Dostałem chwilowej weny i spłodziłem to coś. Komentujcie, oceniajcie, sprawdzajcie, gdyż ponieważ jako tako nie chciało mi się sprawdzać, więc jest to mój natłok weny bez żadnej korekcji. Myślę jednak, że niczego temu nie brakuje. No a jak wam się coś nie spodoba, to oczywiście poniżej macie pole do skomentowania. Przecież jesteśmy na forum, czyż nie?
Część I "O krok od szaleństwa"
:
Ostrożnie skierowałem lufę mojej "czterystaszesnastki" w czarną otchłań korytarza. "Włączać latarkę, czy jej nie włączać? Cholera, mógłbym przysiąc, że coś tam było. A jak to bydle już szykuje się do skoku? A pieprzyć to." Po ciemku wymacałem bezpiecznik. Ku mojej radości broń była odbezpieczona. W myślach już wyzywałem się od sklerotycznych debili. Włączyłem latarkę i ciemny korytarz wypełnił się światłem. Było pusto. Odetchnąłem i ruszyłem naprzód. Na pewno teraz nie mogłem się wycofać. Za daleko zaszedłem. Czy oby na pewno? Przez sześć godzin błądzenia po podziemiach straciłem rachubę odległości. Może posunąłem się tylko o paręset metrów? Nie. Musiałem wyrzucić z głowy takie myśli. Zbyt szybko mogły mnie wpędzić w panikę. Za dziesięć minut kolejny postój. Teraz długość marszu wyliczałem w minutach. Odległości i tak nie miałem jak wymierzyć, a dzięki rosyjskiemu, niezawodnemu Poljotowi wciąż orientowałem się, która godzina. Za godzinę na powierzchnię wypełznie słońce. A ja pełznę w podziemiach niczym larwa. Kroki odbijające się od ścian tworzyły popieprzoną iluzję mącącą mi tylko w głowie. Ktoś za mną idzie? Ktoś jest przede mną? Latarka pod lufą dawała mi jako-takie poczucie czystej drogi. Z tyłu zaś nie miał kto za mną iść. Wybuch przecież z mojej drogi powrotnej uczynił ślepy zaułek zakończony barykadą z gruzu, prętów zbrojeniowych, a także ziemi albo wyższych kondygnacji. Nie byłem pewien, bo według moich obliczeń byłem już jakieś dwie i pół godziny za kompleksem, jednak co jakiś czas sprawdzałem drugą latarką, czy oby na pewno jestem tutaj sam. W nozdrza uderzył mnie charakterystyczny zapach świeżego powietrza. Godziny błądzenia w zawiłym labiryncie podmiejskich podziemi sprawił, że popadłem w dziką euforię. Przez moment straciłem nad sobą panowanie i ruszyłem biegiem przed siebie, ale po chwili stanąłem jak słup znów wyzywając się od debili. Był to krok naprawdę nierozważny. Ruszyłem dalej naprzód spokojnym krokiem. Przynajmniej tak to wyglądało w moich myślach, a w rzeczywistości pewnie stawiałem nogi na ziemi jak kot. Spojrzałem na zegarek. Nawet nie wiedziałem, jak to się stało, ale przegapiłem postój o dwanaście minut. Zabezpieczyłem broń i położyłem ją na ziemi tak, by latarka do niej przypięta oświetlała drogę przede mną, a następnie zdjąłem plecak, wyciągnąłem butelkę i osuszyłem ją do dna. Wiedziałem, że pozostało mi jeszcze jakieś półtora litra wody pitnej w drugiej butelce. Przez moment popadłem w lekką panikę, ponieważ zacząłem się obawiać, że wody nie starczy na resztę podróży. Jednak intensywny zapach powierzchni tak różniący się od zatęchłego smrodu tuneli dosyć szybko rozwiał tą myśl. Z dna plecaka wygrzebałem czekoladowego batonika i zabrałem się łapczywie za jego konsumpcję. Teraz nie myślałem, że w jakimkolwiek mieście za jeden głupi batonik, niegdyś mało warty teraz mógłbym dostać nowy karabinek z zapasem amunicji lub nawet całkiem dobrego buggy. Liczyło się tylko to, że są to resztki mojego prowiantu, do tego tak bogate w cukier, że gdyby mój organizm umiał śpiewać, to usłyszałbym najpiękniejszą pieśń pochwalną dla umysłu. Gdy już ukończyłem swój mały piknik ruszyłem w dalszą drogę. Nie wiedziałem ile czasu minęło, gdy snop światła natrafił na koniec tunelu. Ściana? Nie może być. Drzwi! Jakże byłem szczęśliwy, gdy ujrzałem jeden z najstarszych wynalazków cywilizacji. Pieprzone drzwi! Tym razem już nie mogłem powstrzymać się od biegu. Nie było możliwości, by między mną, a portalem do szczęścia czaiło się jakieś niebezpieczeństwo. Tu ja, tam drzwi. A między nami łąka upstrzona najpiękniejszymi kwiatami, z trawą z najsoczystszej zieleni. Wszystko to będące tylko betonową posadzką. Jednak w moim umyśle to była łąka. Biegłem niczym w jakimś filmie. Obok motylki, pszczółki, ptaszki wyśpiewujące swoją codzienną pieśń, a ja biegłem. Biegłem jak szalony. Z impetem uderzyłem o drzwi i odbiłem się od nich jak marionetka upadając na ziemię. To nie zakłóciło mojej nadziei. Nacisnąłem klamkę i naparłem całym ciałem. Siłowałem się z wrotami wyciskając z siebie siódme poty. Gdy te nie drgnęły w akcie desperacji zacząłem atakować je kolbą mojego karabinu. Nic to nie dało. Osunąłem się po ścianie ukrywając twarz w dłoniach. Nie wiedząc czemu wybuchłem śmiechem. Pustym psychopatycznym śmiechem. Czyżbym był już martwy? Czy tak skończy Łapa, pieprzony farciarz? W starym tunelu gdzieś pod miastem-widmem? Z rozpaczań wyrwała mnie jedna myśl. Wstałem, nacisnąłem klamkę i szarpnąłem za drzwi. Zawias ponoru jęknął, a drzwi ruszyły w moim kierunku. No tak. Po raz kolejny zwyzywałem się od debili. Wystarczyło pociągnąć. W końcu ujrzałem powierzchnie. Pierwszy raz od kilku lat widok poranka przebijającego się przez okna holu budynku w którym się znajdowałem tak mnie ucieszyły. Byłem wolny.
Część II "Witamy na powierzchni"
:
Ulice potężnej aglomeracji były zawalone wrakami samochodów. Niektóre z nich pewnie wciąż zdatne do użytku, tylko kto normalny porusza się przez miasto samochodem? Robi to za dużo hałasu i czasem powoduje nieprzyjemny problem potrzeby odnalezienia nowej drogi, gdyż wcześniej obrany plan trasy nie uwzględniał tego, że za jakiś czas przetoczy się tędy sześciometrowy przedstawiciel nowej flory. Jakie to ma znaczenie? Takie, że niektóre z tych bydlaków może i są łagodnie nastawione i dopóki się ich nie zaatakuje, to nie sprawią większego problemu. Tyle, że jak stwór wielkości niedużego domu jednorodzinnego zabłądzi między budynkami, to swoim cielskiem poprzestawia wszystko. Tam, gdzie wydawało Ci się, że droga będzie przejezdna leży przewrócony czołg, a na nim sterta samochodów. Owszem, można by było wysadzić barykadę, tylko po co? By ściągnąć na siebie uwagę hordy pozbawionych umysłu zombiaków? A może lubisz większe wyzwania i liczysz na jakiegoś ciekawego potwora? Chociażby Łowcę. Nikomu podróżującemu samotnie przez miasto nie widzi się ściąganie na głowę słodziaka niepodobnego do czegokolwiek stąpającego po świecie sprzed wojny. Niepozorny, nawet miło wyglądający stworek. No przecież ma tylko dwa metry wzrostu, porusza się na dwóch łapach, gdy poluje to na czterech, a cały porośnięty jest puszystą sierścią. Aż chciałoby się takiego przytulić. No chyba, że zobaczysz go na łowach, pazury ostre jak szable, ociekające lepką śliną szczerzące się kły i kompletny brak oczu. Przynajmniej mi się wydaje, że one nie mają oczu. W tej owłosionej kulce stworzonej z śnieżnobiałej sierści, która ponoć jest głową nigdy nie zauważyłem oczu. No, w najgorszym przypadku można ściągnąć na siebie szabrowników. Może to ludzie, ale ci to są dopiero udani. Jeden głupszy od drugiego, nie wiem jakim cudem umieją się posługiwać bronią, ale są cholernie w tym dobrzy. Ich jedynie by mi tu brakowało. Rozmyślając tak przemierzałem kolejne ulice miasta zaglądając do każdego sklepu spożywczego. W większości oczywiście szukałem jedzenia, ale zdarzało się, że zasiadałem przy kasie i przypominałem sobie, jak to wszystko wyglądało kiedyś. Teraz sprzedawcy próbują Cię oskubać na każdym kroku. Ucieszysz się, że ubiłeś świetnego targu, a dopiero po jakimś czasie się zorientujesz, że totalny z Ciebie idiota i własnie straciłeś swoje dobra na rzecz bezużytecznego badziewu. Oczywiście można iść na skargę, ale w tym świecie bycie handlarzem to naprawdę niebezpieczna fucha, stąd zazwyczaj taki sprzedawca ma obstawę uzbrojonych po zęby najemników, w tym jeden, albo dwóch z nich mają egzoszkielety. O tak, egzoszkielet to dopiero cacuszko. Pełna zbroja, dzięki której- o ile przeciwnik nie ma wyrzutni rakiet- możesz wejść w sam środek ognia krzyżowego i zaserwować innym piekło, którego nawet Jankesi przy Pearl Harbor nie zaznali. Za punkt orientacyjny w swojej wędrówce obrałem najwyższy budynek w mieście. Wieżowiec ChemCorp. To między innymi dzięki nim ówczesny świat wygląda jak wygląda. Broń chemiczna, którą udało im się opracować sprawiała, że można było łatwo likwidować wroga. Już nawet nie pamiętam, czy to był gaz, czy trucizna. Wiem jedynie, że głównym celem ich broni było zabicie. Nie unieszkodliwienie, a zabicie. I działało to fantastycznie. Na ludziach. Z początku wszyscy myśleli, że zwierząt to nie tknie. Chciałbym zobaczyć miny tych wszystkich, którzy tak uważali, gdyby zobaczyli, jakie urocze zwierzaczki powstały na skutek mutacji. Wręcz poezja. Do najbliższej ludzkiej osady miałem jeszcze paręnaście kilometrów. Udało mi się trochę uzupełnić prowiant, więc to nie było moim zmartwieniem. Najbardziej martwiło mnie to, że osadą była stary posterunek wojskowy. Potężna fortyfikacja opanowana przez bandytów uważających się za stróży prawa. Dużą część populacji tegoż skupiska ludzi stanowili byli żołnierze. Czemu byli? Dlatego, że dwa lata po wojnie ta formacja już nie przypominała żołnierzy. Stała się wręcz osobną bojówką. Ich działania niewiele różniły się od działań szabrowników, po za tym, że byli lepiej zorganizowani, a do tego łatwiej było się dostać na ich terytorium. No i też dawali robotę. To przez nich znalazłem się w cholernych tunelach. "Szukamy ochotników na rutynową misję rozpoznawczą w Instytucie Inżynierii Biomedycznej, szybkie zadanie i dobra płaca." Jaki ja głupi byłem, że już w samym ogłoszeniu nie znalazłem haczyka. Jeśli szybkie, rutynowe zadanie, to czemu dobra płaca? Bo to na pewno nie było szybkie, rutynowe zadanie. No ale to był już szczegół. Miałem nadzieję, że laptop i dyski, które udało mi się tam znaleźć są tym, po co zostaliśmy tam wysłani. Właśnie, wysłani. Co stało się z resztą? No na pewno nikt z nas nie spodziewał się, że trafimy na taką kumulację problemów. Teraz nie chciałem o tym myśleć. Obiecana nagroda pozwoliłaby mi na opuszczenie tego miasta i wyruszenie w dalszą drogę. Mój marsz przerwał ryk odpalanego silnika. Dosłownie ryk, bo maszyna, która własnie została odpalona do najcichszych nie należała. Cokolwiek to było, musiało być duże i znajdować się stosunkowo niedaleko. Nie musiałem długo czekać na kłopoty. Gdzieś za moimi plecami odezwał się skowyt. Na pewno nie ja byłem celem właściciela zawodzenia, ale najpewniej stałem na jego drodze. Odwróciłem się. To, co zobaczyłem sprawiło, że omal nie wypełniłem spodni efektem pracy moich jelit. Potężne umięśnione cielsko na czterech łapach celujące swoim wzorkiem w moje okolice. Mógłbym nazwać to wilkiem, gdyby nie było łyse i tak wielkie. Korczan. Jedno z dzieci broni ChemCorpu. Bezwzględny zabójca z potężnym ukierunkowaniem na instynkt terytorialny. Dosyć często korczany zabijały tylko dlatego, że ktoś naruszył ich terytorium. Mutant stał na autobusie miejskim jakieś sto pięćdziesiąt metrów ode mnie. Zamarłem w bezruchu. Czemu dopiero teraz przykułem jego uwagę? A może mnie nie widział? Zwierzę opuściło głowę podnosząc uszy i zaczynając węszyć po dachu pojazdu. Przysunąłem się bliżej drzwi kamienicy, przy której własnie stałem. Miałem szczerą nadzieję, że są otwarte. Naparłem na klamkę i oblał mnie zimny pot. Zamknięte. Teraz miałem pewność, że potwór mnie widział. Zawył i wybił się ze swojej aktualnej pozycji ruszając w moim kierunku. Miałem przesrane.
Część III "A więc tak wygląda śmierć."
:
W głowię załomotało mi tysiące myśli. Zdecydowana większość z nich była wulgaryzmami, a co druga z nich wiązała się z tym, że w moim kierunku biegnie sama śmierć w jednej z jej paskudniejszych odsłon. Zawsze chciałem umrzeć dopiero na starość. No ale cóż, inne przeznaczenie właśnie mknęło w moim kierunku zmniejszając dystans. W końcu wyodrębniłem jedną myśl z całego tego motłochu panującego w mojej głowie. Zabić. Niczym człowiek pierwotny rzucający się z prymitywną włócznią na tygrysa szablozębnego, tak i ja miałem zamiar stoczyć walkę z Korczanem. Przełączyłem tryb ognia na pojedynczy, uniosłem lufę i obrałem na cel potwora. Gdy już wiedziałem, że nie chybię szarpnąłem za spust, po chwili po raz kolejny i kolejny. Każdy z trzech strzałów ugodził bestię w jakąś partię ciała. Albo mi się wydawało, albo bardziej ją tym rozjuszyłem i przyspieszyła tempa. "Oooo Ty mendo przerośnięta" rzuciłem pod nosem i przełączyłem na full-auto, po czym wysłałem grad pocisków w stronę mojego adwersarza. Jeden z pocisków ugodził Korczana w łapę drążąc wielką dziurę. Bestia straciła równowagę, poleciała na pysk do przodu i sunąc po asfalcie zatrzymała się jakieś dwa metry ode mnie. Nacisnąłem spust ponownie, jednak karabinek odpowiedział brakiem amunicji w magazynku. Nie tracąc cennego czasu sięgnąłem po pistolet, gdy potwór się podnosił. Wycelowałem w sam środek głowy Korczana i pociągnąłem za spust. Nic się nie stało. Kompletnie nic. Pociągnąłem za spust ponownie. Znowu nic. Moje donośne przekleństwo zostało zagłuszone przez ryk bestii. Nie licząc już na żadne wybawienie rzuciłem pistoletem w Korczana, jakby to dawało mi jakieś większe szanse, obróciłem się na pięcie i zacząłem biec przed siebie. Gdyby to była kreskówka, wpierw zabuksowałbym butami po asfalcie, następnie te ruszyłyby dalej niż reszta ciała, a następnie w końcu znalazłbym się w pełnym biegu. Jednak to nie była kreskówka, a ja biegłem przed siebie. W myślach powtarzałem sobie jak mantrę: "Jestem martwy, jestem martwy, jestem martwy." Mój bieg przerwał ostry pisk i uderzenie w lewe ramię i biodro. Siła uderzenia była tak wielka, że poczułem, jak moje stopy odrywają się od ziemi. Ponownie spotkanie z nią też nie należało do najmilszych. W tym momencie poczułem się jak szmaciana lalka. Świat powoli się zaczął rozmazywać. Czyżby mutant wygrał tą walkę? Zaczynało mi się robić przyjemnie ciepło. Czyżbym odpływał? Nie słyszałem potwora, jednak donośny dźwięk CKMu już tak. Nie było to aż takie ważne. Asfalt wydawał się taki miękki, tutaj mógłbym się zdrzemnąć. Z resztą co mi szkodzi. I tak już jestem trupem.
Część IV "Przyjaciele. Czy oby na pewno?"
:
...wybiegł mi wprost na maskę! W środku pieprzonego opuszczonego miasta, czaisz?! I jeszcze ten Korczan za nim! To jakiś cholerny absurd! Sprawdź, czy żyje. -Puls niby jest, krew też chyba z niego nie wycieka. Mam go dobić? -Wpierw mu przetrzep plecak. Kudłatego już tak sprzątnęliśmy... Czułem, jakby moja głowa była nabrzmiała, potężna, wypełniona krwią. Do tego pulsowała w dziwny sposób. Mógłbym przysiąc, że podskakiwała na ziemi. Do tego cały widziany przeze mnie świat był zamglony. Jakieś kształty, może sylwetki, para świateł. To wszystko było niczym w porównaniu do wirowania. Dawało wrażenie bycia na karuzeli. Nienawidzę karuzeli, zaraz chyba zwymiotuję... -Ty, zobacz, on się rusza, jakim prawem? Spróbowałem się podnieść do pozycji siedzącej, co o dziwo mi się udało. Albo to omamy, albo wnioskując po głosach nie byłem tutaj sam. Wciąż nie widziałem za dobrze, więc nie mogłem odróżnić człowieka od znaku drogowego, a wirowanie zmieniło się w pływający obraz, przez co tym bardziej odróżnienie tablicy informującej o wyprzedaży w pobliskim centrum handlowym od człowieka było równie trudne co strącenie śmigłowca kamieniem. W teorii się niby dało, ale w praktyce nie za bardzo. Poczułem, że ktoś szarpie mnie za plecak, a po chwili mi go zdejmuje. Chciałem zaprotestować, lecz z moich ust wydostał się jedynie nieartykułowany bulgot. Poczułem się bezsilny. Świat zaczął znowu wirować, a mój rozmyty świat powoli się zawężać. Czułem, że mam otwarte oczy, ale kompletnie nic nie widziałem. Ogarnęła mnie ciemność i uczucie niemocy. -Ty... Zobacz, dyski z instytutu... To chyba jeden z naszych wysła... Dalej już nie słyszałem. Wszystko się rozpłynęło, a ja pozostałem sam na sam ze sobą. W środku cichej, błogiej ciemności. Nie, żebym lubił ciemność, ale to uczucie było nawet miłe. Chyba odpływałem. Znowu. Powrót do rzeczywistości nie należał do najprzyjemniejszych uczuć. Czułem teraz wszystko, czego nie poczułem przy poprzednim powrocie do rzeczywistości. Ostry ból przeszywający moją lewą rękę. Bałem się otwierać oczy. Bałem się tego, co mogę zobaczyć, gdy je otworzę. Wizja tym razem była wyraźna. Pierwsze co zobaczyłem to swoje nogi ciągnące się po ziemi. Czubkami butów jechałem po asfalcie. Potem prawą rękę zwisającą bezwładnie. Spróbowałem poruszyć palcami. Drgnęły nieznacznie. Czyli prawa ręka była w porządku. Następnie odwróciłem wzrok na lewą. Też zwisała bezwładnie, lecz bujała się zginając w miejscach, w których nie powinna się zginać. Byłem trzymany pod ramiona i ciągnięty w bliżej nieokreślonym mi kierunku. Zamknąłem oczy. -Dawaj go, ładujemy na pakę. Raz, dwa, trzyyy... Moje nogi oderwały się od ziemi. Chyba mną rzucili. Na pewno mną rzucili. Uderzyłem o metalową podłogę jakiegoś pojazdu lądując na złamanej kończynie. Wydałem z siebie jęk bólu i zacisnąłem zęby. Zmuszając się do potężnego wysiłku przewróciłem się na plecy. Pochylała się nade mną postać. Dolną część twarzy zakrywała brudna czerwona chusta. Górną zaś pokrywały blizny. Opaska na prawym oku wskazywała jego brak. Ewentualnie osobnik chciał sobie dodać charyzmy. Zamiast włosów widniała lśniąca łysina. Czarny charakter jak się patrzy. Nie spodziewałbym się po nim gołębiego serca. -Albo się mylę, albo jeszcze się z tego wyliżesz. Naprawdę dziwię się, jak mogłeś nie zauważyć naszej ciężarówki. Wprost na zderzak! Patrzcie wy go, mamy twardziela! Cyngiel przerabiał tym bydlakiem mutasy i zombiaki na krwawą papkę, a Ty masz czelność to przeżyć! Spoookojnie, konował Cię poskleja do kupy... Albo sprawi, że podzielisz los naszych kochanych mustasków- tu postać odwróciła się i krzyknęła do kierowcy- Ruszamy w cholerę, bierzemy naszego farciarza na bazę! Pojazd warknął odpalanym silnikiem, zakrztusił się na moment i motor zaczął równo pracować. Huku robiło to co nie miara. Coś zaskrzypiało i poczułem jak pojazd rusza. Podróż trwała dosyć długo. Słyszałem, jak obecne w nim osoby żartują sobie z mojego nieszczęścia lub szczęścia, to mogłoby być kwestią sporną. Rozmawiały też o dyskach i laptopie, które znalazły w moim plecaku. Z tego co się dowiedziałem- laptop na pewno już nie działał. Gdy ciężarówka się zatrzymała znowu zostałem wzięty pod ramiona i wyciągnięty z ciężarówki. Znajdowaliśmy się w jakimś tunelu. Nie było tu śladów jakiejkolwiek apokalipsy. Na drodze ani jednego samochodu po za tym, którym się tu dostaliśmy. Żółte żarówki dawały tak mocne światło, że aż oczy bolały. Nie miałem zielonego pojęcia gdzie się znajduję. Przez cały swój wielodniowy pobyt w zdewastowanej metropolii nigdy nie trafiłem na takie miejsce. Nawet o nim nie słyszałem. Ludzie którzy pomagali mi iść lub raczej ciągnęli- przeprowadzili mnie przez różne korytarze i pomieszczenia. Po drodze mijaliśmy wielu ludzi. Jedni uzbrojeni i ubrani w twory pustkowi- prowizorycznie wykonane pancerze, inni zaś ubrani w czyste wojskowe mundury, zaś jeszcze inni w śnieżnobiałe naukowe kitle. Jednak najbardziej dziwili mnie ludzie w garniturach. Od zagłady nigdy nie spotkałem ludzi ubranych w czyste, zadbane garnitury. To był ewenement, który nawet patrząc na mój stan mnie dziwił. Zostałem wprowadzony do pomieszczenia, które chyba było gabinetem lekarskim. Całe wyposażenie, które tu się znajdowało o tym świadczyło. Parawany, stojaki z przyrządami lekarskimi, a na jednej ścianie nawet znajdowała się lampa, na której wisiały zdjęcia rentgenowskie. Nie znałem nazwy tego urządzenia, ale nie widziałem go odkąd spadły bomby. Moi towarzysze, jeśli tak na razie mogłem ich nazwać usadzili mnie na kozetce i zawołali lekarza, coś wspominając o tym, by mnie połatał lub chociaż doprowadził do używalnego stanu. Lekarzem okazała się kobieta, na oko czterdziestoletnia, niewysoka w blond włosach. Przypominała mi moją starą pani doktor, do której za dziecka chodziłem z mamą, gdy dopadało mnie przeziębienie lub inna grypa. Przebadała mnie bez słowa, po czym podała zastrzyk, wspominając o tym, że dzięki temu nie poczuję, jak nastawia mi rękę. Czyli złamanie. Jednak to nie było ciężkie do wywnioskowania sądząc po bólu i dziwnym zgięciu w przedramieniu. Długo nie minęło, gdy zacząłem robić się strasznie senny. Położyłem się na kozetce i oddałem się magii cudnego specyfiku podanego w moje żyły.
Ostatnio edytowany przez Najemnik 16 Mar 2015, 21:34, edytowano w sumie 4 razy
16:19 Edka: Strach się odezwać, wszystko chu*owe i wszyscy brzydcy.
Za ten post Najemnik otrzymał następujące punkty reputacji:
No w sumie fajne, tak trochę nie wiadomo gdzie, co, po co, ale to chyba zamierzone. Będzie coś dalej, dalsze rozdziały? A i co to jest "czterystaszesnastka"? I czy batonik jest wart tyle co karabin z zapasem amunicji, czy ja źle zrozumiałem ?
Tak, to zamierzone, nie będę rzucał od razu czytelnika na głęboką wodę
Będzie coś dalej, dalsze rozdziały?
Bardzo prawdopodobne, że tak, jest to pierwsza część.
A i co to jest "czterystaszesnastka"?
416 od H&K416, karabin automatyczny na amunicję 5,56. Bardzo ładny i wręcz mój ulubiony.
I czy batonik jest wart tyle co karabin z zapasem amunicji, czy ja źle zrozumiałem
Mogę Cię zagwarantować, że rzecz na pewno nie dzieję się w Zonie, ani w świecie nawet podobnym. Karabin albo buggy, taki lekki pojazd terenowy
PODBIJAM, NOWA CZĘŚĆ W PIERWSZYM POŚCIE Część trzecia i czwarta zostały dodane. Jeśli nie chce Ci się scrollować- wciśnij Ctrl + G i wpisz w okienku "Część III". Życzę miłej lektury.
16:19 Edka: Strach się odezwać, wszystko chu*owe i wszyscy brzydcy.
No, dobra. Witaj kolego, zabieram się do czepiania się
To nie zakłóciło mojej nadziei.
Czy ja wiem... jakoś dziwnie to brzmi.
W myślach załomotało mi tysiące myśli.
Jeden z pocisków ugodził Korczana w łapę powodując wielką dziurę.
...
Nacisnąłem spust ponownie, jednak karabinek odpowiedział brakiem amunicji w magazynku.
To też jakoś tak niespecjalnie brzmi.
Poczułem, że ktoś szarpie mnie za plecak, a po chwili mi go zdejmuję.
Mito wypisuję Ci litęrówkę.
...ale to uczucie było nawet miłe. Chyba odpływałem. Znowu. Powrót do rzeczywistości nie był zbyt miły.
Miłe - miły. Podchodzi pod powtórzenie, czyż nie?
Pojazd warknął odpalanym silnikiem, zakrztusił się na moment i silnik zaczął równo pracować.
Silnikiem - silnik. Powtórzenie, waszmościu.
Ich działania niewiele różniły się od działań szabrowników, po za tym...
Na drodze ani jednego samochodu po za tym,
Po za?
...nigdy nie trafiłem na tak miejsce.
Tak miejsce?
Ludzie którzy mnie prowadzili lub raczej ciągnęli przeprowadzili mnie...
Prowadzili - przeprowadzili. Hm.
...kobieta, na oko czterdziestoletnia, niewysoka w blond włosach.
W peruce?
Generalnie, to ze strony spójności tekstu itp. to miło się czyta. Tekst jest niemal niczym z książki. Zarejestrowałem dosłownie parę brakujących przecinków i parę dość... dziwnych wyrażeń, np. "...doprowadził do używalnego stanu." Do stanu użyteczności? Jeżeli o fabułę, to cóż. Bardzo mi się podoba właśnie sprawa czynnika chemicznego w mutacjach. Po prostu podoba mi się. I tyle. Jednak stworów wielkości domku jednorodzinnego nie kupuję. Z czego to wyewoluowało, ze słonia z ZOO?
Tak więc - miło będzie zobaczyć ciąg dalszy.
PS. Błagam, wrzuć to w spoilery.
Spolszczenie do Misery: The Armed Zone (Ja & Imienny) Ciekawe kiedy ilość moich kozaczków przekroczy moje IQ
Za ten post Mito otrzymał następujące punkty reputacji: