną masę z echem dzieciństwa, oddalone ode mnie o lata świetlne. Coś wyraźnie nie grało, coś było nie tak. Ale skądś to kojarzyłem. X-2.


II

:

Program „Jaskółka” zainicjowano po którejś już z rzędu nieudanej próbie infiltracji Zony. Dopiero gdy w wyniku źle przeprowadzonej akcji na terenie Strefy zaginął syn jednego z wiceministrów, zdecydowano wyłożyć więcej gotówki na nowe podejście do tematu. Celem projektu było wpuszczenie na teren zamknięty około setki specjalnie przeszkolonych wojskowych, mających kartować środowisko Zony, meldować o stanie osobowym, opisywać charakterystyczne dla tego biomu florę, faunę i zjawiska anomalne. Po prostu – zbadać przeciwnika przy pomocy żywych, dwunożnych „robotów”. Początkowo kandydatów dobierano nieco chaotycznie, zgodnie z niezidentyfikowanym kluczem skrajnie zbiurokratyzowanego systemu. Dlatego też znalazłem się w tym kanale, jak sądzę – całkiem przypadkowo. Ja, typ mocno średni, niewyróżniający się, o całkiem przeciętnym przebiegu służby. Nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego to właśnie do mnie przyszło kilku smutnych panów w galowych mundurach z propozycją objęcia dobrze płatnego stanowiska w nowo tworzonej jednostce. Połasiłem się na zaoferowaną stawkę, nie myśląc o wiążących się z nią kosztach. Po złożeniu podpisu na pliku papierów, zdecydowanie zbyt grubym by go czytać, było za późno na wycofanie się. Czekały mnie godziny wykładów przeplatane survivalem i treningiem strzeleckim, dziesiątki sennych poranków pełnych ćwiczeń taktycznych, wieczory zalanego w sztok pokera. Z czasem wciągnąłem się w to, zacząłem żyć sprawą.

Wśród bardziej obeznanych z tematem Zony ukuło się określenie „wojskowy stalker”, wkrótce zresztą przejęte przez armijną nomenklaturę. Takich „wojskowych stalkerów” przerzucano do Strefy w kilku partiach. Podczas moich pierwszych krótkich wypraw, stanowiących trening praktyczny, towarzyszyli mi weterani poprzednich eskapad, zaznajomieni już ze środowiskiem. Pokazywali mi co i jak na Pograniczu, gdzie nie sięgała już wojskowa jurysdykcja, ale też nie panoszyły się jeszcze frakcje pretendujące do bycia lokalną milicją. Dostrzegłem wtedy naturę weterana Zony. Obydwaj byli wewnętrznie wypaleni. Poszarzałe twarze wyrażające nieustanny smutek, mętne rybie oczy, chropowata skóra. Niewiele mówili, w większości porozumiewali się jedynie przy pomocy pozornie nic nie znaczących spojrzeń, dla mnie zupełnie nieczytelnych. Dopiero podczas któregoś z rzędu wieczornych obozowisk mur milczenia między nimi skruszał. Od słowa do słowa ich oczy zaszkliły się, w końcu z ich ust popłynął potok słów o tajemnicach Zony, z których tak przerażające cywili mutanty były najmniej fascynującym tworem. Ich opowieść znacząco różniła się od suchych faktów z wykładów. Część z historii była na tyle nieprawdopodobna, że uznałem je za majaki. Tym niemniej musiałem przyznać, że coś było na rzeczy – wielu spośród pionierów skończyło w psychuszkach, jeszcze więcej nie wróciło do Wielkiego Świata.

***

Celem mojej wyprawy było spotkanie jednego z byłych jaskółkowców. Porzucił on służbę w wojsku i pozostał w Zonie. Szybko okazało się, że jest dość znany w stalkerskim światku – korzystając z zyskanego dzięki „Jaskółce” doświadczenia został przewodnikiem. Za opłatą przeprowadzał przez Strefę każdego – frakcje, samotników, naukowców. Nazywany Widmem; ja znałem go pod jego prawdziwym nazwiskiem, jeszcze z czasów szkolenia. Wykreował wokół siebie otoczkę tajemniczości, stworzył cały ceremoniał podkreślający powagę relacji człowieka z Zoną. Odrzucił wszelkie znajomości, przyjaźniąc się jedynie z lokalną przyrodą i pieniędzmi otrzymywanymi za wykonanie zlecenia. Dlatego nikt mu się nie naprzykrzał, woląc go ominąć, niż podpaść i stracić szansę na pomoc w przyszłości. Niełatwo było go znaleźć, jako że nieustannie przenosił się z miejsca na miejsce. Włączony w poczet stalkerów-legend, kojarzony z odkryciem drogi do Sarkofagu otulającego zniszczony reaktor, podejrzewany o poznanie wszelkich tajemnic Zony. A dla mnie towarzysz z woja, dowcipny typ z sąsiedniej pryczy, nikt nadzwyczajny.
Nie miałem jako świeżak dobrej reputacji wśród stalkerów. Kiedy tylko wspominałem o Widmie, najczęściej milkli i odchodzili lub zmieniali temat, łypiąc na mnie podejrzliwie. Nic nie dały próby przekupstwa, bądź zaprzyjaźnienia się – zawsze trafiałem na niewidzialny mur, którego nie mogłem przebić. Pozornie. W rzeczywistości moje warcholskie dopytywanie się ściągnęło uwagę samego zainteresowanego. Ani chybi dysponował on całą siecią donosicieli, którzy informowali go o tym, co w radioaktywnej trawie trzeszczy. Któryś z zapytanych musiał przekazać, że go szukałem. Wiedziałem, że branie niemal każdego na spytki było ryzykowne. Ale nie miałem czasu i chęci, by znaleźć go po cichu, podejrzewałem zresztą, że zainteresuje się, kto go tak usilnie szuka.

***

Żar lał się z nieba, a ja kryłem się pod drzewem na skraju niewielkiego obozowiska samotników. Oparty o pień rozłożystego wiązu, z gotowym do strzału pistoletem trzymanym w ręku i kałasznikowem spoczywającym tuż przy nodze, obserwowałem krzątających się po koczowisku stalkerów. Jeden z nich, wartownik, krążył wokół, doglądając dobytku. Reszta, podobnie jak ja, chroniła się w cieniu. Niektórzy dopijali resztki wody z butelek, inni wachlowali się czym popadnie. Dołączyłem do tej grupy, by móc bezpiecznie dostać się w okolice Łubianki, miejscowości w której mieścił się bar niejakiego Rubla, cel mojej podróży. Przepocona koszulka kleiła się do ciała. Kurtkę już dawno zdjąłem i położyłem obok, nie mogąc wytrzymać skwaru. Tęskniłem do Kijowa, gdzie mógłbym pójść do baru i nachylić się nad szklanką zimnego piwa. Wspomniałem klimatyzowane sale podczas szkolenia „Jaskółki”. Sięgnąłem po butelkę wody, czekając na kolejny powiew chłodnego wiatru.

Mój plecak był pełen. Miałem zapasy jedzenia na kilka dni, więc kiedy jeden z samotników zaczął zawodzić, że jego prowiant się skończył, pożyczyłem mu jedną z konserw. Nie liczyłem na to, że zwróci mi kiedyś ten dług. Prawdę mówiąc, puszka skrywała największą gastronomiczną tajemnicę XXI wieku. Nikt nie wiedział co znajduje się wewnątrz niej, czym jest właściwie szarobrązowa zgęstniała breja jaką raczy się stalker wszelkiej narodowości i przynależności frakcyjnej. Większość żywności była paskudna, ale to „coś” przebijało wszystkie inne. Jedni twierdzili, że to stare mięso z przedwojennych rezerw, inni, że zmiksowane psy wyłapane przed Euro 2012. Niektórzy żartowali, że licznik Geigera skrzeczy przy tym, jak przy czwartym reaktorze. A jednak w ostateczności każdy wpychał w siebie „mielonkę”, tym bardziej, jeśli znajdował się od dłuższego czasu z dala od jakiegokolwiek ogniska cywilizacji. Zamyślony nie zwróciłem uwagi na stojącego tuż za mną mężczyznę.

- Siergieju Igorowiczu... Czy może zwą cię tu inaczej? - Zaraz po tym, jak poczułem dłoń na prawym ramieniu, momentalnie powiązałem niski, nieco ochrypły głos ze znajomą twarzą. Taras Fiodorowicz Turgieniew, Ukrainiec pochodzenia rosyjskiego, dezerter, mentor wielu stalkerów. Widmo.

- Tutaj jestem Soplem – odparłem wstając. Uścisnęliśmy sobie dłonie, zachowując jednak pewien dystans. - Ile czasu minęło, zanim zorientowałeś się, że to ja?
- Bo ja wiem... - Turgieniew wzruszył ramionami. - Może parę godzin od pierwszej wzmianki. Kiedy tylko usłyszałem o frajerze, który rozpytuje o mnie, wziąłem na widelec wszystkich aktywnych... nas... - dodał cicho, patrząc nieufnie w stronę obozujących samotników. - Potem poszło z górki. Choć natrafić na to miejsce nie było łatwo nawet mnie.
Facet w istocie mógł budzić respekt. Wystarczył choćby rzut okiem na twarz – zmęczoną, poważną. Długa broda dodawała mu lat. Nie strzygł się, nie mył, żył jako nomada. Jego ekwipunek był lichy: skórzana kurtka, sponiewierana sajga, mała łatana torba i pas na ładownice to mniej, niż mógłbym oczekiwać. Ale skłamałbym twierdząc, że mnie to nie zaskoczyło.
- Ładne mamy lato tej jesieni – zauważyłem od niechcenia. Czekałem, aż to on podejmie temat.
- A i owszem. Zona najwyraźniej poddała się wszechogarniającej słocie. Albo znudziła jej się wieczna szaruga.
Zapadła długa chwila milczenia. Spoglądaliśmy po sobie, badając teren pod rozmowę.
- Znowu te gierki... - Taras zaczął chodzić w kółko, założywszy ręce za plecami. - Czego konkretnie masz się dowiedzieć?
- Wszystkiego. Ma mi starczyć materiału na przeciętnej długości raport. Potem rzucę teczkę do sztabu i zgarnę wypłatę. Więcej tu nie wrócę.
- Materialista! - Widmo zaśmiał się jowialnie. - Żebyś wiedział z czym masz do czynienia... Gdybyś mógł docenić złożoność sytuacji, wielowątkowość całej tej historii... Jeśli chciałbyś w ogóle coś z tego zrozumieć, może podszedłbyś do tego inaczej.
Zerknąłem na niego zdziwiony. „Czyżbyś dał się przekręcić na fanatyka?” – Pomyślałem. On jakby odczytał moje myśli.
- No i co się tak lampisz, baranie? Nic nie wiesz, nic! Przyszedłeś jak do burdelu – płacisz, wymagasz. Sprawa nie jest taka prosta, wiesz?
- Co z tego? - Wzruszyłem ramionami. - Nie po to tu przyszedłem, by rozumieć. Jestem pierwszym ogniwem mechanizmu. Przekazuję to dalej i niewiele mnie obchodzi, co się stanie z tymi danymi, ani co stanie się z moimi następcami. Jeśli coś jest nieistotne, pomiń to. Potrzebuję cię do wskazania tego, co ważne. Pomożesz mi, czy wolisz prawić kazania?
- Pomogę – rzucił krótko. - Ale nie dam rady pokazać ci wszystkiego. Właściwie to skoczymy tylko w jedno miejsce, potem odeślę do znajomego. Teraz już chodźmy. Mamy kawałek do przejścia, a pokażę ci coś ciekawego...

Ledwo zdążyłem zebrać swoje tobołki i zarzucić karabin na plecy – on podążał szybkim krokiem w sobie tylko znanym kierunku. Idąc za nim dostrzegłem coś dziwnego – mimo gęstniejących z każdym metrem zarośli, poruszał się niezmiernie płynnie, gładko omijając każdy wystający pień, schylając się pod wystającym konarem na wpół powalonego drzewa, lekko przeskakując co większe zagłębienia terenu. Łagodnym ruchem dłoni odsuwał drobne gałęzie zagradzające mu drogę, co mi przychodziło z większym trudem. W przeciwieństwie do mnie, Widmo w lesie czuł się nad wyraz swobodnie. Nie wiedziałem, na ile to u niego naturalne, a na ile specyficzna dla niego gra aktorska, ale faktycznie wzbudzał pewien rodzaj szacunku. Czuło się, że to on jest górą, że należy iść właśnie za nim, prawdziwy, brudny samiec alfa. Po pewnym czasie sam przestałem zwracać uwagę na trudy wędrówki w nieprzyjaznym terenie i mimo lejącego się z nieba słońca. Po prostu płynąłem przed siebie. Przestała przeszkadzać mi wysoka temperatura, zacząłem za to zwracać uwagę na szczegóły. Parę razy przystawaliśmy i zaczęliśmy obserwować stada mięsaczy kręcące się po terenach przez które przechodziliśmy. Ani razu nie nawiązaliśmy walki, nawet natknąwszy się na parę żywych trupów na skraju jednej z opuszczonych wsi. Po prostu ominęliśmy je, zachowując należyty dystans. Jedynym problemem było przedostanie się przez Uszę, dopływ Prypeci wieńczący swój bieg w Czarnobylu. Rzeka zarosła stając się mokradłem, w wielu miejscach utworzyły się anomalie grawitacyjne. Nieocenione stały się tam zapasy śrub, nakładek i innego żelaznego śmiecia, ale i one niewiele by pomogły bez palca na spuście – okolicę upodobało sobie przerośnięte potomstwo niegdysiejszych drapieżnych ryb. Musieliśmy posłać parę pocisków w wodę, by chociaż odstraszyć dwumetrowego szczupaka krążącego w odmętach i czekającego tylko na nasz fałszywy krok. Na całe szczęście Taras znał w miarę bezpieczną ścieżkę, oznaczoną niegdyś za pomocą wbitych w muliste dno żerdzi, na których górze powiewały leniwie postrzępione czerwonawe szmatki. Dzięki temu ominęliśmy większość anomalii, a rzeka była w tych miejscach zdecydowanie płytsza.

Znaleźliśmy się na rogatkach miejscowości Zamoszcznaja. Turgieniew wciąż nie chciał mi powiedzieć o celu wyprawy. Przystanęliśmy w ruinach drewnianego domu na obrzeżach wioski. Tam, jak gdyby nigdy nic, Widmo usiadł pod zmurszałą ścianą, wyjął grubawą plastikową butlę i zaczął pić jej zawartość. Przykucnąłem tuż obok.
- Co to jest? - zagadnąłem, gdy skończył i schował naczynie.
- Nigdy nie nadałem temu nazwy. Jakby to ująć... To i woda starczają mi do życia. Są w tym witaminy, białko, tłuszcze, całe to dziermo, jakie jest nam potrzebne. No i trochę antyradu, w końcu zawsze się coś tych milisiwiertów łyknie przy okazji. Skleja toto trochę w pysku, ale wystarczy popić i jest już dobrze.
- Jakoś wolę zwykłe jedzenie – mruknąłem z dezaprobatą. Po chwili zmieniłem temat. - Po co mnie tu ściągnąłeś, a? Co tu ciekawego?
- Posterunek Wolności. Dość niedaleko, mijaliśmy to miejsce, mają kwaterę główną. Tu z kolei siedzi tylko kilku Zielonych. Pierdzą w stołek i pilnują, czy aby Powinność nie próbuje się przedostać na południe. Ale dzisiaj pod wieczór ma tam dojść do jakiegoś spotkania. Chyba nie muszę mówić dlaczego mamy pozostać niezauważeni. Przyłączymy się po kryjomu, a przy okazji opowiem ci to i owo. Sam właściwie jestem ciekaw o co może chodzić. Facet, który mi o tym wspomniał twierdził, że mnie to zainteresuje. Zobaczymy, teraz odpocznij, zjedz coś, doładuj magazynki. Czort wie, co się jeszcze zdarzy.

***

Od paru godzin było już ciemno. Leżeliśmy w wysokiej trawie na wzgórzu nieopodal placówki Wolności. Uprzednio sprawdziliśmy to miejsce przy użyciu licznika Geigera. Rzucane śruby nie dały żadnych efektów w postaci potencjalnie występujących tam anomalii. Dla pewności łyknęliśmy nieco antyradów, popiliśmy specyfikiem Tarasa i czekaliśmy. Według informacji Turgieniewa nieznani „goście” Zielonych mieli przybyć lada chwila. Podpierając się łokciami obserwowałem, jak Wolnościowcy krążyli w otoczeniu zajmowanego przez siebie obiektu poprzemysłowego.

- Miałeś coś mi powiedzieć o Wolności – zagaiłem półszeptem, umościwszy się wygodnie.
- No miałem, miałem... Ale co tu opowiadać? Banda kretynów chcących umożliwić każdemu wejście do Zony. Twierdzą, że Zona to dar niebios, wojsko to ch*j, a Powinność jądra. Tak mniej-więcej wygląda ich punkt widzenia. Sponsorują ich zachodni zblazowani multimilionerzy kręcący promieniotwórczy bat na własną ogoloną dupę. Wystarczy?
Nie odezwałem się więcej. Pomyślałem, że jeśli tak mają wyglądać informacje pozyskiwane od niego, to równie dobrze mogłem wrócić pieszo do domu i siąść przed telewizorem. Pożytek byłby ten sam. Wtem zauważyłem, że od północy ktoś się zbliżał.
- sku*wysyny – wycedził Taras, rozpoznając przybyłych.
- Kto to?
- Skóra i Wampir, najbardziej zdegenerowane kurewstwo plątające się po Zonie. Ganiałem kiedyś za nimi bo mi napsuli krwi, ale zapadli się wtedy pod ziemię. Do teraz... Skóra to ten brodaty, Wampir to chudy łysol, widzisz?

Widziałem. Dwaj najbardziej wysunięci w stronę bandytów Wolnościowcy wyszli im naprzeciw, by odeskortować ich do dowódcy placówki. Zgromadzeni nie weszli do środka budynku, stając tuż przy wejściu do niego, oświetlani trzymanymi przez szeregowych bojowników pochodniami. Choć nie dało się usłyszeć choćby jednego słowa, wiele można było wnioskować na podstawie zachowania obserwowanych, których podglądaliśmy przez lornetki. Obie strony błyskawicznie przeszły do rzeczy. Po kilku minutach rozmówcy doszli do jakiegoś porozumienia. Skóra wraz z jednym z Zielonych poszedł w kierunku z którego wcześniej przyszli. W chwilę potem obaj wrócili, ciągnąc za sobą jakiś tłumok. Rzucili nim ciężko o ziemię tuż pod nogami dowódcy, po czym bandyta przykucnął obok i podniósł do góry, jak się okazało, głowę człowieka. Sponiewierany i skrępowany mężczyzna splunął pod nogi Wolnościowca. Ten skwitował to rubasznym śmiechem, niosącym się echem wszystkie strony. Następnie kilkukrotnie kopnął leżącego, aż jego podwładni musieli go odciągać by nie skatował więźnia.

Taras milczał. Wpatrywał się w tę scenę i nerwowo zagryzał wargę. Domyśliłem się, że znał jeńca. Zresztą przy jego stylu życia – kogo by on nie znał? Kolaborował z każdym, jednocześnie zachowując wobec swych kontrahentów dystans. Prawdopodobnie wiedział o nich kilkukrotnie więcej, niż oni o nim. Drań, wszystko czego się nauczył wykorzystywał niezgodnie z pierwotnym zamierzeniem – zamiast pozostać w armii, wolał wieść życie łajzy w zapomnianym przez Boga zakątku świata.

Przez pewien czas nic się nie działo poza tym, że dowódca posterunku zniknął we wnętrzu budynku. Po kilku minutach wrócił. Atmosfera wyraźnie się rozluźniła, wewnątrz grupy parę osób zaczęło się śmiać. Po pewnym czasie usłyszałem nadjeżdżający samochód. Żwir gruntowej drogi chrzęścił pod jego kołami, wabiąc pod koła okoliczną faunę. Pojazd w końcu pojawił się w polu naszego widzenia – był to UAZ 452, tak zwany „ogórek”, jednak tym co go różniło od egzemplarzy „cywilnych”, to dorobione chałupniczo stanowisko strzeleckie. Z wyciętego otworu wyłaniał się Wolnościowiec dzierżący uchwyt PKM-u. Na tyle, na ile zdążyłem się zorientować, była to dość popularna praktyka wśród grup zamożnych stalkerów – frakcje używały tego typu pojazdów do wypadów poza bazę, samotnicy do zbiorowego transportu fantów, handlarze do przesyłu towarów z granicy wprost do własnych sklepów. Co nie oznacza, że takich gablot było zatrzęsienie – co najwyżej dziesięć w skali Zony, licząc już te rozmontowane i reperowane przez domorosłych mechaników. Wbrew obiegowym opiniom Strefa była przyzwoicie zmotoryzowana, a anomalie czyhające na drodze z reguły nie stanowiły problemu. Jeśli kogoś było stać na remont i utrzymanie samochodu, a na artefaktach dość szybko można było dorobić się używanego grata, to mógł też sobie pozwolić na przemyt lub kupno profesjonalnego detektora. Tych zabawek było niewiele, jak to prototypów w fazie testowej, jednak naukowcy dość chętnie dzielili się własnymi egzemplarzami, zbierając w zamian wrażenia z użytkowania. Każde zaginięcie sprzętu łatwo było uzasadnić skrajnie trudnymi warunkami panującymi w Zonie, zresztą nikt nie dopytywał co się tak właściwie dzieje w Strefie, współczesnym Dzikim Zachodzie, gdzie niemal wszystkie chwyty są dozwolone. Nikt by się o tym nie dowiedział, gdybym zadźgał znienacka Turgieniewa, lub gdyby on postanowił zabić mnie. Ot, ziemia wyjęta spod prawa.

Uaz stanął tuż obok posterunku. Wolnościowcy zapakowali bezwładne ciało do środka, po czym samochód odjechał z powrotem, ciągnąc za sobą niespotykany w okolicy zapach spalin. Wszystko zajęło góra dwie minuty. Chwilę potem bandyci dostali niewielką paczkę i zniknęli w mroku nocy. Zieloni z kolei schowali się w budynku, pozostawiając jedynie jednego wartownika, który niebawem zniknął nam z oczu. Było po wszystkim. Spojrzałem wyczekująco na Turgieniewa.

- Najbliższe tygodnie będą nazbyt ciekawe... - powiedział po chwili, kiedy już zebrał swoje myśli w jedną całość. - To był Powinnościowiec. Kojarzę go, zatwardziały wróg Wolności i bandytów. Najchętniej wszystko objąłby parawojskową kuratelą. Teraz oni go obejmą i prawdopodobnie to będzie ostatni akt czułości wobec niego – parsknął. W końcu wstał i kiwnął ręką, bym podążał za nim.

- Słuchaj, teraz każdy pójdzie w swoją stronę. Muszę załatwić parę rzeczy, wspomnieć paru ludziom o tym, co tu widzieliśmy. Ty na własną rękę nic nie kombinuj. Skocz do Rubla, handlarza z Łubianki. Wiesz, gdzie to jest?
Przytaknąłem.
- Powiesz mu... Albo czekaj... - Sięgnął do paszportówki zawieszonej na szyi i wyjął z niej złożoną na kilka razy kartkę i ołówek. Przykucnął i napisał na kolanie kilka słów. Potem wręczył mi kartkę. - Daj mu to. On cię pokieruje dalej. Przy okazji jesteś moim posłańcem, nie mogę teraz iść do niego osobiście. Nie spie*dol tego, dobra?

Nim odszedł, zapytałem go jeszcze co chciałby w zamian za pomoc.

- Nic wielkiego – odparł uśmiechając się nieznacznie. - Powiedz im, że zaginąłem i dlatego stracili ze mną kontakt. Widmo nie istnieje, to wymysł paru nagrzanych wyrostków. Może się ode mnie odpie*dolą... Podobno mojej matce monity ciągle wysyłają pocztą, nękają staruszkę niemiłosiernie. Obesrańcy, nic nie wiedzą. A właśnie, byłbym zapomniał. Jeśli chcesz się dowiedzieć czegoś więcej... Zapytaj Rubla o „X-2”. To może cię zainteresować. Chyba wszystko powiedziałem, o niczym nie zapomniałem... No, bywaj, powodzenia w twojej szaleńczej misji!

Oddalił się śmiejąc. Nie wiedziałem, czy czymś go mimowolnie rozśmieszyłem, czy też to głosy w jego głowie opowiedziały mu jakiś żart. A może próbował na mnie wywrzeć ten sam efekt na pozostałych – oto Widmo, jednostka ponadprzeciętna, znająca meandry Zony. I jeszcze to „X-2”, kolejna nadmuchana tajemnica Strefy. Wzruszyłem ramionami. Czas iść w swoją stronę.


III

:

Minęły dwa dni, odkąd rozeszły się drogi moje i Turgieniewa. Jeszcze tej samej nocy chciałem dotrzeć do obozu samotników, by zyskać pewność, że przeżyję tę noc z dala od ociekających śliną kłów mutantów. Po widowisku zgotowanym mi przez towarzysza nie chciałem zbliżać się do Wolnościowców. Zawsze opisywani jako nieszkodliwi frajerzy, okazywali się być bardziej wyrachowanymi i dwulicowymi sku*wielami, niż uczciwie rabujący bandyci. Ci przynajmniej grali w otwarte karty. Los jednak sprawił, że musiałem zrezygnować z tych planów i przenocować kątem na strychu opuszczonego magazynu, między stosem spróchniałych i zawilgoconych palet a pordzewiałymi rurami wodociągowymi. Nawet mimo zabarykadowania wejścia i tak czułem się nieswojo. Nie miałem żadnej pewności, że się obudzę. Zanim jednak doszedłem w to miejsce, musiałem przejść parę kilometrów w jasną, księżycową noc w czasie, gdy wiele mutantów wychodziło na żer. Poprzysiągłem sobie, że gdy następnym razem spotkam Tarasa, oberwie ode mnie w gębę za pozostawienie mnie na lodzie w takiej sytuacji.

Trzymałem się starej, zarastającej asfaltówki biegnącej przez środek lasu. Nie chciałem zabłądzić w leśnych ostępach, gdzie każdy krok mógł okazać się ostatnim. Na drodze miałem nieco więcej szans, przynajmniej tak mi się zdawało. Wiatr z każdą chwilą przybierał na sile powodując, że korony strzelistych sosen zaszumiały niepokojąco.

Z oddali dobiegł mnie psi skowyt. Łypnąłem na półprzezroczysty magazynek z zamiarem skontrolowania ilości pozostałych naboi. Kilkoma szybkimi ruchami wymieniłem go na pełny i nieco tym podbudowany ruszyłem przed siebie. Po minucie lub dwóch usłyszałem szczekanie. Były coraz bliżej, nie miałem już szans im ujść. Nie zdążyłem przebyć choćby stu metrów, kiedy naprzeciw mnie stanął cerber - bydlę z dwoma głowami, na czterech potężnych łapach, warczało, tocząc z pyska ślinę. Jeden z jego łbów zdawał się być nieudolnie przyszytym ciałem obcym, jakby pochodził od zupełnie innego gatunku. Odruchowo przyłożyłem kolbę do policzka, palec samoistnie wskoczył na spust. Nie nacisnąłem go jednak, mutant zniknął w przydrożnych zaroślach. Przypomniałem sobie o specyficznej strategii czarnobylskich psów – przed atakiem miały w zwyczaju wielokrotnie okrążyć ofiarę, zdezorientować ją, pozbawić sił do obrony.

Nie miałem żadnej naturalnej osłony, ślepaki dorwały mnie wystawionego jak na dłoni. Mogłem więc pójść na całość. Kiedy tylko dwugłowe psisko znów pojawiło się na horyzoncie, nie dałem mu szans, posyłając w jego kierunku kilka krótkich serii. Gdy upewniłem się, że z jego strony nic mi już nie grozi, obróciłem się o sto osiemdziesiąt stopni, będąc przygotowanym do odparcia ataku z drugiej strony. W samą porę, by spostrzec nacierającego kundla i uchylić się przed nim, gdy ten chciał wskoczyć mi na plecy. Kałasznikow zaterkotał, a martwe ciało łupnęło o asfalt.

Pozostałe zwierzęta, których w ciemności nie mogłem się doliczyć, zawarczały rozeźlone śmiercią dwóch towarzyszy. Musiałem uspokoić je długą serią, z trudem utrzymałem broń w ryzach. Nie zdążyłem zobaczyć czy trafiłem, nękany już od flanki przez kolejne czteronożne ścierwo. Silny cios kolbą roztrzaskał łeb kolejnego mutanta, brocząc krwią moje ubranie i odrzucając go na bok. Omiotłem wzrokiem przestrzeń wokół siebie – sześć psich trucheł leżało bezwładnie. W oczy rzuciły mi się jeszcze trzy czworonogi. Choć się rozbiegły na wszystkie strony, jednego z nich zdążyłem poczęstować ołowiem. Pozostałe dwa zbiegły. Serce łomotało mi jak oszalałe. Krew przez nie pompowana uderzała kolejnymi falami do głowy, potęgując dezorientację. Nie do końca świadom sytuacji szybkim krokiem oddaliłem się w stronę wioski, do której wcześniej zmierzałem, mając jednak broń w pogotowiu. Dopiero po jakimś czasie, gdy adrenalina przestała działać, poczułem ból promieniujący z lewego ramienia i ciepłą krew ściekającą wzdłuż ręki.

Mimo zmęczenia musiałem opatrzyć ranę. Zaraz po zastawieniu wejścia do magazynu przysiadłem w kącie i sięgnąłem po apteczkę. Dziękowałem opatrzności za wynalezienie ampułkostrzykawek. Kilka zastrzyków i bandaży później, po łyknięciu porcji leków, nieziemsko zmęczony zasnąłem w niedbale rozłożonym śpiworze. Obudziłem się, gdy słońce stało już wysoko na niebie. Nigdzie mi się specjalnie nie spieszyło, mogłem coś przegryźć i zwinąć śpiwór. Jedzenie, jak to w Zonie, było obrzydliwe. Myślałem, ile jeszcze będę musiał je znosić, nim wreszcie będę mógł z satysfakcją rzucić gruby plik dokumentów na biurko dowódcy i zrezygnować z udziału w programie. Brak elementarnych wygód zaczynał mi coraz bardziej doskwierać. Brud, stęchlizna i woń krwi, towarzyszące na każdym kroku, coraz częściej przyprawiały mnie o zawrót głowy. Coraz częściej odnosiłem się do tego miejsca z odrazą, chcąc po prostu rzucić to wszystko w cholerę i wyjechać jak najdalej. Mimo, że w zasadzie niewiele widziałem i zetknąłem się jedynie z nielicznymi zagrożeniami. Co więc musieli czuć stali bywalcy? Z drugiej strony często pożądliwie myślałem o wydawaniu pieniędzy, które zarobię. To one były już głównym motorem działania, cała reszta motywów pierzchła przerażona tym, co zastałem w Zonie. Doładowałem magazynki kałasznikowa resztką amunicji z pudełka. Musiałem uzupełnić zapasy. W nadmiarze miałem jedynie mielonkę, którą najchętniej rzuciłbym na pożarcie mutantom, licząc na to, że się zatrują.

Gdzieś około południa opuściłem budynek, zostawiając go praktycznie w niezmienionym stanie, jeśli nie liczyć wyrzuconych w kąt opakowań po sucharach i suszonym mięsie. To miejsce i tak było skazane na zapomnienie, doszczętnie skażone, toteż jeden śmieć w tę czy w tę nikomu nie robił różnicy. Ruszyłem na zachód, ku Łubiance, gdzie miałem spotkać Rubla. Mniej-więcej w połowie drogi napotkałem dwóch samotników idących z naprzeciwka. Niepewny ich intencji liczyłem się z koniecznością szybkiego oddania celnych strzałów. Podchodziłem do nich mocno spięty, z fałszywym uśmiechem naklejonym na twarzy. Miałem serdecznie dość życia w napięciu. Co krok to zagrożenie.

Mężczyźni okazali się być jednak całkiem prostolinijnymi zbieraczami artefaktów. Objuczeni kontenerami na artefakty wychodzili właśnie na kolejne „polowanie” licząc na dobry zysk.
- To jak z grzybami – stwierdził jeden z nich. - Niby nigdzie ich nie ma, ale dobry grzybiarz zawsze znajdzie. Nawet w tak przeoranej okolicy. Wyobraź sobie przyjacielu, że trzy dni temu znalazłem cholernego „skalniaka”! Cały wieczór chlaliśmy z tej okazji... - Facet był niesamowicie podniecony, z ogromną radością dzielił się ze mną swoim szczęściem, a ja nie miałem bladego pojęcia, czym jest ten „skalniak”, oprócz faktu, że najprawdopodobniej to dość cenny artefakt. Nie znałem się na tym. Próbowano mnie co prawda tego uczyć, ale okazałem się na tę wiedzę niesamowicie oporny. Zupełnie jak geologia – wszystkie te kamyczki są do siebie cholernie podobne i weź tu odróżnij skaleń i galenę, jak dla mnie, laika, to zupełnie to samo. Podobnie w przypadku artefaktów – początkujący za nic nie mógł wycenić choćby na oko wartości znaleziska. Wielu zbierało złom lub napromieniowanie śmieci myśląc, że to drogocenne błyskotki, w rzeczywistości narażając się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Ta Zona to jednak podła suka była.

Z przygodnie napotkanymi stalkerami pożegnałem się dość szybko. Obaj cierpieli na syndrom wędkarza, zachłystując się dyskusją o tym, kto znalazł cenniejszy artefakt. Pozostawiłem ich i kontynuowałem marsz. Szedłem na granicy lasu i zdziczałego pola. Między zbożem wyrosły całe kępy maków i nieznanego mi zielska. W oddali stał przerdzewiały kombajn, którego złomiarze nie tknęli mimo upływu dwudziestu lat między pierwszą, a drugą katastrofą. Musiał być widocznie ku temu powód, bo wszystko inne nieustannie szabrowano, nie licząc się z żadną świętością. Na terenie Zony znajdowało się kilka cerkwi, które przetrwały ateistyczną nagonkę sowietów, a poległy z rąk rodzimych grabieżców. Przed dwa tysiące szóstym niektórzy próbowali temu przeciwdziałać, zwłaszcza samosioły, starowinki chcące umrzeć na ojcowiźnie. Żyli tam nawet mimo radiacji. Z czasem jednak wszystko zniknęło w odmętach paserskich łap, a starcy zeszli śmiercią naturalną, lub w wyniku Drugiej Katastrofy.

Zona pełna jest dziwnych zjawisk, których jako laik nie byłbym w stanie wyjaśnić. Ba, najwybitniejsze uczone umysły sobie z tym nie radziły, więc w gruncie rzeczy byłem usprawiedliwiony. Mutanty to jedna kwestia. Inną, w pewnym sensie istotniejszą, były anomalie i rodzące się w nich artefakty. Każdy z nich, obdarzony niezwykłymi właściwościami, stanowił nie lada zagadkę dla światowej nauki. Co ważniejsze, za każdy można dostać całkiem przyzwoitą wypłatę, choć były to bez dwóch zdań brudne pieniądze - oficjalnie artefakty mogły zostać pozyskiwanie wyłącznie przez wyselekcjonowanych naukowców pracujących w Zonie. Jednak czarny rynek kwitł w najlepsze - był to główny powód, dla którego ludzie w ogóle przybywali do Strefy, łamiąc przy okazji szereg restrykcyjnych norm i przepisów prawnych. Skoro więc wszyscy mieli jakiś swój artefakt i dorabiali się na tym, dlaczego ja nie mógłbym pójść w ich ślady? Od granicy do Kijowa miałem w zasadzie wolną rękę - mógłbym dokonać zrzutu gotówki u znajomego, a potem wydać na jakieś niekontrolowane przez państwo usługi... Co z tego, że byłem de iure funkcjonariuszem państwowym - czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Nikt nie musiał się dowiedzieć o tym moim małym interesiku. Na tej zasadzie działa cała Ukraina.

Dlatego też gdy dostrzegłem w oddali ogołocony i wykrzywiony rozłożysty dąb, jego wijące się na wszystkie strony porwane konary wzbudziły we mnie pewne podejrzenie. Podszedłem bliżej i okazało się, że miałem rację - w koronie zadomowiła się anomalia grawitacyjna. Niewysoko, jakieś trzy metry nad ziemią, wszystkie gałęzie wygięte były na kształt czary kielicha. W środku wirowała leniwie półprzezroczysta sfera, a na jednym z rozgałęzień konarów drżał połyskujący obiekt, gdzieniegdzie emitujący światło, przypominający nieco rozlaną, stężałą galaretę. Artefakt. Wzbudził on we mnie dawno nie odczuwaną zachłanność. Oczami wyobraźni widziałem już plik banknotów, który dostałbym za to cacko. Musiałem to posiąść, kusiło mnie niczym rajskie jabłko... Tyle tylko, że okolicy sporo brakowało do biblijnego Raju. Szary, odstręczający krajobraz i grobowa cisza nadawały jednak tej kuli niebywałego majestatu, wyróżniały je z morza zatęchłej beznadziei. Przez chwilę wystraszyłem się swojej gorączkowej reakcji, ale zaraz potem uspokoiłem sam siebie myślą, że przecież nikomu nie zaszkodzę, próbując zdobyć ten przedmiot. Rozejrzałem się – wokół było pusto. Zabezpieczyłem więc kałasznikowa, przewiesiłem go przez plecy i zacząłem wspinać się na drzewo. Każda wystająca gałąź stanowiła szczebel drabiny i przybliżała mnie do celu. Nie poddałem się nawet, gdy jedna z nich zarwała się, jak gdyby dając mi do zrozumienia, że nie mam tam się pakować. Nic to, pomyślałem, kiedy nagroda czeka tuż-tuż. Starając się nie wpakować ręki do zaczynającej szaleć anomalii, sięgałem palcami coraz bliżej artefaktu. Udało mi się go musnąć palcami, a on złośliwie przeturlał się na bok, wychodząc poza zasięg mojej dłoni. Zbliżyłem się więc jeszcze bardziej, czując już wirujące powietrze przy twarzy, tym razem pewnie chwytając przedmiot. Przechytrzyłem Zonę. Dorwałem swój skarb.

- Rączki do góry! - Krzyknął ktoś z tyłu. Wciąż trzymając pulsujący obiekt w garści sięgnąłem do kabury, jednak dźwięk odbezpieczanej broni pozbawił mnie nadziei. Przez te cholerne "rajskie jabłko" wystawiłem się na tacy jakiemuś kretynowi. Co też mnie podkusiło...
- Złaź sku*wysynu! - Dodał spokojnie właściciel niskiego, ciepłego głosu.
- Czemu mnie od razu nie zastrzelisz? - mruknąłem. Ten nie dosłyszał i nerwowo zaharczał, więc powtórzyłem. - Czemu nie strzelasz, co?
- Boś mi potrzebny. Zejdź stamtąd, albo kolana przestrzelę. Liczę do pięciu! Raz...
- Dobra, dobra! - Uznałem, że lepiej się podporządkować i wymyślić rozwiązanie ad hoc, niż pozwolić jakiemuś frędzlowi okaleczyć mnie na resztę życia.

Kiedy znalazłem się na dole i spojrzałem na rabusia, zobaczyłem, że za nim stoi trzech jego towarzyszy. Cała czwórka uzbrojona w skrócone kałasznikowy, każdy z nich mógł mnie w mgnieniu oka roznieść na strzępy ledwie jednym naciśnięciem spustu. Ironia losu – zupełnie tak, jak ja masakrowałem ślepe psy poprzedniego dnia. Nosił wilk razy kilka...
- Rzuć to w moją stronę – zakomenderował bandyta.
- Co się z nim tak certolisz? je*nij mu kulę w czachę i idziemy dalej – mruknął jeden ze stojących za nim drabów.
- Nie pouczaj mnie, co? - Czarnobrody oprych wydający mi polecenia zirytował się i na moment obrócił się w stronę kompana. Nikt poza nim nie celował w moją stronę. Uniosłem brwi, nie dowierzając w amatorszczyznę tej paczki. Dałem długiego susa za drzewo, upuściłem artefakt na ziemię i szybkim ruchem zerwałem kałasznikowa z pleców. Wychynąłem zza pnia i krótką serią ściąłem jednego z bandytów. Pozostali zerwali się do ucieczki, jednak mając ich na muszce po prostu nacisnąłem kilkukrotnie spust, aż do opróżnienia magazynka. Pociski przeszyły ich, rzucając na ziemię. Schowałem się z powrotem, przeładowałem i zarepetowałem. Dopiero z karabinem gotowym do strzału podszedłem do ciał i trącając każde z nich nogą, upewniłem się, że wszyscy czterej są martwi. Zlustrowałem uważnie otoczenie. W promieniu kilkuset metrów tylko cisza i spokój. Nieco uspokojony zabrałem się za przeszukiwanie ciał. Trochę pieniędzy, dwa artefakty upchane w niewielkim kontenerze, amunicja do kałacha – to wszystko, co udało mi się uzyskać, nie licząc notatnika głównego rezuna. Nawet porządnego jedzenia skubańcy nie mieli. Ich broń pozostawiłem na pastwę losu, zbieranie zbyt wielkiej ilości chabaru napędziłoby mi więcej szkody niż pożytku. Obwieszony człowiek staje się mniej mobilny, łatwiej go ustrzelić... Gra niewarta świeczki. Wróciłem do drzewa, podniosłem artefakt i obejrzałem go dokładnie z każdej strony. Nie wiedziałem co to za cholerstwo, upchałem je więc do ołowianego pojemnika, schowałem do plecaka i po raz ostatni spojrzałem na ciała oprychów. Nigdy nie miałem się już dowiedzieć, po co byłem potrzebny czarnobrodemu, który nie chciał mnie od razu zabijać.

W kilkanaście minut później byłem już na obrzeżach Łubianki. Nie różniła się niczym szczególnym od innych wiosek. Kilkadziesiąt opustoszałych chat sprawiało przykre wrażenie. Wiele spośród nich zarośnięte było bluszczem i burzanem, dachy niektórych pozarywały się pod własnym ciężarem. Łubianka powoli zarastała i rok po roku znikała z tego świata. Ceglane mury kruszały, drewno dawno już zbutwiało, rozsypując się przy byle podmuchu wiatru. Zajrzałem z ciekawości do jednego z domów. Wnętrze było opustoszałe, pozostał jedynie piec kaflowy i gdzieniegdzie pozdzierana brudna tapeta. Wodząc wzrokiem po nadrukowanym na niej kwiecistym wzorze natrafiłem na ślad farby na podłodze. Wiódł on do sąsiedniego pomieszczenia. Stanąłem w progu. W kącie stała stara otomana. Leżały na niej zmumifikowane zwłoki przykryte kocem. Wyschnięta na wiór skóra obciągnięta na czaszce pokryta była mnóstwem blizn i zmian wskazujących na promieniowanie. Krótkie białe włosy tylko gdzieniegdzie pokrywały kość ciemieniową. Rozchylone, nadgniłe usta przywiodły na myśl przedśmiertny krzyk.

- Nazywamy ją Babuszką Walentiną. Pewnie zeszła, jak w Czarnobylu drugi raz grzmotnęło. – Podskoczyłem, słysząc za sobą głos. Błyskawicznie obróciłem się. Stał przede mną dość niski, krępy człowiek z gęstą, rudą brodą i równie miedzianymi włosami sięgającymi ramion. Wyglądał na nie więcej, jak czterdzieści lat. Wpatrywał się we mnie dużymi oczami, wreszcie uśmiechnął, odsłaniając szereg pożółkłych zębów palacza. - Jestem Walerij – dodał. - Albo Krasnolud, jak wolisz.
- Sopel – bąknąłem. Jak mu się przyjrzeć, faktycznie wyglądał jak żywcem wyciągnięty z twórczości Tolkiena. Brakowało tylko topora i blondaska ze spiczastymi uszami. - Długo za mną stoisz?
- Nie, chwilę. Pierwszy raz w tym miejscu?
Przytaknąłem. Bo i co miałem powiedzieć?
- Idziesz może do „Pijanego plutonu”? - zapytał rudzielec. - Ja tu stały bywalec, kolejkę ci mogę postawić, pogadamy se o życiu, co?
- Czemu nie? - zgodziłem się. We dwóch zawsze bezpieczniej, facet nie wyglądał na groźnego. Ponadto tacy ludzie byli często źródłem najlepszych informacji; odpowiednik fryzjera, sklepowej, czy starej baby wygniatającej łokcie w oknie mieszkania.

„Pijanym plutonem” nazywano bar Rubla, miejsce do którego i tak zmierzałem. Zorganizowany w piwnicy gromadził większą część ruchu osobowego w przestrzeni kilku, nawet kilkunastu kilometrów, spychając bazy Wolności i Powinności na dalszy plan. Inną kategorią były oczywiście rozsiane po Strefie tymczasowe obozy samotników, jednak tak czy inaczej „Pijany...” był jednym z gospodarczych i towarzyskich centrów Zony. Widać było to choćby po liczbie stalkerów kręcących się w najbliższej okolicy tego przybytku. Rubel przyjmował pod swój dach każdego z wyjątkiem bandytów, ale kto by odróżnił drobnego złodziejaszka od porządnego samotnika?
- Skąd cię tu przywiało? - Zapytał Walerij, gdy opuściliśmy miejsce spoczynku staruszki. - Ja z Żytomierza, z dziada pradziada.
- Kijów – rzuciłem krótko, zastanawiając się, które informacje muszę pominąć.
- No nieźle, to prawie jak miejscowy – mruknął w zadumie rudy. - A ty... ucieczka, czy kasa?
- Kasa. - Jakby nie patrzeć, odpowiedziałem zgodnie z prawdą. - Zaoferowała mi banda krawaciarzy trochę grosza, to grzech byłby nie przyjąć, co?
- No oczywiście! Wybacz, że się wpie*dolę między wódkę a zakąskę, ale za co właściwie masz dostać te pieniądze? W sumie rzadko tak się spotyka przysłanego z zewnątrz na kontrakcie. - Krasnolud ożywił się, niemal dostrzegłem błysk rubla w jego oczach.
- Powiedzmy, że wywiad mam zrobić. Są ciekawi, co to za ludzie tu są, jakie artefakty, co mutanty żrą, a czym srają... No wiesz, taki reportaż jakby.
- Te, żurnalista, to gdzie masz aparat? - Walerij zarechotał beztrosko. - Co to za reportaż bez zdjęć?
- Mówili mi, że impuls całą elektronikę zniszczy – wymamrotałem po chwili, w pierwszej chwili czując się wziętym pod włos. - A starego zenita nie miałem, to pojechałem bez.
- Sklerotyk! - palnął stalker. - Ech, gdzie ci do pionierów. Ci to byli...

Nie interesowało mnie jacy byli pionierzy, milczałem więc przez resztę drogi. Wkrótce minęliśmy zbudowaną ze złomu i gruzu barykadę, blokującą dostęp mutantów do „recywilizowanej” części wsi. Pilnowało jej trzech uzbrojonych mężczyzn stanowiących swego rodzaju milicję. Pośrodku obozu stała kilkumetrowa drewniana wieżyczka strażnicza, na szczycie której całymi dniami przesiadywało dwóch obserwatorów wyposażonych w broń długą. Mieli oni stamtąd widok na całą okolicę, konstrukcja ta była bowiem wyższa od każdego innego budynku w promieniu kilku kilometrów i tylko drzewa zasłaniały dalsze rejony Strefy. Kilku wartowników kręciło się po terenie przylegającym do baru, mierząc wzrokiem nowo przybyłych. W placówce był na tyle duży ruch, że w razie ataku mutantów czy Monolitu bez problemu znalazłoby się sporo rąk do obrony. Każdy wiedział, że w jego interesie jest utrzymanie tego miejsca.

Wejście do piwnicy znajdowało się we wnętrzu sporego murowanego budynku. Powszechną praktyką w Zonie było zajmowanie właśnie takich miejsc, zapewniały one bowiem dużą powierzchnię do zagospodarowania, ponadto najczęściej posiadały podziemne kondygnacje, co miało niebagatelne znaczenie w przypadku emisji. Minąłem kolejnego strażnika i zszedłem po schodach, trafiając do zupełnie innego świata.

Już od progu usłyszałem rozmowy i cichą muzykę sączącą się ze starego kaseciaka stojącego w kącie głównego pomieszczenia. Sala zastawiona była kilkoma podłużnymi stołami, z których każdemu towarzyszyły dwie ławy do siedzenia. Stalkerów nie było zbyt wielu, najwyżej kilkunastu. Walerij poszedł zająć wolne miejsce, ja skierowałem się w stronę kontuaru.

- Ja do Rubla – rzuciłem, opierając się łokciami o ladę. Stojący po drugiej stronie łysiejący jegomość po czterdziestce spojrzał na mnie z politowaniem, wykrzywiając usta w kpiącym uśmiechu.
- Czego? - Syknął, wpatrując się we mnie. Pomyślałem, że to musiał być on.
- Mam wiadomość od Widma. Jesteś tym Rublem, czy nie?
- A czy ja, ku*wa, wyglądam na dolara? Pewnie, że to ja, baranie. - Uśmiech z jego twarzy zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dałem mu kartkę otrzymaną od Turgieniewa. Rzucił na nią kilkakrotnie okiem. Zauważyłem, jak nieznacznie uniósł brwi. Chwilę potem zmiął świstek i wsadził do kieszeni powycieranej skórzanej kurtki. Chwilę milczał, jakby dobierał słowa których ma użyć. - Czyli żeś wojskowy jebaka, hę?
W pierwszej chwili zmroziło mnie. Ktoś mógł to usłyszeć. Zagryzłem wargę i już miałem coś powiedzieć, kiedy on kontynuował.
- Daj spokój stary, nie trzęś dupą, pomogę. Taras to mój dobry znajomy, a ja i tak... - Urwał w połowie, jak gdyby spostrzegł, że coś mu się wymsknęło. - Zaraz sobie przyniosę teczkę, przypomnę sprawę, to o tym i owym ci opowiem. Teraz idź klepnij na tyłku. Piwa, czegoś mocniejszego? - Nagle zmienił temat, momentalnie przeistaczając się w zwyczajnego bufetowego.
- Daj dwa browary – mruknąłem, sięgając do paszportówki, gdzie trzymałem pieniądze. - Aha, byłbym zapomniał, artefakty mam na sprzedaż. Bierzesz?
- Biorę. - Kiwnął głową. - Między innymi po to tu jestem.
Wyjąłem z plecaka pojemnik i postawiłem na blacie. Była to nieduża, acz całkiem ciężka skrzynka o grubych, powlekanych ołowiem ścianach z kompozytu. Mieściła cztery artefakty, choć ja tylko parę razy widziałem ich tyle naraz i to jeszcze podczas szkoleń. W Zonie średnio mnie one interesowały, zawsze mogłem powiedzieć, że mi się nie poszczęściło i żadnego nie znalazłem. Nacisnąłem czerwony guzik na brzegu obudowy i kilkukrotnie przekręciłem niewielkie pokrętło. Przy ostatnim obrocie usłyszałem syk powietrza wpuszczanego do wnętrza kontenera. Pokrywa lekko podskoczyła i pociągnąłem ją ku sobie, obracając jednocześnie skrzynkę w kierunku Rubla. On, zawczasu przygotowawszy sobie ołowiane rękawice, sięgnął po pierwszy artefakt i zaczął mu się uważnie przyglądać, powtarzając potem ceremoniał przy dwóch kolejnych, „trofiejnych”, tworach.
- Ile za nie dostanę?
- Pięćset zielonych – odparł po chwili. - Chyba, że wolisz inną walutę. To rzadki...
- Nie interesuje mnie co to. A dołożysz coś za czterech frajerów próbujących mnie oskubać?
- Kogo masz na myśli? - Spojrzał zdziwiony.
- A bo ja wiem... Koleś z czarną brodą i trzech innych dryblasów. Wszyscy z kałaszami. Mieli mnie na muszce, ale zaczęli się kłócić o jakąś pierdołę, to czmychnąłem za drzewo i ładnie ich zdjąłem...
- No nieźle, doigrał się szelma... - cmoknął z uznaniem. - Ta, wiem o kogo chodzi. Masz jakiś dowód?
- To moje słowa nie wystarczą? - westchnąłem z miną opuszczonej kochanki. - No mam, mam. Gruby miał przy sobie jakiś notatnik.
Poszperałem chwilę po kieszeniach i wręczyłem Rublowi niewielki kajecik. Przejrzał go pobieżnie, uśmiechnął się od ucha do ucha i wspomniał o dodatkowych dwóch setkach.
- Dawaj. I odlicz za te dwa piwa, co mi ich jeszcze nie dałeś...

Chwilę później podszedłem do Walerija bogatszy o więcej, niż średnią miesięczną wypłatę. Postawiłem przed nim jedną butelkę, samemu biorąc drugą. Usiadłszy na ławie wepchnąłem plecak między nogi, tak by mieć go cały czas pod kontrolą. Siedzieliśmy w kącie, skąd miałem doskonały widok na cały bar. Kilkunastu chłopów siedziało przy piwie i snuło wędkarskie opowieści z Zony. Rubel obserwował swój biznes z bezbarwną miną, choć przysiągłbym, że coś knuje, a pod ladą ma przynajmniej obrzyna. Jego goryl stąpał z nogi na nogę po przyległym do sali korytarzyku, co jakiś czas przysiadając na blacie jednego z bocznych stołów. Szereg leciwych żarówek świecił mdłym, żółtawym światłem nadając lokalowi charakterystycznej atmosfery postindustrialnej pijalni. Pierwsze miejsce w Strefie, w którym czułem się bezpiecznie.

Kilka butelek później, kiedy alkohol całkiem przyzwoicie znieczulił ranę na ramieniu, Rubel zawołał mnie do siebie, a ja bez żalu pożegnałem Walerija w połowie jego opowieści o puszczającej się żonie. Handlarz zaprowadził mnie na zaplecze i podsunął krzesło, samemu siadając za paździerzowym biurkiem. Sięgnął po leżącą na skraju mebla kartonową teczkę, którą bez słowa otworzył, omiótł wzrokiem i spojrzał na mnie uważnie.

- Najpierw to mi powiedz jedną rzecz. Jakie masz chody w tym swoim wojskowym kurwidołku? - Zapytał po dłuższej chwili milczenia. - Mógłbyś coś załatwić?

- Nie, jeśli mam być szczery. Nominalnie mam dość wysoki stopień, w rzeczywistości mogę się co najwyżej po dupie podrapać. Jestem tu dla pieniędzy, nie dla dziejowej misji – odparłem. Moja odpowiedź wyraźnie go zmartwiła. - Nie wiem, co chcesz ugrać, ale ja nie jestem w stanie ci pomóc. Przynajmniej nie bezpośrednio. - Widząc jego zainteresowanie, dodałem - kontaktuj się swoimi kanałami z pułkownikiem Konstantinem Łazugą. Powiedz, że jesteś od... od Sopla. Albo pogada, albo będzie kleić durnia, ale na to już nie mam wpływu.

- A, ch*j tam! - Rubel nieoczekiwanie trzasnął pięścią w biurko, aż niebezpiecznie zatrzeszczało. - O czym innym mieli my gadać...
Przez kolejną godzinę, albo i więcej, opowiadał mi o Zonie. Sklasyfikował anomalie, wspomniał o konflikcie między Wolnością a Powinnością, oraz swoim stosunku do sprawy. Wymienił co bardziej znaczących bandytów, pod adresem każdego z nich puszczając wiązankę soczystych przekleństw. Po wyjęciu grubego, jaskółczanego brulionu skrzętnie notowałem to wszystko, od czasu do czasu wzbogacając przekaz własnymi spostrzeżeniami. Rubel napomknął też o pracy naukowców i o ruinach kompleksów wojskowych rozlokowanych na terenie Zony. Wtedy też przypomniały mi się słowa Turgieniewa o „X-2”. Mogłem się jedynie domyślać, że był to jakiś tajny obiekt, ale kiedy wypowiedziałem tę nazwę na głos, Rubel wyraźnie zmarkotniał.

- Zostaw to w spokoju. Nie warto – westchnął smętnie.
- Dlaczego? Co tam jest? - Dopytywałem czując, że natrafiłem na coś istotnego. Coś, co mogłem przeliczyć na jakąś twardą walutę i przechlać wszystko w czarnomorskim kurorcie.
- Powiem tak: na jakichś dwudziestu śmiałków, wrócił stamtąd tylko Taras, dwóch braci bliźniaków z Czeczenii, którzy należą do Wolności i podobno jakiś nieznany mi bliżej samotnik , tyle że od dawna nikt go już nie widział. O tym miejscu krążą niestworzone historie. Nadal chcesz się tam pchać?
Oczywiście. Za warunki uciążliwe więcej płacą.


IV

:

Złapałem uchwyt pordzewiałej stalowej klapy i z całej siły pociągnąłem ją ku sobie. Skorodowane zawiasy puściły dopiero po kilku próbach. Tonący w ciemnościach pionowy szyb zdawał się nie mieć końca. Włączyłem latarkę czołową i postawiłem stopę na pierwszym ze szczebli stalowej drabiny wtopionej w żelbetową konstrukcję. "Co ja robię?" - Pomyślałem zamierając na moment, kiedy trzeźwa ocena sytuacji przedarła się przez mur chciwości. Przez umysł przetoczyła mi się cała masa sprzecznych pragnień i myśli, wywracając do góry wcześniejszy pogląd na sprawę.

Stałem na progu bocznego wejścia do kompleksu laboratoryjnego X-2. Dokładne położenie tego miejsca wskazał mi, po uporczywym dopytywaniu podlewanym alkoholem, jeden ze stałych bywalców Pijanego plutonu. Rubel uparł się, że oszczędzi mi trudu i zamknął się w sobie, nie puszczając pary z ust, musiałem sobie więc radzić inaczej. Wiedziony wariackim instynktem, pomimo wszelkich ostrzeżeń, zdecydowałem się poznać tajemnicę budowli. Dowiedziałem się przy okazji, że główne wejście wysadzono na krótko przed Drugą Katastrofą, co zostało ponoć poświadczone osobiście przez grubą, kijowską rybę. Nikt jednak nie zaprzątał sobie głowy bocznym korytarzem. Punkt ten znajdował się w środku lasu, z dala od jakichkolwiek miejscowości, oddalony o paręset metrów od najbliższej, niemal całkowicie zarośniętej drogi gruntowej.

Uchwycony skraju wlotu stałem nieruchomo. Z jednej strony chciałem zyskać jak najszerszą wiedzę, czułem, że nigdy tam nie wrócę. Pragnąłem przygody przed rzuceniem służby w diabły. Z drugiej - nigdy nie porzuciłbym wojska, gdybym w tych przeklętych katakumbach miał odejść na wieczny spoczynek, obgryziony do kości przez niewielkie szczuropodobne żyjątka, o których zawczasu mi opowiadano. Ryzyko było ogromne, nawet pomimo dozbrojenia się w granaty i zwiększenia zapasu amunicji. No i było coś jeszcze... Dręczyły mnie koszmary, miałem przywidzenia. Widziałem czasem jakiś drobny ruch, słyszałem szelest, którego nie słyszał nikt inny. Snów za nic nie pamiętałem, wszystkie ulegały rozproszeniu w momencie wybudzenia, jednak wiedziałem, że były niepokojące. Miały w sobie coś mistycznego, coś nieuchwytnego, czego nie byłem w stanie zrozumieć. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem podobnego uczucia. Wcześniej drwiłem z - jak uważałem, "obłąkańców", teraz sam stawałem się najwyraźniej jednym z nich. Jednocześnie bałem się i chciałem uciec, ale też czułem pociąg do tej sprawy, potrzebę rozwiązania zagadki. Wcześniej tłumaczyłem to sobie żądzą pieniądza, oszukując samego siebie. Teraz po prostu poczułem Zew.

Ruszyłem w dół, stawiając wszystko na jedną kartę. Miałem wrażenie, że gdybym odszedł, żałowałbym do końca życia. Stawiając krok za krokiem na kolejnych metalowych prętach schodziłem coraz niżej. Wąski snop latarki z trudem oświetlał dalszą drogę. Liczyłem każdy kolejny stopień – dziesiąty, trzydziesty, pięćdziesiąty... Wreszcie ujrzałem w oddali betonową posadzkę, a po chwili z ulgą stanąłem na stabilnym podłożu. Zerknąłem w górę szybu. Jaśniejący u góry otwór włazu zdawał się być bezgranicznie odległy. Odbezpieczyłem broń i rozejrzałem się po piwniczce, w której się znalazłem. Pierwszą rzeczą na jaką zwróciłem uwagę, była ledwo widoczna mgiełka unosząca się w powietrzu. Nerwowo zrzuciłem plecak i zacząłem w nim szperać, szukając maski przeciwgazowej. Traf chciał, że gdzieś ją podziałem. Pociągnąłem nosem – nie czułem nic poza stęchlizną. Zlekceważyłem opar uznając, że gdybym miał mnie zabić, już ległbym trupem. Przy ścianach ustawiono szereg metalowych szaf. Otwierałem jedną po drugiej, wszystkie były puste. Skoro starannie je opróżniono, miałem powody by sądzić, że cała reszta kompleksu przedstawia podobną wartość poznawczą. Z sufitu zwisała na kablu przepalona żarówka. Pewnie zniechęcony zrezygnowałbym z dalszej infiltracji placówki, gdyby lampka nie zaczęła się skrzyć, by po chwili rozbłysnąć jasnym światłem. Zaintrygowany, ale jednocześnie i przestraszony, przyjrzałem się jej z niedowierzaniem. Zwykła żarówka, zdawałoby się, a cudem zmartwychwstała, sławiąc imię nieśmiertelnego radzieckiego przemysłu. Zdecydowałem się otworzyć zaoblone pancerne wrota dzielące pokój od reszty kompleksu. Solidne żeliwne koło wymagało kilku chwil uporczywego kręcenia, by gródź puściła. Uchyliłem właz i wyjrzałem na zewnątrz. Znalazłem się na początku długiego, szerokiego na półtora i wysokiego na dwa metry korytarza. Na wysokości głowy ciągnął się szereg sprawnych lamp fabrycznych, doskonale oświetlających ciąg na całej jego długości. Po pewnym czasie zauważyłem, że chodnik wyraźnie skręcał w prawo. Dotarłem do dużej, kompletnie pustej sali. Po bokach znajdowały się wejścia do wielkich tuneli o średnicy około pięciu metrów. Na przeciwległej ścianie widniały wielkie napisy wymalowane łuszczącą się białą olejnicą. Strzałka w lewo wskazywała „Koszary”, po drugiej stronie miało znajdować się „Laboratorium”, dokąd zmierzałem.

Zatrzymałem się dopiero u zamkniętych na głucho pancernych wrót. Skąpo oświetlone czerwonymi lampkami alarmowymi sprawiały wrażenie niemożliwych do przebycia. Doświetlając je latarką natknąłem się na rozległe wybrzuszenie, zupełnie jak gdyby coś z drugiej strony wbiło się w tę metalową ścianę. Rozejrzałem się wokół. Po lewej, za zwałami śmieci które nie wiadomo skąd się tam wzięły, dostrzegłem wnękę. W miarę zbliżania się do niej zauważyłem, że w głębi znajdują się uchylone stalowe drzwi. Za nimi znajdowało się nieznane źródło światła. Z trudem przecisnąłem się obok na wpół obalonego regału. Trzymając palec na spuście popchnąłem odrzwia drugą ręką. Otworzyły się niezwykle lekko i bezgłośnie, jakby ktoś niedawno naoliwił zawiasy. Źródłem światła okazała się być biurowa lampka stojąca na zawalonym dokumentami biurku. Na krześle obok siedział trup w wojskowym mundurze bez dystynkcji. Jego wysuszone, kościste dłonie zaciśnięte były na teczce trzymanej na piersiach. Wpatrywał się pustymi oczodołami w ścianę przed siebie. Goła czaszka była rozbita na potylicy, kawałki połamanej kości zapadły się do wnętrza. Nie podobało mi się to. Wyszukałem wzrokiem kolejne drzwi. Podszedłem do nich, nacisnąłem klamkę, otworzyły się bezszelestnie. I znów zobaczyłem biuro pełne papierów, nieboszczyka z teczką i starą lampkę rzucającą mdłe światło na wszystkie strony. Spojrzałem za siebie – to samo. Przed siebie – identycznie. Zrozumiałem, że wpadłem w pętlę czasoprzestrzenną, jedną z najgroźniejszych anomalii w Zonie.

Jeśli wdepniesz w galaretę - kwas zeżre ci nogi, ale pozostanie cała reszta ciała. Przejście przez spalacz - lub żarnik, zależnie od lokalnej nomenklatury - da choćby matematyczne szanse na wykurowanie oparzeń trzeciego stopnia. Natomiast wyjście z anomalii czasoprzestrzennej to dużo poważniejsza sprawa. O jedynym takim „udokumentowanym” przypadku wspomnieli mi wojskowi stalkerzy podczas pierwszej wyprawy. Facet błąkał się tydzień, nim odwodniony i wygłodzony wyrwał się z ramion śmierci. Przykucnąłem. Usilnie próbowałem sobie przypomnieć, co też ów chłopina takiego zrobił, że udało mu się wydostać. Byłem bowiem pewien co do tego, że Zona sama by go z rąk nie puściła. Rozejrzałem się po moim jednoizbowym więzieniu. Trup, biurko, aktówka i lampka. Postanowiłem zacząć od początku. Wciąż mając założone rękawice delikatnie chwyciłem skruszałą czaszkę palcami i pociągnąłem do tyłu. Poczułem zapach zgnilizny. Zwiotczałe, przeżarte zębem czasu resztki mięśni twarzy wykrzywiały się w grymasie przerażenia. Puste oczodoły i wystająca chrząstka nosowa sprawiały iście upiorne wrażenie. Nagle przegniłe wargi zaczęły się poruszać, kręgosłup trupa zachrzęścił, nieboszczyk okręcił głowę i spojrzał na mnie nieistniejącymi oczami. Przerażony odskoczyłem na kilka kroków, jednak martwe usta zdawały się coś mówić. Powstrzymując odruch wymiotny zbliżyłem się. Za nic nie byłem jednak w stanie rozpoznać żadnego ze słów. Za to zaczęło mi coś świtać, szczątki stawały się coraz bardziej do kogoś podobne.

To byłem ja. To były moje zwłoki. Przerażony odskoczyłem pod ścianę i pociągnąłem serią w stronę trupa aż do opróżnienia magazynka, część pocisków posyłając przypadkiem przez otwarte drzwi. Wyleciały drugimi, z hukiem wbijając się w ścianę naprzeciwko mnie. Czaszka była rozpruta, mundur rozszarpany, przegniłe ciało spadło z krzesła. Ciężko dysząc podszedłem do biurka. Powoli otworzyłem jedyną jego szufladę. W środku znajdowała się teczka z dokumentami, tetetka i dwa pełne magazynki do niej. Chwyciłem teczkę i pobieżnie przejrzałem jej zawartość. Była pełna nic nie znaczących papierzysk, wycinków z gazet i zdjęć nieznanych mi ludzi. Mimo to zdecydowałem się schować ją do plecaka i przejrzeć później w spokoju. Później nadeszła kolej na aktówkę, którą jak na złość trup wciąż trzymał w stalowym uścisku. Musiałem pomóc sobie nogą i kopniakiem połamać kości nieboszczyka, a i tak, gdy się udało - wciąż wczepione były w nią kości palców.

Zawartość skórzanej torby nieco mnie zaskoczyła. Kilka plików dokumentów z adnotacją „Ściśle tajne”, parę map sztabowych, wreszcie plany konstrukcyjne czterech innych kompleksów serii X. I niewielkie rozmiarami, acz nieprawdopodobnie ciężkie, czarne sześcienne pudełeczko. Przyjrzałem mu się z kilku stron. Brak było jakichkolwiek przycisków, czy wskaźników. Po prostu mała kostka o plastikowych ściankach. Nie będąc pewnym przeznaczenia przedmiotu, odłożyłem go delikatnie na biurko, a resztę dokumentów upchałem w ostatnią wolną przestrzeń w plecaku. Do zbadania pozostała więc lampka. Przykucnąłem tuż przy skraju biurka i zacząłem ją oglądać. Wyłączyłem, włączyłem – nie działo się nic nadzwyczajnego. Jednak kiedy zacząłem szukać kabla... okazało się, że go nie ma. Nie mogłem znaleźć kabla, wtyczki, kontaktu – nic. Po prostu stała sobie lampka, każdy mógł ją podnieść i zobaczyć, że jest zasilana „z powietrza”. Chwyciłem ją pewniej, ponownie dwukrotnie nacisnąłem włącznik – nic się nie stało. Spróbowałem przejść przez którekolwiek z drzwi, jednak znów trafiłem do swojej celi o wymiarach cztery na pięć metrów. Stanąłem na środku pomieszczenia, spoglądając raz w jeden, raz w drugi portal. Dość ciekawe jest patrzeć na siebie samego z boku. Poruszyłem ręką – moje klony zrobiły to samo. Pokiwałem głową – identycznie. Zaaranżowałem sięgnięcie do kabury po pistolet, a dwóch mężczyzn wyglądających zupełnie jak ja podobnie rzuciło się do jarygina trzymanego w czarnym skórzanym futerale. Zrezygnowany wróciłem do biurka i strząsnąwszy resztki denata usiadłem na krześle. Mogłem w nieskończoność próbować przechodzenia między pokojami i pozostać w tym samym miejscu. Strzał w głowę, najmniej bolesne rozwiązanie, zostawiałem na koniec. Uśmiechnąłem się do siebie w myślach, wspominając pigułki z cyjankiem rozreklamowane w popkulturze przez książkowych szpiegów. Czy taka śmierć boli? Ile to trwa? W końcu czas raz płynie szybciej, raz wolniej. Może agonia trwa wieczność...

Chwyciłem czarną kostkę, którą paręnaście minut wcześniej odłożyłem na biurko. Znów obróciłem ją w dłoni próbując dociec, jaką funkcję może pełnić. Od niechcenia wstałem i zacząłem się przechadzać po pokoju. Dopiero po chwili zorientowałem się, że za drzwiami przez które miałem przejść dalej wcale nie widzę siebie, a jasno oświetlony korytarz, którego dotąd tam nie było. Założyłem, że to tajemnicza kostka musiała być motorem tej zmiany. Spojrzałem w stronę drzwi, którymi wszedłem do pokoju – wciąż widziałem tylko siebie, przejście w tamtą stronę nie pojawiło się. Nieco nieufnie skierowałem się w stronę nowego tunelu, mając broń w pogotowiu. Krok po kroku posuwałem się naprzód, nie wiedząc co za chwilę na mnie wyskoczy. Źródłem światła okazał się być silny reflektor. O dziwo całkowicie nowy, bo kiedy przyjrzałem się mu bliżej, dostrzegłem naklejkę producenta. Nazwa fabryki, jakiś kod kreskowy, rok produkcji – dwa tysiące jedenasty... Po plecach przeszedł mi dreszcz. Albo śniłem, albo jeszcze niedawno znajdowali się tam ludzie, mimo że Strefa była oficjalnie bezludna od dwa tysiące szóstego. Równie dobrze mogli być w kompleksie równocześnie ze mną. Schowałem czarny sześcian do kieszeni i pewniej chwyciłem karabin, będąc w każdej chwili gotowym do oddania strzału.

Korytarz wiódł na wprost, nie miał żadnych odnóg. Sufitowe lampy świeciły równo, bez zakłóceń. Po raz pierwszy od wejścia do Zony wzbudziło moje zainteresowanie nieznane źródło światła. Żadna elektrownia nie miała czynnych linii przesyłowych w tym rejonie, CzAES dawno nie działała, a generator nie mógłby działać tyle lat bez awarii... Z drugiej strony w całej Zonie prąd brany był „z czapy” - choćby u Rubla. Czyżby wyśmiewane eksperymenty Tesli sprzed niemal wieku miały jednak jakieś poparcie w faktach?

Dotarłem do kolejnych pancernych drzwi. Były uchylone, podobnie jak te przy pułapce czasoprzestrzennej. Bałem się je popchnąć, z drugiej strony nie miałem wyboru – musiałem brnąć dalej. Kiedy otworzyłem je na oścież, zobaczyłem całkiem zwyczajny, choć pogrążony w mroku korytarz. Ściany i podłoga wyłożono płytkami, gdzieniegdzie wprawione okna, drzwi były całkiem zwyczajne, biurowe. Wyglądało to zupełnie jak pomieszczenia szpitalne, tyle że od lat opustoszałe – część kafelków odpadła od ścian, inne były stłuczone. Kilka szyb było wybitych, niektóre drzwi pootwierano. Wszędzie natomiast panowała głucha cisza.

Niepewnie przekroczyłem próg. Światłem latarki omiatałem każdy kąt, szukając zagrożeń. Zacząłem przeszukiwać pomieszczenia, jedno po drugim. Niemal wszystkie były puste, względnie walało się po nich parę zniszczonych mebli. Całe piętro wyglądało na opuszczone w pośpiechu. I ja byłem skory do ucieczki, serce waliło jak młotem, a krople potu spływały mi po skroniach. Wciąż niespokojnie kręciłem się w kółko, przekonany o tym, że ktoś może czyhać gdzieś w mroku. Każdy zakamarek był mi wrogiem, każdy przemykający bokiem cień przyprawiał mnie niespełna o zawał serca. Do tego potrzebowałem nowego źródła światła, bateria w latarce zaczynała siadać. A jednak musiałem iść dalej, albo zostać tam na zawsze.

Większość pokoi była identyczna i przypominała laboratoria, czasem trafiał się magazyn. Jednak wkrótce natrafiłem na coś w rodzaju stróżówki, tuż obok podwójnego szybu windy. Powodowany ciekawością zajrzałem do środka, jednak snop światła napotykał jedynie niekończące się betonowe ściany prowadzące wprost do piekła. Wyżej było praktycznie to samo, z tym, że nie mógłbym powiedzieć, że winda dojechałaby do nieba. Zona z pewnością na to miano nie zasługiwała. „Duży ten burdel...” - Pomyślałem. Poszedłem więc do owej stróżówki. Jako jedyne pomieszczenie nie nosiło ono śladów ewakuacji, czy ucieczki.

Podszedłem do wbudowanej w ścianę skrzynki. Tak jak przypuszczałem, wewnątrz znajdowała się tablica rozdzielcza, tak zwane „bezpieczniki”. Pojęcie o elektryce miałem mgliste, zdałem się na tradycyjnej już metodzie młotka i przecinaka – po kolei pstrykałem kolejnymi przełącznikami, naiwnie licząc, że coś się stanie. Byłem już przy drugim rzędzie wyłączników okraszonych nic nie mówiącymi mi symbolami, kiedy nagle stara jarzeniówka wisząca pod sufitem cicho zatrzeszczała, chwilę później rozświetlając całe pomieszczenie i korytarz na zewnątrz. Choć było to moim celem – zdziwiony wpatrywałem się w lampę nie wierząc, że zadziałała. Po tylu latach? I tylko po chwili grzebania w korkach? Wciąż nieufny wyłączyłem latarkę – zapas baterii dawno stopniał niemal do zera, musiałem oszczędzać ocalałą resztę energii.

Na jednym z regałów znalazłem skrzynkę narzędziową, parę części zamiennych do nieznanego urządzenia i więcej takich sześcianów, jaki miałem w kieszeni. Było ich kilkanaście, każdy zawinięty w folię pęcherzykową, wraz z załączoną ulotką. „Wyrób ƒµ-7”, parę nazwisk i seria produkcyjna – nie umieszczono nic więcej na skrawku papieru, brakowało choćby głupiego schematu. Pozostałe regały były puste. Na biurku obok stał monitor. Chwilę później dostrzegłem i jednostkę centralną. Nacisnąłem „start” i odczekałem chwilę w napięciu. Sprzęt był gotowy do pracy dopiero po kilku minutach rzężenia. Przez paręnaście minut przeglądałem listy plików, sporadycznie otwierając te, których nazwy wydały mi się interesujące. Zwłaszcza jeden z plików wart był uwagi – raport do naczelnika placówki. Postanowiłem zajrzeć do jego biura, bo jeśli gdzieś mogłem znaleźć coś ciekawego, to właśnie tam. Po wyłączeniu komputera, wymontowałem dysk twardy i wepchnąłem go między konserwy a sztabówki wzięte wcześniej z teczki trzymanej przez trupa. Po cichu liczyłem na to, że nie uszkodzę urządzenia i będzie ono cennym łupem. Tuż przed wyjściem w oczy rzucił mi się plan kompleksu. Wynikało z niego, że liczył on pięć kondygnacji, z czego dwie pierwsze były gospodarcze – stołówka, kotłownie, stacja uzdatniania wody i powietrza, magazyny, koszary dla wojskowych broniących obiektu i pomieszczenia mieszkalne naukowców.

Gabinet kierownika laboratorium był piętro niżej. Musiałem dotrzeć do klatki schodowej. Miałem nadzieję, że schody nie zostały zasypane lub wysadzone. Sunąłem przy ścianie, niezmiennie zdziwiony kompletną pustką. Jak to się miało z opowieściami Rubla o czymś siedzącym w trzewiach X-2? Tego nie wiedziałem. I prawdę mówiąc, wolałem się tego nigdy nie dowiadywać. Dotarłem do schodów, na szczęście będących w całkiem niezłym stanie. Jednak pomalowane łuszczącą się olejnicą ściany nosiły na sobie znaki walki – zacieki krwi sprawiały wrażenie dość świeżych, kiedy przyjrzałem im się z bliska. Posoki było więcej na półpiętrze. Wystarczył rzut oka by stwierdzić, że jej źródłem było całkiem świeże ciało czegoś, co kiedyś być może było człowiekiem. Snork leżący w kałuży krwi. Cholernie niebezpieczny sku*wysyn o skoku kangura i pazurach niedźwiedzia, obalający dorosłego mężczyznę jak domek z kart. Po ofierze ataku pozostawało rozrzucone mięso, strzępy skóry, czasem wyrwany kręgosłup - ulubione trofeum mutanta. Tyle wynikało z notatek szkoleniowych Jaskółki. Ile w tym prawdy – nie wiedziałem, nie chciałem wiedzieć. Zlękniony sprawdziłem zawartość magazynka kałasza, był pełen, wymieniałem go jeszcze w pokoju z anomalią. Zszedłem niżej. Tam, inaczej niż na poprzednim piętrze, korytarz był tylko jeden. Minąłem po drodze kilka pustych pomieszczeń. Poszukiwane biuro było na samym końcu, tuż obok zrujnowanej awaryjnej klatki schodowej, którą tylko odruchowo pobieżnie skontrolowałem na obecność w niej przeciwnika.

Drzwi do gabinetu były wyłamane, oparto je o ścianę obok. Wewnątrz standardowo – kilka pustych gablot, stół z mikroskopem i szeregiem narzędzi oraz naczyń, biurko. Jajogłowy musiał być konserwatywny, bo zamiast komputera używał maszyny do pisania. Na blacie biurka rozrzucone było kilkanaście kartek. Zapisane drobnym maczkiem, pokreślone, nieczytelne bazgroły. Przestałem próbować się doczytać w połowie pierwszej strony, zmęczony rozszyfrowywaniem bazgrołów uczonego. Zajrzałem do szuflady. Wewnątrz znalazłem mnóstwo pożółkłych kartek, pistolet z dwoma pustymi magazynkami i dwa zeszyty z gęsto poupychanymi dodatkowymi kartkami włożonymi luzem. Położyłem je na blacie i w świetle migającej sufitowej lampy zacząłem przeglądać ręczne zapiski, o wiele czytelniejsze niż poprzednie, napisane zupełnie innym pismem.

Kolejne czytane przeze mnie strony wprowadzały w moim rozumieniu Zony tylko zamieszanie. W miarę czytania coraz mniej rozumiałem, ogólny obraz ulegał deformacji, coraz bardziej odbiegał od początkowych przypuszczeń. Im bardziej pogrążałem się w osobistych notatkach tego nieznanego człowieka, tym bardziej czułem się mały i niewiele znaczący. Skala badań ośrodka była ogromna. Plany profesora jeszcze większe. Jednak ich cel był iście przerażający. Będąc jeszcze uczniem na potęgę czytałem powieści kryminalne, nie przebierając w autorach. W wielu spośród nich pojawiał się motyw szalonego naukowca, mimo to żadna z tych historii nie dorównywała treści zeszytu. Kreślone starannym pismem litery składały się na pełen rezonu manifest kipiący nienawiścią wobec gatunku ludzkiego. Pod względem logicznym nie mogłem mieć do niczego zastrzeżeń – każdy zarzut artykułowany w tekście był przytłaczająco harmonijny, każde spostrzeżenie musiało spotkać się z przyznaniem przeze mnie racji, każdy z celów wydawał się zrozumiały. Przerażające, jak przy doborze odpowiednich słów od dawna nieżyjący, zwyrodniały badacz kierował moim tokiem myślowym, nie mając ze mną bezpośrednio najmniejszego kontaktu. Moje myśli bezwiednie poddawały się cudzej idei. Argumenty profesora Strannoliubowa, jak głosił wykaligrafowany podpis na okładce brulionu, były niemal niepodważalne, poparte szczegółowymi opisami ludzkiej natury. Drugi zeszyt zawierał pamiętnik. Dzień po dniu opisana realizacja Koncepcji, wprawianie machiny w ruch, wreszcie finisz i korki od szampana. Jak wynikało z zapisków – plan został wypełniony niemal co do joty. Bez względu na jakiekolwiek koszty. Poczułem się wyobcowany w nieprzyjaznym mi świecie.

Może i skończyłoby się to dla mnie tragicznie płytkim strzałem w skroń, gdybym nie usłyszał stłumionych kroków. Stukanie obcasami wojskowych butów o wyłożoną płytkami posadzkę stawało się coraz głośniejsze, odbijało się od pustych ścian głębokim echem. Jednym susem doskoczyłem do pustej framugi i wyjrzałem na korytarz. Nie widziałem nikogo, więc doskoczyłem do drzwi klatki schodowej, mojej jedynej szansy na wydostanie się stamtąd. W ostatniej chwili udało mi się zniknąć z pola widzenia kilku mężczyzn maszerujących w stronę gabinetu z którego ledwo wyszedłem. Zauważyłem ich kątem oka, intuicyjnie wiedząc, że na pewno nie przywitają mnie bukietem kwiatów. Rozpaczliwie szukałem wyjścia z tej sytuacji – schody były na wpół zawalone, próby wspinania się na chwiejące się gruzowisko - niezwykle ryzykowne. Mogłem spaść, w dodatku nadchodzący ludzie mogli mnie usłyszeć, czego wolałem uniknąć. Zauważyłem nad sobą metalową drabinkę. Próbowałem się na niej podciągnąć nieco wyżej, ale jedynym efektem było rozcięcie prawej dłoni o źle wyszlifowany kant pierwszego szczebla. Kiedy podskoczyłem, czarny sześcian wypadł mi z kieszeni kurtki. Podniosłem go zakrwawioną ręką. Pudełko nieoczekiwanie otworzyło się – odskoczyła jedna ze ścianek. W środku znajdowała się dość luźna srebrna bransoleta. Chwyciłem ją i poczułem, że lekko wibruje. Niewiele myśląc założyłem ją na rękę. Toroidalny obiekt momentalnie zamknął się na nadgarstku i zaczął emitować ciepło rozlewające się na całe moje ciało, a niewielka rana od razu się zasklepiła. Zacisnąłem pięść. Nic się nie stało. Chwyciłem więc wystający nieco dalej kawałek zbrojonego drutu i pociągnąłem do siebie. Zdawał się być giętki i lekki, jednak chwytając go drugą dłonią nie byłem w stanie ruszyć go o milimetr.

Mimo ciężkiego plecaka spróbowałem podskoczyć i złapać się wystającego załomu betonowej posadzki półpiętra. Bez problemu uchwyciłem krawędź i uniosłem się na jednej ręce, tej przyozdobionej bransoletą. Wspiąłem się, pomagając sobie pozostałymi kończynami. Zdziwiony i przerażony jednocześnie wlepiałem wzrok w srebrzystą obręcz, nie ustając we wspinaczce. Tymczasem kroki były coraz bliższe, rozróżniałem już poszczególne słowa. Wchodziłem wyżej i wyżej, zostawiając w dole korytarz i gabinet profesora. Wreszcie znalazłem się na piętrze na którym byłem pierwotnie. Znalazłem się niedaleko ogromnych pancernych wrót, niedaleko anomalii czasoprzestrzennej. Wylot szybu znajdował się tuż obok, w jednej z nieoświetlonych wnęk. Rzuciłem okiem w dół. Na dnie było ciemno, choć przysiągłbym, że chwilę wcześniej paliło się tam światło. Z głębi dobiegły mnie stłumione okrzyki.

Mój oddech stawał się coraz płytszy, nogi zaczęły się plątać, jak gdyby sabotując moją próbę ucieczki. Gdy tylko na końcu korytarza dostrzegłem gródź piwniczki z szybem wychodzącym na powierzchnię, dodało mi to sił. Obijając się o ściany podpełzłem do włazu, minąłem go i ostatkiem sił zamknąłem za sobą, kręcąc żelaznym kołowrotem. Nieziemsko zmęczony dopadłem do drabinki. Ciało odmawiało posłuszeństwa, nie chcąc pokonać jej kolejnych szczebli. Wspinaczka dłużyła się niemiłosiernie, każdy stalowy pręt zdawał się być przeszkodą nie do przebycia.


***


Otworzyłem oczy. Leżałem. Nade mną znajdował się drewniany sufit, różny od tego, który spodziewałbym się widzieć w podziemnym bunkrze laboratorium. Otumaniony dopiero po chwili zorientowałem się, że jestem zupełnie gdzie indziej. W jakimś domu, w bieliźnie, przykryty śmierdzącym kocem. Z trudem usiadłem, podpierając się obiema rękami. Przez zasłonięte ciężką kotarą okno wpadało niewiele światła, w wyniku czego w pokoju panował półmrok. Pokój był niewielki i nadzwyczaj skąpo wyposażony – na podłodze z grubych desek stał tapczan na którym mnie położono, obok stał stolik, nieopodal którego znajdował się mały taboret. Nic poza tym.

- Jest tu kto? - wychrypiałem. Mój głos przypomniał mi kaca po najlepszych studenckich imprezach. Po chwili do pomieszczenia wszedł Turgieniew i usiadł na stołku, sięgając do kieszeni kurtki po paczkę papierosów i zapalniczkę. Nie pytając mnie o zdanie wyciągnął jednego i zapalił, zaciągając się dymem.
- Jak się czujesz? - Zapytał po kilku buchach.
- A jak powinienem? Coś mnie w klatce uciska – mruknąłem, wskazując na bolące miejsce. - A ty jeszcze kopcisz... Długo spałem?
- Kilkanaście godzin. Nic dziwnego, zmęczyłeś się łażeniem po tym laboratorium. Dwa dni tam siedziałeś.
- Co?! - Niemal od razu zapomniałem o jakichkolwiek dolegliwościach i zerwałem się na równe nogi. - Łaziłem po tym może z dwie godziny, nie więcej!
- Tak ci się tylko wydaje – odparł spokojnie Taras. - Powiedz mi, natknąłeś się przy wejściu na taką lekką mgiełkę? Zupełnie, jak podczas wieczornego, jesiennego spaceru, kiedy wszędzie unosi się... No mgła właśnie.
- Na samym początku, po zejściu. Czy to... - Zacząłem, powoli domyślając się o co chodzi.
- Halucynogen. Przynajmniej tak mi się zdaje, bo nikt nie przeprowadził badań, może poza twórcami tego syfu. Niegroźny dla zdrowia, chyba że pod jego wpływem skręcisz sobie kark.
Po plecach przeszedł mi dreszcz, gdy wyobraziłem sobie swoją efektowną śmierć w trzewiach żelbetowego molocha. Nikt nigdy by mnie tam nie znalazł, kto zresztą ruszyłby z pomocą w takie miejsce?
- Wpadłem tam w anomalię przestrzenną... Był trup i miał teczkę, w niej mapy, zabrałem je...
- Nie miałeś żadnych map – oświadczył Turgieniew, strzepując żarzący się popiół z papierosa na podłogę. - Tak sapałeś i gadałeś do siebie wyłażąc z tego szybu, że pomogliśmy ci wyjść. Pamiętasz to?
Pokręciłem przecząco głową.
- Tak myślałem – parsknął śmiechem. - Byłeś kompletnie ogłupiały, jak po pigułce gwałtu. Koleś który powiedział ci gdzie szukać wejścia, przypadkiem się wygadał. Ruszyliśmy więc za tobą, bo spodziewaliśmy się, że tak to wszystko się potoczy. I od razu przepraszam, że nie wspomniałem o tym gazie, zapomniałem...
- Zapomniałeś?! - warknąłem. - Mogłem się zabić przez ciebie, sku*wysynu!
- Nie zabiłbyś się. - Odrzekł wyniośle, rzucając niedopałek na ziemię i gasząc go butem. - Podejrzewam, że większość z tego co widziałeś, to zwyczajny miraż. Latające kozy, wąsate paniusie, biegające parasolki – to wszystko wytwór twojej chorej wyobraźni podkręconej w oparach gazu. Tam jest pusto, mutantów i anomalii też generalnie nie ma.
- Bransoleta i gabinet też? - Jęknąłem na myśl o najcenniejszych spostrzeżeniach, za które w siedzibie „Jaskółki” mogliby mnie ozłocić. Zresztą jak to, co przeżyłem, mogło być tylko snem?
- Co? Jaka bransoleta, jaki gabinet? - Taras zbliżył się, nadstawiając uszu. - Mów.
- Przy tym trupie, o którym mówiłem, była teczka. W teczce oprócz dokumentów znalazłem czarną, sześcienną kostkę. Dzięki niej mogłem wyjść z anomalii, a potem, kiedy uciekałem z gabinetu...
- Jak to uciekałeś? - przerwał. - Przed kim?
- Nie wiem, paru facetów. Mieli maski gazowe. Prawie mnie przyłapali na czytaniu tych zeszytów, które znalazłem. Zapis jego badań, jego plany, wszystko dzień po dniu... No i prysnąłem w stronę zawalonej klatki schodowej. Tam próbowałem się wspiąć na drabinkę, pociąłem sobie rękę, kostka wypadła z kieszeni kurtki, a kiedy chwyciłem ją zakrwawioną dłonią, otwarła się i tam była bransoleta...
- Wyrób Psi-7? - wtrącił Turgieniew. - Czyli wychodziłoby na to, że to prawda...
- Co „prawda”?
- Też trafiłem na tę kostkę, tyle że w innej sytuacji. Biuro, wszystko zawalone papierami, rozwalony komputer rozsmarowany na podłodze i wisielec dyndający na kablu od lampy. Wysuszony całkowicie, z twarzy podobny do mnie. Przeszukałem ciało, taki nawyk, a w kieszeniach parę hrywien, nóż sprężynowy i kostka. Bransolety nie było, nie otwierałem tego... „czegoś”. I dotarłem do tego gabinetu. Profesor Strannoliubow, tak się nazywał.
Patrzeliśmy po sobie w milczeniu. Przez głowę przetaczało mi się całe mnóstwo sprzecznych myśli. Jeśli widzieliśmy to samo niezależnie od siebie, coś musiało się za tym kryć. Przynajmniej dwie rzeczy były „stabilne” - notatki profesora i kostka.
- Słuchaj stary... To jest Zona. Nie jesteś w stanie objąć rozumem wszystkiego, co tu się dzieje. Wielu spośród stalkerów nie zaprząta sobie tym głowy, albo nawet nic nie wie. Daruj sobie wyjaśnianie czegokolwiek. I tak nie dostaniesz za to premii, prędzej kulę w łeb. Jak wypoczniesz, to zbieraj manatki i wypie*dalaj stąd w podskokach, odejdź ze służby, znajdź sobie pannę i żyj z nią daleko stąd. Pojął? Hę?
Przytaknąłem. Wlepiałem wzrok w podłogę. Turgieniew wstał i skierował się ku drzwiom.
- Będziesz dalej zgłębiać temat? - Zapytałem, nim minął próg.
- Pewnie tak – odpowiedział po chwili namysłu. Wyglądał na niezdecydowanego, ale w trakcie rozmowy wyczułem, że sprawa go fascynuje.
- Dam ci jakoś znać, jeśli coś znajdę – zadeklarowałem. - Podeślę przez pośredników.

Skinął głową i wyszedł, zostawiając mnie samego. Nie wiedziałem co o tym wszystkim myśleć. Próbowałem przypomnieć sobie słowa zapisane w pamiętniku profesora. Oczami wyobraźni widziałem jednak tylko bezkształtną masę liter, falujących i układających się w pozbawione sensu zbitki. Nie mogłem sobie też przypomnieć dokładnie wyglądu pokoju, w którym utknąłem, wszedłszy w anomalię czasoprzestrzenną. Wszystko stawało się niewyraźne, zlewało się z innymi wspomnieniami.
Na niewielkim stoliku obok tapczanu stała butelka i dwie szklanki. Chwyciłem i odkorkowałem flaszkę, po czym pociągnąłem solidny łyk. To, co brałem za bimber, okazało się być zwykłą wodą. Kolejny zawód. Ile jeszcze mnie ich czekało?
Ostatnio edytowany przez Universal, 27 Lut 2015, 19:43, edytowano w sumie 1 raz

Za ten post Universal otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Mito, Nieznajomy X, Imienny.
Awatar użytkownika
Universal
Monolit

Posty: 2619
Dołączenie: 21 Lip 2010, 17:54
Ostatnio był: 26 Lut 2025, 20:23
Miejscowość: Poznań
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 1052

Reklamy Google

Re: [antologia] Jaskółka

Postprzez Wiewi0r w 11 Gru 2014, 12:26

Uni, pozwól, że twoje dzieło podsumuję.
Po pierwsze, pisałeś zdecydowanie inaczej niż zwykle, ale ciezko mi uchwycić w których aspektach, bom krytykant. :caleb:

Dalej. Nie wiem, skąd Ci się wzięły te zbyt wielokrotnie złożone zdania. Nie raz podzieliłeś kolejne stwierdzenia na części jednego zdania, innym razem na krótkie zdania - dość dziwnie wyszlo, moim zdaniem akurat zwykle odwrotnie niż pasowałoby do dynamiki opisywanej akcji.

Oprócz tego zdarza Ci się przegapić drobne (lub grube, ale to za chwilę) nieścisłości czasowe, braki przyczynowo- skutkowe w następujących po sobie zdaniach, a raz czy dwa błąd w stylu "tata posadził Jasia na stole, który miał loczki" :sidor:

Masz też problem z fabułą. Zakończenie - krótkie i mało satysfakcjonujace. Potężny brak powiązania między końcem IV a I - od zdarzenia do ucieczki przechodzi jakoś lakonicznie i szybko.
Na plus, dobrze się czyta, mimo że dość długie - zasadniczo przysłowiowej kupy się trzyma, poza tym wyżej.
Co prawda incognito je incognito, ale nie całkiem łapię, dlaczego Gołąb, a nie jakiś kontrolowany kanał.

Jak jeszcze coś mi się przypomni to napiszę.
Ostatnio edytowany przez Wiewi0r, 11 Gru 2014, 15:00, edytowano w sumie 1 raz
Things are going to get unimaginably worse, and they are never, ever, going to get better.
- K.V.
Za Wilkiem nawet w ogień skoczę.
Попутного ветра!
Awatar użytkownika
Wiewi0r
Przewodnik

Posty: 965
Dołączenie: 27 Maj 2013, 22:33
Ostatnio był: 24 Sty 2018, 17:29
Miejscowość: Warszawa/Częstochowa
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper TRs 301
Kozaki: 164

Re: [antologia] Jaskółka

Postprzez Universal w 11 Gru 2014, 12:57

Wiem, wiem, miałem już na to zwracane uwagę. Można by ten tekst nazwać przydługą etiudą. Kończyłem go trochę na szybko, nie wyrobiłem się i początkowe plany poszły pod nóż.

Staram się zwracać uwagę na te błędy które wymieniłeś, ale doznałem zmęczenia materiału i już mi się nie chciało w końcu patrzeć na ten tekst :E Nie bez znaczenia jest to, że pisałem go dość długo, co też wpływa na jego niejednorodność. Wysłałem go do FS dzień przed terminem, poprawiałem zmęczony tekstem i na szybcika. Przez to większość, o ile nie wszystko to, co wymieniłeś - kajam się :(

W każdym razie cieszę się, że jest "czytalne", a błędy są po to, by je eliminować :)
Awatar użytkownika
Universal
Monolit

Posty: 2619
Dołączenie: 21 Lip 2010, 17:54
Ostatnio był: 26 Lut 2025, 20:23
Miejscowość: Poznań
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 1052

Re: [antologia] Jaskółka

Postprzez Algir w 27 Gru 2014, 12:40

Wiesz, wg mnie największym problemem tego tekstu jest zupełny brak dynamiki, odczuwalny zwłaszcza na początku, kiedy zamiast wciągnąć w opowieść, snujesz dywagacje na temat niebezpieczeństw czyhających w Zonie. Jeżeli dodamy do tego niebezpieczną przypadłość komplikowania rzeczy prostych, rozciągania opisów i balansowania na granicy grafomanii (Nie mogłem zaufać nawet własnemu wewnętrznemu kalendarzowi, jak zresztą innym komponentom mojej jaźni, oszalałym w tym nieprzyjaznym świecie.), to otrzymujemy tekst niezbyt udany.
Strasznie mieszasz w narracji, naprzemiennie stosując mowę potoczną (stada pośledniejszych mutantów zaiwaniały u podstawy muru) ze zdaniami wyciętymi zupełnie z innej bajki (...oświetlono rzędem relatywnie gęsto ustawionych jupiterów.) Przez ten brak zdecydowania bohater jest bardzo niespójny, wyprany z emocji - ot, taki zlepek przypadkowych cech.

Jeżeli mogę coś poradzić, to głownie w kwestii narracji: ponieważ masz tendencję do rozwlekania tekstu, staraj się upraszczać zdania, pisać zwięźlej. Musisz też pozbyć się dziwnej maniery wrzucania pojedynczych wyrażeń, które w założeniu mają odsyłać czytelnika do słownika - takie działanie nie sprawi, że Twoje pisanie będzie bogatsze, a tylko wprowadzi chaos. Słowem: jeżeli chcesz pisać w narracji pierwszoosobowej, wymyśl kompletnego bohatera i konsekwentnie stosuj jedną formę wypowiedzi.

Początek tekstu musi zainteresować czytelnika - nie trzeba tego koniecznie realizować poprzez fajerwerki akcji, ale poprzez wzbudzanie zainteresowania. Dywagacje pod tytułem: Zona zła, Zona niedobra już były w tysiącach innych tekstów - po co dodawać kolejne, które nic nowego nie wnoszą? Poważnie, spróbuj dynamizować opowieść, pokazywać sceny, działanie swoich bohaterów (jeżeli chcesz pokazywać ich odczucia, rób to w konkretnych scenach, gdzie będą reakcją na konkretną sytuację), a nie prowadź nudnych dywagacji. Myślę, że warsztatowo sobie poradzisz, nawet fragmenty tego tekstu "dają radę".
Algir
Stalker

Posty: 76
Dołączenie: 27 Maj 2014, 19:47
Ostatnio był: 23 Lis 2024, 11:01
Kozaki: 26

Re: [antologia] Jaskółka

Postprzez Universal w 28 Gru 2014, 22:55

Algir napisał(a):Wiesz, wg mnie największym problemem tego tekstu jest zupełny brak dynamiki

Ano wiem, próbuję to zwalczyć, choć bez większych efektów.
Algir napisał(a):Strasznie mieszasz w narracji, naprzemiennie stosując mowę potoczną (stada pośledniejszych mutantów zaiwaniały u podstawy muru) ze zdaniami wyciętymi zupełnie z innej bajki (...oświetlono rzędem relatywnie gęsto ustawionych jupiterów.) Przez ten brak zdecydowania bohater jest bardzo niespójny, wyprany z emocji - ot, taki zlepek przypadkowych cech.

Bo i ja jestem takim zlepkiem - w jednym monologu mogę zejść na niziny rynsztoku i wspiąć się na plecy Szymborskiej :P Nie zwracam na to uwagi podczas pisania, a nie zawsze wyłapię w korekcie (jednej z kilku).
Algir napisał(a):staraj się upraszczać zdania, pisać zwięźlej

Staram się. W dwóch ostatnich tekstach chyba nie miałem żadnych zdań na pół strony, choć też tam ograniczał mnie limit słów, przez co popełniałem inne błędy :D
Algir napisał(a):Musisz też pozbyć się dziwnej maniery wrzucania pojedynczych wyrażeń, które w założeniu mają odsyłać czytelnika do słownika - takie działanie nie sprawi, że Twoje pisanie będzie bogatsze, a tylko wprowadzi chaos.

Tu się nie zgodzę, a przynajmniej nie do końca. Sam tak wplatam tego typu słowa, wyrażenia. W zwykłe gadanie o dupie Maryni wrzucam bardziej wysublimowane kwestie (choćby i tutaj). To absolutnie nie ma odsyłać kogokolwiek gdziekolwiek. Po prostu jeżeli dane słowo wydaje mi się odpowiednie, to mam w głębokim poważaniu dywagacje, czy potencjalny czytelnik to słowo zna, czy nie zna. W momencie pisania jest dla mnie istotne to, że ja je znam (albo mi się tak wydaje). Nie piszę tak "pod publiczkę". W postach zresztą też to się pojawia.
Algir napisał(a):Słowem: jeżeli chcesz pisać w narracji pierwszoosobowej, wymyśl kompletnego bohatera i konsekwentnie stosuj jedną formę wypowiedzi.

On był kompletny i przemyślany. Rzecz w tym, że podczas dwumiesięcznego pisania rozlazło się to, przez co występuje niespójność. Popadam w przeciwległe skrajności w ciągu dnia czy kilku dni, a co dopiero przez całe wakacje :/ Tak czy inaczej - jak wspomniałem powyżej tekstu, znalazłem (sam lub z pomocą innych) sporo byków i jestem ich świadom. Nie jestem z "Jaskółki" zadowolony (za wyjątkiem tego, że skończyłem całkiem długi tekst, a nie leży rozpieprzony w połowie), chciałem za wszelką cenę zmieścić się w limicie czasowym; jak się później okazało, niepotrzebnie. Pierwotnie miało być siedem części - nawet tytuły dla nich powymyślałem - ale się nie udało. Wyszło jak wyszło. Dzięki za opinię :)
Awatar użytkownika
Universal
Monolit

Posty: 2619
Dołączenie: 21 Lip 2010, 17:54
Ostatnio był: 26 Lut 2025, 20:23
Miejscowość: Poznań
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 1052

Re: [antologia] Jaskółka

Postprzez Algir w 29 Gru 2014, 10:19

Universal napisał(a):
Algir napisał(a):Wiesz, wg mnie największym problemem tego tekstu jest zupełny brak dynamiki

Ano wiem, próbuję to zwalczyć, choć bez większych efektów.


Walcz. Masz zacięcie do pisania, więc upór i pracowitość powinny dać efekty.

Jednym ze sposobów zdynamizowania tekstu jest skrócenie zdań. Warto popracować nad rytmiką, np.: zdanie krótkie, długie, krótkie, krótkie. U Ciebie często jest tak, że wrzucasz zdanie długie, potem równoważnik, znów długie (lub kilka), znów równoważnik i gubi się rytmika. Nie musisz też wszystkiego dopowiadać: jest zona, jest granica i ch..j, niech bohater sobie radzi ;). Nie trzeba wszystkiego tłumaczyć ex cathedra, warto dozować informacje o świecie - dzięki temu zwiększa się zainteresowanie czytelnika. Dużo rzeczy przedstawiasz poprzez emocje bohatera, gdzie automatycznie używasz trybu przypuszczającego, co również nie sprzyja dynamice, np w poniższym fragmencie:

Szedłem przez gęsty bór, na pozór wyglądający normalnie. Był jednak inny. Tu, mijając
drzewa, czułem na sobie wzrok każdego z nich. Czułem gniew... roślin. Choć to irracjonalne,
odnosiłem nieodparte wrażenie, że za moimi plecami rośnie tłum żądny mojej krwi. Nadal
znajdowałem się daleko od szeroko pojętej "cywilizacji", lecz choć byłem sam, nie mogłem spuścić
oka z otoczenia. Wciąż kroczyłem po splugawionej ziemi, mogłem natknąć się na jej synów i córy,
zwanych potocznie mutantami, którymi zresztą były w istocie, jeśli wierzyć naukowcom. Musiałem
minąć jeszcze Granicę, Kordon i dopiero tam czekała na mnie Wielka Ziemia, normalny świat, znany
beztrosko żyjącym śmiertelnikom. Pozostawało im jedynie zazdrościć błogiej nieświadomości.
Chociaż wrócę między nich, prawdopodobnie już nigdy nie uda mi się rozpłynąć w tłumie, zawsze
będę czuć się tym "innym".


Z drugiej strony zupełnie nie pokazujesz reakcji bohatera - on płynie przez świat, zbiera emocje, natomiast w żaden sposób ich nie uzewnętrznia (O, k..wa, światła na granicy!). To też nie sprzyja dynamice.

Może spróbuj, w ramach ćwiczenia, napisać coś w zupełnie innym stylu: odrzuć to ciągłe patrzenie "do środka", pokaż reakcje bohatera (na tym najprostszym poziomie: strach - o, k...wa!), świat przedstaw tylko w zarysach (czyli mniej historii, więcej tego, co bohater widzi; więcej opisów). Nie mówię, że masz tak pisać - wypracowałeś sobie własny styl wypowiedzi, teraz możesz poszukać sposobów na jego zmodyfikowanie.

Za ten post Algir otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Universal.
Algir
Stalker

Posty: 76
Dołączenie: 27 Maj 2014, 19:47
Ostatnio był: 23 Lis 2024, 11:01
Kozaki: 26

Re: [antologia] Jaskółka

Postprzez Snorky w 14 Sty 2015, 01:01

Trochę rozumiem wyjaśnianie wszystkiego pisząc pod 'Antologię, której nie będzie', jako, że tekst ten miałby zrozumieć nawet ten, kto nie miał z Zoną wcześniej styczności.
Niby jest jakaś fabuła, a wszystko podczas jej toczenia 'rozlewa się' w różnych kierunkach, lub sprawia wrażenie układania puzzli z różnych kompletów-może to być faktycznie związane z przerwami w pisaniu.
Samo zakończenie też jakieś 'dziwne', trochę na granicy tajemnicy a kiczu(słabego pomysłu?).
Kurde, a spodziewałem się czegoś dobrego (w sensie ciekawego).
Największy plus to dobrze nakreślone główne postaci.
Awatar użytkownika
Snorky
Stalker

Posty: 63
Dołączenie: 04 Lis 2014, 00:54
Ostatnio był: 01 Lut 2018, 03:09
Ulubiona broń: Akm 74/2
Kozaki: 12


Powróć do Teksty zamknięte długie

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 1 gość