1‰

Twórczość nie związana z uniwersum gry S.T.A.L.K.E.R.

Moderator: Realkriss

1‰

Postprzez MordercaBezSerca w 09 Paź 2020, 17:26

- I tu robi się naprawdę ciekawie! – Czapliński prawie podskakuje w miejscu podnosząc palec wskazujący i energicznie potrząsając nim nad głową. - Jak już mówiłem, wirus został zaprogramowany na poziomie genetycznym. Został wyprodukowany z myślą o tym, aby atakować komórki z wybraną sekwencją genów, a dokładniej - ignorować wybraną sekwencję. Jak państwo doskonale wiedzą gatunek ludzki współdzieli ponad dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięćdziesiąt dziewięć setnych procent genów. Niemniej jednak poszczególne grupy etniczne różnią się od siebie, choćby kolorem skóry, wzrostem, czy innymi cechami fizycznymi. Wystarczy wybrać taką sekwencję, która jest typowa dla wybranej populacji a nie występuje w innej i otrzymamy… - zawiesza głos oczekując aż ktoś za niego dokończy.
- Broń – Piotr chrypie przez zaciśnięte gardło .
- Dokładnie tak! – Doktor wykrzykuje w ekscytacji. – Mamy broń skutecznie eliminującą populację przeciwnika, a jednocześnie czystą bo nie wywołującą chociażby skażenia chemicznego lub nuklearnego. Proszę sobie wyobrazić jakby wyglądał świat po wojnie atomowej! Przecież to niedorzeczność! Użyć ładunków jądrowych na przeciwniku, który może zrobić dokładnie to samo? To jak pstrykanie zapałkami w kogoś, z kim siedzimy w jednej kałuży benzyny! A tak, mamy nienaruszone zasoby, terytorium, infrastrukturę, a co najważniejsze, środowisko naturalne, tylko przeciwnika już nie ma! .


fragment - rozdział 7. M.M.N.G m.c.


Image


1‰ . Twierdza

1. Most
:

Huk wystrzału płoszy cale stado. Odbijam się rękami od mokrej trawy i pędzę w kierunku kłębowiska czarnych piór. Pierwszy kruk jeszcze na dobre nie oderwał się od ziemi. W trzech susach dopadam tego, któremu śrut pogruchotał skrzydło. Przydeptuję mu głowę nawet nie zwalniając biegu. Wątły kręgosłupek chrupie po obcasem buta. Jeszcze jeden ptak podrywa się do lotu, ale oszołomiony wpada mi prosto w ręce. Łapię za ogon i uderzam łbem o kolbę strzelby. Pozostałe uciekły miedzy drzewa sadu. Koniec. Jeden strzał – pięć trafionych. Tego, który był w centrum pola rażenia nie liczę. Zebrał większość z dwudziestu ośmiu gramów drobnego śrutu. Nogą zagarniam krwawą miazgę pod kwadrat gęstej siatki ogrodzeniowej. Przywalona w rogach czterema pustakami zakrywa dołek z truchłem dzikiego kota, który wpadł we wnyki dwa dni temu. Nowy ochłap mięsa posłuży za świeżą przynętę. Ścierwojady są bardzo ostrożne, minie kilka dni zanim znowu odważą się podejść do pułapki. Ale to nic, cztery kruki wystarczą mi na długo. Poza tym w okolicy mam jeszcze kilka innych zabawek. Nie ma czasu do stracenia. Szybko pakuje zdobycz do jutowego worka. Wyrepetowuję strzelbę, ale czółenko blokuje się w połowie drogi.
- Turecki szajs! – klnę pod nosem.
Który to już raz? Trzeba się pośpieszyć. Szybkimi ruchami rozkręcam magazynek, wysuwam lufę i wyciągam rozdętą gilzę. Dokręcam z powrotem i szarpie czółnem w dół i w górę. Nowy pocisk ląduje gładko w komorze. Dobra, trzeba spadać. Nie wiadomo, co mogło usłyszeć huk wystrzału, a na otwartym terenie wolałbym się z tym Czymś nie spotkać. Rozglądając się na boki truchtam w kierunku zawalonej stodoły. Skręcam za róg i nagle zatrzymuję się jak wryty. Ręce same, w ułamku sekundy, podrzucają broń do oka. Jest ich dwóch. Stoją na środku dziurawej asfaltówki trzydzieści kroków ode mnie. Starszy równie dobrze może mieć czterdzieści jak i sześćdziesiąt lat. Zarośnięty pod oczy, podziurawiona watowana kurtka narciarska, wełniana czapa z pomponem. Młodszy ma na oko klika lat mniej ode mnie. Płowa grzywka, czapka z daszkiem, chudy jak patyk. Na grzbiecie poszarzała dżinsowa katana, w rękach zaciska ogrodowe widły. Widać, że całą siłą woli stara się na mnie spojrzeć, ale oczy, co chwilę uciekają mu w bok jak przerażonemu królikowi. Stary stoi zgarbiony. Prawą dłoń trzyma za pazuchą, lewą podnosi w uspokajającym geście.
- Wy tu czego!? - Bardzo grzecznie pytam pierwsze dwie osoby, które widzę od … no, od bardzo dawna. Stary z Młodym wymieniają szybkie spojrzenia.
- Myyy hołoodnyyyj. Mjasa daaj – nie mam zielonego pojęcia, co on tam jęczy. Ale wymowny ruch w kierunku mojej zdobyczy nie pozostawia wiele wątpliwości. Patrzę mu prosto w oczy. Młody w tym czasie rozgląda się nerwowo przestępując z nogi na nogę. Ściskane kurczowo widły wyraźnie podrygują. Jasne – mogę strzelić. Z tej odległości nie da się nie trafić. Drobny śrut nie rozniósłby ich może obu na strzępy, ale na pewno nie mieliby ochoty na żadne głupoty. W magazynku mam jeszcze cztery cylindryczne pociski trochę grubsze od kciuka. Ale każdy z nich to szansa na zdobycz taką jak dzisiejsza, czyli jedzenie na trzy dni. Ich jest dwóch; mogę zamienić dwa ludzkie żywota na…. Nie, nie mogę. Mocno dociskam strzelbę do ramienia prawą ręką. Lewą powoli, nie opuszczając wzroku, wyjmuję jednego kruka z worka. Pokazuje im na wyciągniętej ręce. Krótkie kiwnięcie głową z mojej strony wywołuje żywą reakcję Młodego. Widać, że chciałby wyskoczyć, żeby jak najszybciej porwać zdobycz, lecz Stary krótkim syknięciem osadza go w miejscu. Obaj patrzą na mnie w napięciu. Aha, czyli mój ruch. Biorę zamach i posyłam truchło lobem jakieś dwadzieścia kroków w lewo od drogi. Ląduje akurat w najwyższych pokrzywach. To nic. Mają widły to sobie wygrzebią. Z resztą zeszłoroczne chobiele nie zdążyły się jeszcze zazielenić po zimie. Zaczynam powolutku, ale zdecydowanie obchodzić ich łukiem z prawej strony. Obaj drepczą w miejscu, obracając się do mnie przodem. Młody nastawił widły, ale nie ma w tym agresji. Raczej atawistyczny odruch odgrodzenia się od niebezpieczeństwa. Stary dalej nie wyjmuje prawej ręki zza pazuchy. Może mieć tam wszystko – nóż, kamień, albo na ten przykład policyjny pistolet. Małe szanse, ale zawsze, więc taki trochę pat ze wskazaniem na mnie. Cały czas przesuwam się w kierunku skrzyżowania, od którego przyszli. Lufa strzelby patrzy im prosto w oczy. Swoją drogą, dla nich też niewesoła sytuacja. Gestem pokazuje żeby ruszyli po zdobycz. Jest już między nami dobre pięćdziesiąt kroków, kiedy odwracam się gwałtownie i puszczam sprintem w zarośla po drugiej stronie skrzyżowania. Następne pięćdziesiąt kroków dalej przypadam do ziemi pod zwalonym pniem lipy i oglądam się na moich towarzyszy. Nie gonią mnie. Stary odebrał od Młodego widły i podpierając się nimi jak laską, powoli kuśtyka ku pokrzywom. Młody, w tym czasie gołymi rękami przegarnia łodygi w poszukiwaniu mojego kruka. Dobra, miło było, ale mnie naprawdę trzeba stąd spadać. Wychodzę łukiem w prawo, w kierunku głównej drogi na most. Zarośla prowadzą mnie do rowu melioracyjnego, ale o tej porze roku jest tam jeszcze pełno błota i na wpół stopionego lodu. Szkoda się upaprać. Od tych łachmaniarzy i tak oddziela mnie ściana drzew. Stary kuleje – raczej mnie nie dogonią. Szybkim marszem ruszam prosto na zachód. Słońce nadal mam za plecami, zostało mi jeszcze dobre pół dnia żeby dotrzeć do Domu. Naciągam kaptur żeby, choć trochę osłonić się od wschodniego wiatru, z pochyloną głową robię dwa kroki i …. zamieram w miejscu. Na asfalcie leży niedopałek papierosa. Pożółkła bibułka skręta nadal lekko się tli. Zrywam kaptur, podrywam broń i omiatam okolice z lewej na prawo. Bez sensu – gdyby ktoś tu był już dawno by mnie zauważył. Człowiek się wygodny zrobił, nieostrożny, środkiem drogi sobie łazi. Od dawna miałem całą okolicę tylko dla siebie i nabrałem złych nawyków. Dobra, pora się ogarnąć. Najpierw trzeba sprawdzić czy to Stary i Młody mają kolegów. Jeśli to jedna grupa to musze wybadać, kto to i czego tu szukają. Musieli przejść przez miasto - od wschodu. Idą więc na zachód, czyli tam gdzie ja, a to niedobrze, bo przejdą przez most. Mój Most. Zawijam się z powrotem w prawo między zabudowania. Cicho przeskakuję od domu do domu. Drzewa w sadach wypuściły już pierwsze liście, żywopłoty krzewów dają całkiem przyzwoitą osłonę. Żeby tylko nie zaplątać się w chaszcze i nie narobić za dużo hałasu. Tu niedaleko mam schowany rower. Transport to jeden z fundamentów przeżycia. Dystans, jaki pokonasz pieszo w trzy godziny, na rowerze zrobisz w jedną. Rewir łowiecki, który jesteś w stanie obejść w ciągu jednego dnia zwiększa się prawie dziesięć razy. Tego zdążył nauczyć mnie Ojciec zanim… Dobra, skup się. Przypadam w piwniczce jednego z domów przy drodze nad rzekę. Mam tu dobrą pozycje obserwacyjną. W razie problemów zawsze mogę czmychnąć przez sad, albo ukryć się w pobliskich zabudowaniach. Siadam w cieniu pod oknem i czekam.

Zdjęcie mięsa z kruka to prosta czynność. Z czegoś tak małego nie ma sensu zdzierać piór. Po prostu rozcinasz kadłubek wzdłuż i wywijasz na zewnątrz. Płuca, flaki i inne przysmaki od razu wypadają, a przy trzech – czterech ruchach nożem masz w ręce soczysty filet. Na udkach i skrzydełkach mięsa jest tyle, co kot napłakał, więc nie ma sensu się nawet w to bawić. Kończę oprawianie drugiego ptaka, gdy z zewnątrz dobiega mnie skrzypienie i odgłos stukania po asfalcie. Szybko wrzucam robotę z powrotem do worka i ostrożnie wyglądam przez okienko. Młody ciągnie mały dwukołowy wózek. Stary idzie z trudem podpierając się widłami. Widać, że jest wyczerpany. Mówi coś cicho i obaj przystają na środku drogi. Stary przysiada na wózku i masuje nogę. Młody podaje wodę z pożółkłej plastikowej butelki. Po chwili ruszają dalej.

Trzymam się na dystans, ale nie ma szans żebym ich zgubił – droga biegnie nasypem wału przeciwpowodziowego. Przemykam przez młodnik z rowerem zarzuconym na ramię. Na chwilę tracę ich z oczu, gdy duży dom przesłania mi widok, ale cały czas słychać skrzypienie wózka. Zdecydowanie idą na Most. Skrócę sobie dystans przez błonia i przetnę im drogę na końcu przyczółka. Długa grobla wybiega tu dobre trzysta kroków na zachód spinając wał powodziowy z Mostem. Przy pierwszym i ostatnim przęśle są kamienne schodki, używane kiedyś przez wędkarzy, żeby zejść od razu nad wodę. Tam na nich zaczekam. Muszę się dowiedzieć, o co tu chodzi. Wdrapuję się na górę wciągając rower po stromym zboczu. Ostrożnie wychylam się ponad krawędź i rozdziawiam gębę z wrażenia. Na drugim brzegu jest pełno ludzi! Spanikowany cofam się gwałtownie i zjeżdżam na tyłku z powrotem na sam dół. Całe szczęście nie szedłem na pewniaka. Jeszcze metr dalej i położyłbym ścianę zeschłych trzcin porastających koronę nasypu, a tak to może mnie nie zauważyli. Może. Odbiegam dwieście kroków w prawo i pod osłoną gałęzi starej jabłoni jeszcze raz przechodzę na drugą stronę. Błonia są tu porośnięte gęstymi krzakami, więc bez problemu podchodzę prawie do samej wody. W ruinach pompowni zostawiam rower i powolutku czołgam się na nadbrzeżne skałki. Do mostu mam jakieś trzysta kroków w linii prostej. Widzę wszystko jak na dłoni. Po drugiej stronie Rzeki, pod ostatnim przęsłem rozłożyła się obozem spora grupa ludzi. Widzę dwa duże wozy, z których wyprzęgnięto już konie. Czterech mężczyzn właśnie kończy rozkładać brązowy namiot wojskowego typu. Kilka kobiet rozpala ognisko, ktoś niesie wodę w plastikowym baniaku. Normalnie sielski obrazek. Wyjmuję z kieszeni małą lornetkę. W prawym okularze już dawno brakuje obu szkieł, ale lewa strona nadal jest całkiem dobra. Jednym okiem lustruję obóz. Zła wiadomość jest taka, że mają broń. Widzę dwóch strażników w zielonych mundurach opartych o barierkę schodków. Na ramieniu przewieszone automaty z łukowatymi magazynkami, w rękach papierosy. Dalej po prawej kolejnych dwóch wyciąga coś z wozu. Nie da rady, nie przejdę obok nich. Ale mam kilka opcji do wyboru. Mogę cofnąć się kawałek i obejść ich lewą stroną. Pięćset kroków w górę rzeki jest Most Kolejowy. Tyle, że ażurowa konstrukcja nie zapewnia żadnej osłony. Będzie mnie widać jak na dłoni. Musiałbym poczekać do zmierzchu, co mi się wcale nie uśmiecha. Już teraz od wody ciągnie chłodem, wieczorem zrobi się całkiem zimno. Godzinę marszu dalej jest Pierwszy Most. Praktycznie nietknięty, tylko z kilkoma wrakami samochodów na grzbiecie. Droga spokojna i łatwa. Cały czas po szutrówce wśród drzew. Opcja trzecia to obrócić się na pięcie i zejść w dół rzeki w kierunku Trzeciego Mostu. Ten jest największy, bo prowadziła przez niego Autostrada. Jednak sama droga nie jest taka sympatyczna. Przedzieranie się przez bagna i rozlewiska przylegające do Zakładów Chemicznych to dość brawurowy pomysł. Zbiorniki rozszczelniły się już lata temu. To, dlatego poniżej Drugiego Mostu nie można już czerpać wody. To znaczy można, ale ostatni raz w życiu. Przenoszę wzrok na lewo, na mój brzeg. Stary i Młody powinni już być niedaleko. Dopiero teraz zauważam posterunek na wschodnim przyczółku. Wysoki, umundurowany typ z automatem ze składaną kolbą i przysadzisty kurdupel w skórzanej kurtce z dubeltówką. Gruby ewidentnie jest w dobrym nastroju. Nawet tutaj słyszę jak rechocząc opowiada jakąś historyjkę. Głos po wodzie daleko się niesie. Wysoki nie słucha, tylko macha na moich oberwańców. Młody wyraźnie podkręcił tempo, Stary dzielnie kuśtyka za nim. Wysokiemu najwidoczniej się spieszy, bo rusza im na spotkanie. Z tej odległości nie słyszę, o czym rozmawiają, ale widzę jak Młody wyciąga z wózka jakieś bulwy, szmaty i na koniec kruka. Stary żywo gestykuluje pokazując za siebie, w kierunku sadu z moją pułapką. Oho, Wysoki się wściekł – na odlew uderza Młodego w gębę, ten nakrywa się nogami i pada na wózek. Nawet tutaj słyszę krzyki. Gruby biegnie już przez Most i w połowie drogi przechyla się przez barierkę, gwiżdże na placach i drze się w kierunku obozu. Palacze rzucają niedopałki i dopadają pędem do pierwszego wozu. Kiedy zza brezentowej płachty wyciągają na łańcuchach dwa duże kundle, wiem, że wybór dzisiejszej drogi do Domu mam już z głowy. Wycofuję się na czworakach ze skałek i rzucam się biegiem z powrotem do pompowni.

Strzelam przerzutkami roweru i pedałuję, co sił w kierunku najbliższego zakrętu rzeki. Wąska ścieżka biegnąca wzdłuż nurtu nie jest w najlepszym stanie. Co i rusz wpadam na śliskie kamienie i korzenie krzewów. Ale dystans do obozu zwiększa się bardzo szybko. Przede mną Trzeci Most. Zanim się na niego dostanę muszę odbić mocno w prawo w kierunku małej wioski. Przelatuję wzdłuż zabudowań nawet się nie zastanawiając czy coś w nich dzisiaj siedzi. Jestem daleko poza moim terytorium, a adrenalina w żyłach pompuje do mózgu popaprane pomysły. Na nasypie pozwalam sobie na chwilkę oddechu. Na południu widzę wyraźnie smużkę dymu z obozowego ogniska. Nie kryją się, bo i nie mają powodu. Jest ich co najmniej dwadzieścioro, do tego uzbrojonych. Kto im podskoczy? Przez lornetkę powoli lustruję drogę, którą tu przybyłem. Chyba nikt za mną nie idzie. Na zachodnim brzegu też cisza i spokój. Słońce już minęło zenit i do zmierzchu pozostało może trzy, cztery godziny. Ale Dom jest tylko dziesięć minut marszu od Drugiego Mostu. Nie mogę pojechać najkrótszą drogą, bo na pewno po tej stronie też wystawili taki sam posterunek jak na wschodnim przyczółku. Trzeba będzie odbić mocniej od rzeki i nadłożyć kawałek. To nic, teraz już mi się nie spieszy.

Wieczór spędzam, jak zwykle w piwnicy. Jest już prawie zupełnie ciemno, ale nie zapalam świeczek. Przez małe, zakratowane i przesłonięte folią okienko wpada jeszcze trochę szarego światła. Na elektrycznej kuchence skwierczy patelnia z moją dzisiejszą zdobyczą. Z przyczyn oczywistych nie rozpalam w piecu. Dym na pewno byłoby widać z obozu. Nie zmarznę. Kuchenka ogrzewa nieduże pomieszczenie, które służyło Ojcu za garaż i warsztat. Większą cześć zajmuje mały, pękaty, zielony samochód. Przednich foteli dawno nie ma, ale na tylnej kanapie jest dla mnie wystarczająco dużo miejsca. Za ścianą mam spiżarnię z przetworami, konserwami i ziemniakami, które udało mi się zebrać jesienią. Rośliny bardzo zdziczały, w ciągu ostatnich trzech sezonów. Bulwy są coraz mniejsze. Z rozmyślań wyrywają mnie głosy na zewnątrz. Szybko pstrykam przełącznikiem kuchenki i cicho przyskakuję do okienka. Są. Jednak za mną przyszli. Te psy muszą być naprawdę dobre, skoro doprowadziły ich aż tutaj. Bezszelestnie przemykam po schodach do mieszkania. Ostrożnie otwieram drzwi i przeskakując po trzy stopnie wpadam na strych. Okno dachowe wychodzące na południe daje mi doskonały widok na uliczkę osiedla. Jest ich trzech. To chyba obaj Palacze i Gruby z posterunku. Do tego dwa psy. Kundle idą jak po sznurku z mordami przyklejonymi do śladu rowerowych opon odciśniętych w mokrej ziemi. Widzę jak szarpią się niespokojnie chwytając świeży trop. Już wiedzą, że zdobycz jest blisko. Zaczynają warczeć i ujadać a Palacze z szarpnięciem spuszczają je z łańcuchów. Psy mkną przez pole w kierunku piętrowego domu i opartego o ścianę roweru. Jeszcze chwila i znajdują małe okienko do piwnicy. Pierwszy kundel daje nura w wąskie przejście i po chwili rozlega się rozdzierający kwik bólu i przerażenia. Tak się zwykle dzieje, kiedy pies wpada w gładką, plastikową rurę kanalizacyjną fi pięćset, ściętą skośnie i opartą wylotem o podłogę pod kątem mniej więcej czterdziestu pięciu stopni. Każde stworzenie odruchowo zapiera się wtedy nogami, żeby nie ześlizgnąć się po pochyłej powierzchni i wypręża w górę grzbiet próbując wyhamować upadek. Niestety nie jest to dobry pomysł, jeżeli w górnej części rury, do wewnątrz ktoś wkręcił spiłowane na ostro cienkie wkręty dwieście mm. Taka pułapka ma to do siebie, że łatwo w nią wpaść, ale wyjść już bardzo trudno. Do tej pory działało całkiem nieźle na dzikie psy. Przy tych głupszych, udomowionych zagrało wręcz koncertowo. Oglądam tą scenę z bezpiecznej odległości. Mój Dom stoi niecałe sto kroków dalej. Zostawiłem rower u sąsiada, a sam przewiązałem nogi szmatami i przemknąłem się chyłkiem po własnych śladach z powrotem. Przy okazji wrzuciłem w rurę resztki wypatroszonych kruków. Moja własna, prywatna, pielęgnowana z czułością paranoja uratowała mi skórę już nie pierwszy raz. Gruby doskakuje do wylotu okienka. Z rury wystaje jeszcze ogon i tylne łapy szamocącego się kundla. Drugi pies słysząc, widząc i czując, co się wyrabia, dostaję po prostu nominalnego pie*dolca i zaczyna biegać dookoła. Gruby łapie za łapy i jednym mocnym szarpnięciem wyrywa zwierza z rury. Jak zachowa się, przerażony, oszalały z bólu pies, któremu ktoś właśnie zerwał skórę i kawał mięsa z grzbietu za pomocą kilkunastu długich gwoździ? Po prostu rzuci się na swojego wybawcę w ślepej, krwawej furii łapiąc szczękami, co popadnie. Gruby miał trochę szczęścia, bo padając na tyłek cały czas trzymał go za tylne łapy. Gdyby nie to, pies na sto procent wisiałby mu już teraz u gardła. Zamiast tego widzę jak zwierzę drze na pasy rękawy skórzanej kurtki, a Gruby też drze się, tyle że w niebogłosy. Jeden z Palaczy dopada z krótką siekierką i z backhandu próbuje strącić psa. Przy drugim ciosie udaje mu się jednak trafić w nogę Grubego, który dzikim wyciem obwieszcza światu swój podziw dla zręczności kolegi. Wreszcie drugi żołnierz wypala z automatu dwa razy w bok zwierzęcia. Drugi pies przytomnie zmywa się ze sceny i daje nura w wysoką trawę za domem. Z całej gromadki to on chyba był tu najmądrzejszy. Grubas jęczy żałośnie, kiedy pakują go na rower i podtrzymując pod ramiona prowadzą drobnymi kroczkami w kierunku Mostu.

Sfora dzikich psów zjawiła się zaraz przed świtem. Słyszę ich warczenie i skamlanie już od godziny. Niespokojnie obchodzą cały Dom i co rusz wypuszczają się w kierunku pułapki. Znają ją już dobrze, ale zapach krwi ze świeżego ścierwa drażni i nie pozwala im odejść. Obserwuję je przez prostą lunetę z trójramiennym krzyżem celowniczym. Leżę sobie bez ruchu na stole na wprost okna dachowego. Dziś w nocy nie ośmieliłem się spać w piwnicy. Zaszycie się pod ziemia daje tylko złudne poczucie bezpieczeństwa. Tu na górze jestem w stanie szybciej zorientować się w sytuacji i zmyć się w razie czego. Dwudziestoczterowoltowy akumulator rozładował się dobre kilka godzin temu, ale elektryczna kuchenka ustawiona na minimalny zakres, jeszcze trochę oddaje ciepłem do wnętrza śpiwora. Układam wygodniej policzek na drewnianej bace kolby. Widzę jak duży basior podchodzi wreszcie do skrwawionego truchła. Chwilę jeszcze węszy i nagle zatapia kły w udzie martwego psa. Wstrzymuję oddech i delikatnie ściągam spust. Lekkie stuknięcie zwalnianej blokady i sprężyna z cichym brzdękiem popycha tłok. Maleńki, czteroipółmilimetrowy, grzybkowaty śrut wylatuje z lufy z prędkością ponad trzystu metrów na sekundę. Mniej niż pół uderzenia serca później wbija się w prawy bok basiora, zaraz za ostatnim żebrem. Pies wyskakuję w górę i z wściekłością obraca się szukając tego, kto zapłaci za jego ból i przerwany posiłek. Zaciska szczęki na uchu młodszego samca, ale ten wyrywa się z kwikiem i wraz z całą sforą zmyka, czym prędzej przed gniewem swojego przywódcy. No dobra, to droga za ogrodzenie wolna. Zanim psy tu wrócą ja już zdążę wyjść na rekonesans w kierunku Mostu. Schodzę ze stołu przełamując starą czeską wiatrówkę. Kapię do lufy kropelkę smaru, zamykam i strzelam na sucho chmurką kropelek w kierunku stropu. Do polowania taka zabawka się nie nada. Chyba, że na szpaki. Ale do płoszenia kundli jest jak znalazł. Szczelnie zawijam pukawkę w folie bąbelkową i chowam do drewnianej skrzynki po oknem.

Trzeba na spokojnie pomyśleć, co zrobić z moimi nowymi kolegami. Mam nadzieję, że są tu tylko przejazdem i nie zamierzają zostawać za długo. Na stojąco wcinam resztki z wczorajszej kolacji, upycham po kieszeniach butelkę z wodą i plastikowe pudełko z ładunkami do strzelby. Już mam wychodzić na górę, ale po chwili wahania sięgam na półkę. Muszę stanąć na palcach żeby zdjąć zawiniętą w koc solidną, czarną walizeczkę. Otwieram zdecydowanym ruchem i przejeżdżam opuszkami palców po oksydowanej na czarno lufie i niebieskich okładzinach rękojeści. Ogromny, ciężki pistolet lśni tłustym połyskiem. „Elegancka broń, na bardziej cywilizowane czasy” – Ojciec zawsze uśmiechał się pod wąsem jakby to miało znaczyć coś specjalnego… Zamykam pudełko z trzaskiem, zawijam i wrzucam na półkę. Nie idę mordować. Chce się tylko rozejrzeć. Strzelba wystarczy. Wczoraj rozebrałem, wyczyściłem i naoliwiłem. Na sucho wszystko działa. To znaczy - mam nadzieję, że działa. I… że nie będę musiał dziś jej użyć.

Podchodzę do obozu od południa, wzdłuż brzegu Rzeki. Powoli przeczołguję się przez Wał zaraz za Mostem Kolejowym. Widzę stąd tylko południową część obozu. Przybysze są już na nogach. Wozy zaprzęgnięte, po namiocie nie ma śladu. Próbuję przez lornetkę policzyć ilu ich jest, ale po chwili większość znika po drugiej stronie grobli przyczółka. Zmieniam pozycję i układam się na pierwszym metalowym legarze mostu. Grube stalowe profile wiązania są tu na tyle gęste, że nie powinni mnie zauważyć. Po chwili oba wozy wyjeżdżają na główną drogę. Oprócz tego, widzę kilka osób z małymi wózkami i tobołkami idących dookoła. Jako jeden z ostatnich idzie Wysoki, którego widziałem wczoraj po wschodniej stronie. Prosta jak struna sylwetka, wojskowe buty i automat przewieszony skosem przez pierś. Obok niego człapie chyba ten miłośnik siekier, który dał taki ładny popis wczoraj wieczorem. Trochę przygarbiony, skulony i na pewno bez broni. Jest i Młody. Idzie chwilę spokojnie ze spuszczoną głową, żeby nagle odwrócić się na pięcie i rzucić się biegiem z powrotem ku obozowi. Udaje mu się zrobić może z dziesięć kroków, zanim dostaje kolbą w łeb od mijanego strażnika. Eh, gość ma chyba jakąś alergię na ciosy w głowę. Lekko puknąć i leży. Wojak do spółki z Wysokim biorą denata pod bary i wrzucają jak worek ziemniaków na krypę wozu. No dobra, chyba pora się trochę rozejrzeć po obozowisku. Może z odpadków uda mi się dowiedzieć, co to za jedni. Karawana zniknęła za zakrętem drogi, zanim ze strzelbą w rękach przekradłem się przez wysokie trawy porastające wał. Na drodze czerwienieje mała plama krwi. Chyba jednak dostał trochę mocniej niż to wyglądało. No cóż, chodzenie z dużą grupą ma swoje plusy dodatnie i ujemne – jak się nie zna swojego miejsca…. Z krzaków obok nasypu wystają nogi w przetartych dresowych portkach i gumo filcach. Ktoś leży na brzuchu na poboczu szutrówki. Nie widzę górnej polowy ciała. Powoli podchodzę z bronią gotową do strzału. Najpierw zajrzę pod Most – muszę upewnić się, że nikt tu nie został. W miejscu obozu nie ma nic prócz wydeptanych w błocie śladów, śmieci i wypalonego kręgu ogniska. Aha, jest też i mój rower. Musiał im nieźle tu fikać, bo wygląda jakby go stratowało stado koni. Widać, że bronił się dzielnie, bo złamać ramę ze stali Cr-Mo to nie tak łatwo, ale komuś się udało. Na rurach ślady uderzeń ostrych przedmiotów, trzymanych przez tępych ludzi. Trudno, na tym już nie pojeżdżę. Trzeba będzie skombinować sobie inny. Lekko wnerwiony wracam do miłośnika sjesty na wolnym powietrzu. Po odgarnięciu gałęzi ukazuje się watowana narciarska kurtka. Czapka z pomponem musiała się gdzieś zapodziać, ale ewidentnie to mój nowy znajomy. Odwracam go za prawe ramię. Dopiero teraz zauważam dłoń, którą wczoraj chował pod kurtką. Palce są opuchnięte, a na skórze widać głębokie poparzenia. Wkładanie ręki w ognisko to dopiero brawurowy pomysł. W ranach widać jeszcze kawałki węgielków, chociaż tkanka zaczęła już się jątrzyć. To nie jest świeża rana. Wczoraj nic nie chował za pazuchą, tylko używał niedosuniętej kurtki jak temblaka. Obracam Starego na wznak i w tym samym momencie z ust dobiega ciche westchnienie. Przykładam mu ucho do piersi. Jeszcze żyje, ale jest cały rozpalony. Spierzchnięte wargi poruszają się w rytm niemych słów.

W krzakach trochę dalej znalazłem dwukołowy wózek, którym Młody transportował wczoraj zdobycz. Ciężko było zapakować dorosłego faceta na skrzynkę dwie na trzy stopy, ale jakoś się udało. Musiałem się kilka razy zatrzymać, bo co i rusz bo albo ręce albo nogi Starego szorowały po ziemi. Teraz leży wygodnie w garażu na przykrytym kocem posłaniu ze styropianowych paneli. Muszę spróbować przemyć tę rękę i opatrzeć, co się da. Wyciągam flaszkę z wódką i namaczam kawałek gazy. Gdy kończę przemywać dłoń, powoli rozchylam brudne szmaty przewiązane na lewym udzie. Ostry zapach, który uderza mnie w twarz oznajmia, że nie mogę już nic zrobić. Widziałem już taką ranę. Widziałem, co dzieje się z tkankami, jak pęka ropiejąca skóra i jak na koniec przychodzi gorączka, która gasi umysł jak płomyk świeczki. Potem nie ma już nic. Widziałem to wszystko trzy lata temu, u Ojca… Łzy same lecą mi po policzkach. Wycieram je wierzchem dłoni, a kiedy podnoszę oczy mój wzrok spotyka się ze spojrzeniem Starego. Patrzy na mnie wytrzeszczonymi, rozgorączkowanymi oczami i próbuje się podnieść.
- Proszę się uspokoić. Wszystko będzie dobrze… - przecież mnie nawet nie zrozumie.
- T’se ty! Kchlopczyk z hwintywkoju! – Pokazuje na mnie palcem lewej ręki.
- Dopomożhit meni, bud’laska… - oczy odpływają mu na moment w głąb czaski. Unoszę mu delikatnie głowę i wlewam kilka kropel wody z manierki.
- Maja doń’ka tam. Wratuju … Ty kchoroszy, dobre sertsje … - puka mnie palcem w pierś.
- No dobra, ale nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Nie rozumiem! – Stary spazmatycznie łapie powietrze i chwyta mnie za koszulę.
- Maja cór’ka tam z nimi. Ty wyratuj błagam!
- Jaka córka? Jak wygląda? – Przecież tam było tyle ludzi, nawet nie wiem, o kogo może chodzić.
- Ty uwidział nas wchora. Ty mjaso dał, ty kchoroszy – Stary opada wyczerpany na posłanie. Pierś unosi się z trudem w rytm świszczącego, urywanego oddechu. Siadam na betonie i opieram głowę o blachę samochodu. Ten chudzielec w czapce z daszkiem i z widłami to była dziewczyna. To dlatego dzisiaj rano zarobiła nokaut – nie chciała go zostawić. Okrywam umęczonego Staruszka kocem po samą szyję i gaszę świeczkę.

Umarł przed samym świtem. Widziałem jak zaczerpuje tchu, otwiera szeroko oczy a spojrzenie powoli traci blask. Rysy twarzy wygładzają się a napięte mięśnie wiotczeją. Później jest już tylko spokój.

Od czasu Zarazy nie oddajemy już ciał ziemi. Teraz wysyłamy je wprost do nieba, jak za dawnych czasów. Układam stos pomiędzy wysokimi domami pod nasypem kolejowym. Zeszło mi dobrych kilka godzin zanim udało mi się ściąć wystarczająco dużo żywicznych gałęzi świerków, żeby mieć pewność, że nic nie zostanie dla ścierwojadów. Przykrywam nimi teraz ciało, ułożone na belkach podkładów i deskach ze starej szopy. Rozpalam ogień i szybkim krokiem wracam w kierunku Domu. Dym będzie widać z bardzo daleka, więc przezornie miejsce wybrałem oddalone o dobre dwadzieścia minut marszu. Gdy przechodzę przez podwórko jednego z domów nagle przystaję nadstawiając uszy. Zrywam się biegiem i wypadam na wolną przestrzeń. Od zachodu wyraźnie słyszę ciche, nierówno urywane puknięcia. Na chwilę milkną, by za moment znowu rozedrgać się szarpanym rytmem. Ktoś strzela w Lesie.
Ostatnio edytowany przez MordercaBezSerca 15 Paź 2020, 16:20, edytowano w sumie 15 razy
Szczero prowda, Półprowda i Gównoprowda
Jeden promil
Ballada o prawiesnorku
Moje Łodpady

Za ten post MordercaBezSerca otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive KOSHI, Poldzer, Mruk.
Awatar użytkownika
MordercaBezSerca
Opowiadacz

Posty: 53
Dołączenie: 09 Paź 2020, 16:55
Ostatnio był: 20 Sty 2021, 11:03
Miejscowość: Cy-cy-sto
Frakcja: Zombie
Ulubiona broń: RGD-5 Grenade
Kozaki: 23

Reklamy Google

Re: 1‰

Postprzez MordercaBezSerca w 10 Paź 2020, 21:30

- A Pan wie, że to u nas tylko? To wszystko tak lokalnie jest – Idziemy szpalerem pordzewiałych samochodów w kierunku zachodzącego słońca. Kobieta papla już od dobrej godziny.
- Porucznik nam mówił. Bo tam, na zachodzie to wszystko normalnie jest dalej. Tylko u nas, tak mówił, że kwarantanna. Ale już się skończyła i teraz będą wszystkich stąd zabierać. – Idzie sprężystym krokiem. Tobołek przyciśnięty ciasno ramionami do piersi, wzrok zafiksowany w jeden punkt. Niezachwiana wiara - tego jej zazdroszczę.

fragment - rozdział 3. Autostrada



Image

2. Las
:

Ręce lekko drżą po kilkuminutowym biegu przez łąki. Strzały to milkną na moment, to rozszczekują się po chwili się od nowa. Łapię dwa ostatnie slagi i wpycham głęboko do magazynka strzelby. W tym ładunku zamiast koszyczka ze śrutem jest jeden masywny, trzydziestogramowy, ołowiany walec. Taki tępo nosy, rozpędzony pocisk w momencie uderzenia rozpłaszcza się jak naleśnik. Widziałem kiedyś jak Ojciec trafił dzika w biegu. Prawie dwustukilowy knur fiknął salto w powietrzu i padł od razu z czaszką otwartą jak skorupka jajka. Na górę ładuję cztery naboje z grubym śrutem. Dziewięć ołowianych kul na średnim i bliskim dystansie zmiata wszystko na swojej drodze. Ostatni, siódmy pocisk wpycham wprost do lufy… Zima się skończyła, jeżeli go wybudzili to będę potrzebował wszystkiego… Pamiętam jak Ojciec pierwszy raz dał mi pistolet do rąk. Ciężki, prawie półtora kilowy kawał czarnej stali waży połowę tego co strzelba. Ledwie mogłem go utrzymać w wyciągniętych rękach. Teraz szybkimi ruchami, po kolei wciskam pestki dziewięć na dziewiętnaście do trzech lśniących, srebrnych magazynków. Do każdego dziewiętnaście sztuk, razem pięćdziesiąt siedem plus jeden w lufie. Odciągam kurek, zapinam bezpiecznik i wsuwam broń do kabury za paskiem na plecach. Nóż przy pasie na lewym boku. Drugi mniejszy, w kieszeni na udzie. Do plecaka butelka wody, suchary i zestaw opatrunków. Do Lasu mam kawałek, dojdę już po zmroku. Szkoda, że ostatnia latarka przestała działać jeszcze jesienią. No nic, będzie ciekawiej.

Wychodzę na węzeł Autostrady. Podwójny, przedzielony barierami pas asfaltu jest zapchany wrakami samochodów. Dwieście kroków na zachód za zjazdem leży pękate cielsko cysterny otoczone wbitymi w nie mniejszymi pojazdami. Wszystkie auta po lewej i prawej stronie jechały w tym samym kierunku – na zachód. Teraz pordzewiałe, wypalone wraki szczelnie wypełniają całą przestrzeń aż do następnego zakrętu. Od wschodu, to tego miejsca droga jest pusta. Pozostali, po wypadku cysterny zdołali zjechać zjazdem. Reszta odcięta ścianą płomieni zostawiła auta i biegła jak najdalej korytarzem pomiędzy ekranami dźwiękochłonnymi.

„Śnieg…. Rodzice na przednich siedzeniach samochodu… mówią coś nerwowo… Huk … srebrne drobiny szkła dookoła… Krzyk… Czerwona poświata huczących płomieni, gdzieś za nami… Ludzie biegną dookoła samochodu… Ktoś odpina pasy i bierze mnie na ręce…. Brodata twarz, chmura oddechu w zimnym powietrzu…”
…..
Opieram się o metalowa barierę i wypuszczam powietrze. "Dobra, skup się!". Strzały zamilkły jakiś kwadrans temu. Słyszałem je wyraźnie z lewej strony. Autostradą na pewno nie poszli, bo wozy nie przejechałyby między wrakami. W takim razie na południowy zachód - serwisówką na Żwirownię.

Między drzewa wchodzę po zmroku. Idę ostrożnie, krok za krokiem, wsłuchując się w odgłosy lasu. Księżyc rozciąga po ziemi cienie sosen i świerków. Pierwszego trupa znajduję pięćdziesiąt kroków za linią drzew. Siedzi sztywno oparty o pień. Nogi prosto, ręce wzdłuż ciała, tylko głowa przekrzywiona bokiem i opuszczona tak nisko, że ucho wchodzi niemalże pod prawą pachę. Na szutrówce rozwleczone tobołki i mały niebieski wózek. Łuski po pociskach lśnią w koleinach. Przyklękam w cieniu choinek po lewej stronie i wsłuchuję się w odgłosy nocy. Przede mną prosty odcinek dojazdówki do Żwirowni. W oddali widzę ciemną bryłę wozu zaraz przy wjeździe do zakładu. Przeskakuje od cienia do cienia, po dziesięć – piętnaście kroków na raz, z bronią gotową do strzału. To bardzo złe miejsce. Wybrali najgorszą z możliwych dróg. Z bronią przy ramieniu podchodzę do nieruchomego wozu. Ani żywej duszy. Wszędzie rozwleczone, porzucone tobołki i skromny dobytek Przybyszów. Tylko koń nadal tkwi dzielnie na posterunku. Martwe, wytrzeszczone w przerażeniu oczy zwierzęcia i kałuża krwi pod dyszlem. Powoli lustruję otoczenie znad muszki strzelby. Łapię za plandekę wozu i jednym szarpnięciem odkrywam zawartość.
- Не стреляй!!! – Grubas wciśnięty w najgłębszy kąt skrzyni ładunkowej zasłania się rękami.- пожалуйста! Не стреляй!!! – Kuli się skamląc przed wylotem lufy.
- Cicho! Zamknij się matole! – Syczę na niego przez zaciśnięte zęby. Tak się rozdarł, że go słychać na pół wsi. Nerwowo rozglądam się na boki.
- T-to.. ty Polak? Tutejszy? – No proszę, niby taki durny z wyglądu, po ludzku gadać umie.
- Tak, Polak. A teraz cicho i złaź z wozu – odsuwam się dwa kroki od plandeki i pokazuje lufą żeby się nie ociągał.
- Kiedy ja nie mogę – Gruby jęczy żałośnie - Widzisz, jak mnie urządził? Całą nogę mam poharataną, ustać nie dam rady.
- Kto?
- Potwór, mówię ci chłopcze! Ogromny wilkołak. Pazurem mnie zaczepił gdyśmy tylko weszli do lasu. Konia ubił, ludzi rozszarpał, alem go odgonił, zabił chyba nawet! – Na potwierdzenie kiwa nerwowo głową i próbuje sięgnąć po dubeltówkę.
- Ej! Ręce na widoku! – Biorę go od razu na muszkę.
- Chłopcze spokojnie, tu sami swoi. Spójrz sam – opatrunek mam na nodze i O! Patrz jak mi rękę załatwił – kurtka na szmaty.
- Aha, szybkoś się pan opatrzył. Tak fachowo nawet – spoglądam z ukosa na udo ciasno obandażowane w jodełkę czystym opatrunkiem.
- No taa, bo ja proszę ciebie mam bojowe doświadczenie. Ja we wojskach służyłem. Pierwszą pomoc to ja znam. Ja tu nawet, proszę ciebie, sam na ochotnika zostałem, żeby reszta mogła z życiem ujść. Ostrzeliwałem się tu z wozu żeby potwór za naszymi iść nie mógł. I ja tego ….
- Cicho! – Ucinam go w pół słowa i szybko obracam się w
stronę lasu . Próbuję coś dojrzeć w jasnej poświacie księżyca. Pięćdziesiąt kroków od nas ściana młodych choinek nagle łamie się z trzaskiem i na drogę wypada Bestia! Przystaje na chwilę na tylnych łapach i prostuje się na całą wysokość. Jest dwa razy wyższy ode mnie. Zimne powietrze nocy rozdziera wściekły ryk niedźwiedzia. Przednie pazury uderzają w ziemię, gdy zwierz rusza szarżą prosto na nas. Czarny łeb, omotany dookoła karku zwojem zardzewiałego drutu kolczastego kołysze się na boki, a Bestia nabiera rozpędu. Ostra krawędź metalowej tabliczki wbitej kłąb łapie refleks księżyca. Nie czekam dalej – ściągam spust i od razu przeładowuję. Jeszcze jeden strzał i zwierz myli krok i potyka się o własną łapę. Trzeci i czwarty wyrywają krwawe kępy futra z kłębu i szerokiego boku. Piąty dokładam, gdy jest mniej niż trzy kroki ode mnie. Ten go zatrzymał – prawa łapa broczy posoką na żwir. Niedźwiedź spina się jednak do ostatniego skoku. Dobra, teraz dwa slagi w łeb i kończymy. Szarpię czółno przeładowania i zastygam z przerażenia! ZACIĘCIE! W ostatnim odruchu zasłaniam się strzelbą i wtulam głowę w ramiona. Uderzenie przychodzi z prawej i momentalnie czuję jak świat zaczyna koziołkować. Twarde kamienie drogi uderzają mnie po kolei w lewy bark, kolana, prawą łopatkę. Po uderzeniu w czoło już nic nie czuję.

„Ojciec, czego wciąż powtarzasz, że ta strzelba to szajs?”
„ Synek, widzisz ten tu napis, z boku na komorze zamkowej. Widzisz, nie? Taki ładny, czerwony i po amerykańsku? Nawet bez błędu napisali. No, no to widzisz – to jest jedyna rzecz, którą Turki zrobili w tej strzelbie porządnie – JEDYNA. Reszta to jest Popiardółka z Gównolitu z Gwarancją do Pirszego Deszczu”
„Ojciec, przesadzasz”
„Mówię ci, kiedyś bedzie bida przez tą strzelbę, bedzie bida”

Prawa strona twarzy kłuje mnie niemiłosiernie jakby ktoś wbijał mi pod skórę dziesiątki małych igiełek. Głowę otula mokry kokon przytłumionych dźwięków. Powoli podciągam pod siebie ręce i na drżących łokciach winduje się do pionu. Chwilę kołysze się w przód i tył siedząc na piętach. Obraz rozjeżdża mi się na boki. Po chwili ogniskuję ciemne plamy w logiczną całość. Wóz. Noc. Księżyc. Nad wozem wielki czarny cień. Rozdarty brezent plandeki wisi w strzępach. Słyszę mlaskanie i chrzęst. Pazury skrobią po drewnie. Wyszarpuję pistolet zza pleców, łapię w obie ręce. Mucha kręci piruety w szczerbinie, a ta rozjeżdża się na boki. Zaciskam zęby i szarpię za spust. Pięciocalowa lufa wypluwa ośmiogramowe pociski w takt uderzeń serca. Obraz zamienia się w animacje poklatkową oświetlaną stroboskopowymi rozbłyskami gazów wylotowych. Czarny cień odwraca się w rwanej sekwencji ruchów. Na karku i potężnej piersi wykwitają rdzawe ślady po uderzeniach kul. Bestia góruje już nade mną gotowa spaść mi na głowę i całym ciężarem wgnieść w ziemię. Każdy kolejny pocisk, siłą podrzutu idzie coraz wyżej, aż wreszcie jeden z ostatnich zahacza o prawy łuk brwiowy. Gałka oczna eksploduje w fontannie krwi i limfy, a z gardła niedźwiedzia dobywa się ogłuszający ryk bólu i wściekłości. Bestia rzuca się w lewo momentalnie schodząc z linii strzału. W dwóch skokach dopada do Jeziora. Głośny plusk i fontanna różowej piany, skrzącej się w świetle księżyca. Ściskając miarowo zablokowany spust prowadzę lufę za odpływającym niedźwiedziem, mimo że zamek już dawno został w tylnym położeniu, a w komorze widać niebieski donośnik pustego magazynka. Łapię oddech i drżącą ręką sięgam po pełny. Udaję mi się trafić magazynkiem w gniazdo rękojeści już za trzecim razem. Zrzucam zamek, odkładam broń na trawę, składam się w pół i wymiotuję pod siebie.

Pozbieranie się z ziemi zajęło mi dobrą chwilę. Uderzenie zerwało plecak. Rozdarty w połowie nie nada się już do niczego. Upycham suchary i opatrunki po kieszeniach, butelkę z wodą biorę do ręki. Strzelba leży na środku drogi. Sięgam po nią z rezygnacją. Wypłowiały plastik kolby jest praktycznie rozerwany wzdłuż, przez dwie głębokie szramy po pazurach. Wszystko trzyma się na pojedynczych włóknach. Patrzę ze złością na wpół otwarte okienko wyrzutnika i szarpię czółnem. Pusta łuska gładko wyskakuje, a łyżka na jej miejsce podaje nowy ładunek.
- Turecki szajs! – Kręcę głową z niedowierzaniem.
Powoli podchodzę do wozu. Widok nie jest szczególnie malowniczy, ale sam jestem w takim stanie, że nawet mnie to nie rusza. Niedźwiedź był bardzo metodyczny. Zaczął od głowy i systematycznie posuwał się w dół. Przy tylnej krawędzi widzę nietknięte buty Grubego z resztkami właściciela w środku. Cała reszta zmieściłaby się teraz do mojego worka na kruki. Sięgam ponad różowymi kośćmi po dubeltówkę. Jest cała uwalana we krwi. Podłoga wozu wygląda jakby ją ktoś pomalował na czerwono. Przełamuję baskilę i pod światło oglądam łuski ładunków. Dwa nietknięte oczka spłonek lśnią na srebrno. Łapię za kryzę okucia, wyjmuję nabój z lufy i pociągam nosem nad otwartą komorą. Tak jak myślałem – z tej broni dawno nie strzelano. Powłócząc nogami oddalam się od wozu nawet nie spoglądając na doczesne szczątki Grubego. Kieruję się ku zabudowaniom Żwirowni. Do sterowni wciśniętej pomiędzy skrzynię sortowni wstępnej i przysadziste kruszarki stożkowe wiodą strome schodki z kratki WEMA . Wywindowana na metalowej kratownicy dobre dziesięć stóp nad powierzchnię gruntu zapewni nie tylko względne bezpieczeństwo, ale i całkiem dobry punkt obserwacyjny. Po drodze zgarniam jeszcze trzystopowy kawałek grubościennej rurki i kulejąc wspinam się stopień po stopniu na górę. Gramolę się do środka, zmiatam nogą kłąb szmat z podłogi, zatrzaskuje metalowe drzwi i podpieram klamkę rurą. Odsapnę tylko chwilkę i zaraz się ogarnę. Siadam na fotelu operatora, wywalam nogi na pulpit sterowniczy i na moment zamykam tylko jedno oko.

Image

Gdy podnoszę głowę jest już całkiem jasno. Przez zakratowane, szerokie okno widać panoramę jeziora i okalającego je Lasu. Strzępy gęstej mgły przelewają się nad taflą wody i wplatają palce w nadbrzeżne trzciny. Coś się rusza na przeciwległym brzegu, obok na wpół zatopionej pogłębiarki. Cały się spinam, gdy resztka adrenaliny znowu uderza w żyły, ale po chwili opadam z powrotem na krzesło. To tylko stadko dzików przemyka przez sosnowy zagajnik. Ciężko przełykam ślinę i dotykam zakrzepłej krwi i drobinek piasku przyklejonych do twarzy. Nie mogę unieść prawego barku. Ostry ból ramienia odzywa się przy każdym ruchu. Rozglądam się po sterowni. Na lewej ścianie wisi biała skrzynka z czerwonym krzyżykiem. W środku pomarańczowe pudełko z wypłowiałego plastiku. Otwieram z nadzieją wieczko. No tak, podstawowy zestaw pierwszej potrzeby – dwa kieliszki lekarskie. Rzucam pudło w kąt i z trudem zdejmuję kurtkę i polar. Na prawym ramieniu ogromny fioletowo-żółty krwiak. Oba kolana zdarte do krwi. Przemywam twarz wodą z butelki. Na podłodze zbiera się brudno różowa kałuża. To co zostało we flaszce wypijam jednym haustem. Pora ocenić straty w sprzęcie. Strzelba mechanicznie „się naprawiła”, ale drogo mi policzyli za ten serwis. Z moim ramieniem i tak nie dam rady się złożyć, ale jak nie zabezpieczę kolby to się całkiem urwie. Przez chwilę zastawiam się czy nie zamienić mojego turczyna na broń Grubego. Elegancka robota – grawerunek na baskili, orzechowa, grubo lakierowana osada, długie, dwudziestoośmiocalowe lufy. Do tego dubeltówka się nie zacina. Lepiej oddać dwa pewne strzały, czy jeden z loterią na wylosowanie sześciu kolejnych? Dobra, odstawiam dwururkę pod ścianę, wyjmuje tylko oba ładunki. Gruby śrut zawsze się przyda. Pod pulpitem znajduję nieźle wyposażoną skrzynkę narzędziową. Pożyczam sobie na wieczne nieoddanie rolkę czarnej taśmy izolacyjnej i płaski pilnik. Delikatnie zgładzam zadziory na plastiku kolby, po czym okładam cienką warstwą gąbkowej wyściółki wyprutej z oparcia fotela. Całość ciasno okręcam izolacją, mocno zaciągając każdy motek. Wygląda to „lepij-jak-z-fabryki”. Mam nadzieję, że się nie rozpirzy na kawałki przy pierwszym strzale.

W wodzie, niedaleko brzegu pływają dwa trupy. Kolejny leży z szeroko rozrzuconymi rękami jakieś dziesięć kroków od wozu. Nie widzę żadnego z uzbrojonych strażników. Wszystko to biednie ubrani ludzie wyglądający tylko nieco lepiej od Staruszka. Obchodzę wóz dookoła. Pod ławką woźnicy znajduję kawałek czerstwego żytniego placka zawiniętego w czystą ściereczkę, metalowy termos z wodą i proste narzędzia. Zabieram chleb i wodę. Nawet nie ładuję się na skrzynię – wszystko wygląda tam jak po przejściu przez sieczkarnię. Tobołki i walizki już dawno przesiąkły krwią. Trzeba rozważyć opcje – mogę po prostu wrócić do Domu i o wszystkim zapomnieć, albo ruszyć śladem Bestii i dokończyć sprawę definitywnie. Trzecia możliwość to ruszyć szlakiem na zachód, żeby dowiedzieć się co z Młody… ą? No z córką Staruszka.

Na piaszczystej gruntówce ślady ogumionych kół wozu prowadzą zakosami prosto w głąb Lasu. Cały obszar jest pocięty na nierówne prostokąty szutrowymi przecinkami. Jedną od drugiej dzieli jakieś dziesięć minut marszu. Przewrócony wóz znajduję przy czwartej. Brezent plandeki jest zdarty z całej tylnej części. Złamany dyszel zawinął się pod spód. Co ciekawe, nie ma konia. Ktoś przeciął skórzane postronki chomąta ostrym narzędziem. Pod wozem znajduję jednego trupa. Młodszy od pozostałych, ortalionowa kurtka, zielone spodnie z kieszeniami, czarne wysokie buty. Klatka piersiowa rozerwana potężnym uderzeniem długich pazurów, prawa noga przygnieciona burtą wozu. Nie ma broni, choć dookoła leży pełno łusek. Zielone, smukłe - od automatów; krótkie, błyszczące - od dziewiątki i trochę plastików od gładkiej. Poza tym nic. Wóz jest całkiem pusty, nie ma nawet szmat czy tobołków. Szutrowa przecinka prowadzi na północ – prostopadle do linii Autostrady. Podkowy odcisnęły wyraźne półksiężyce w błocie na obrzeżach kałuż. Do tego wiele śladów butów. Chyba mieli szczęście i udało im się jednak uratować. Z tym, że niedźwiedź po zabawie ze mną pobiegł dokładnie ich tropem. Odchodzę w bok między choinki i z bronią gotową do strzału idę krok za krokiem równolegle do przecinki. Kilkanaście minut i staję na skraju otwartej przestrzeni. Przede mną linia kolejowa i biegnąca z nią ramię w ramię Autostrada.
….
„- Po co budować taki most nad drogą, co na mim drzewa rosną?
- Mówią na to zielony most. To taki wiadukt żeby zwierzaki mogły przejść na drugą stronę i nie pchały się przez tory i drogę. Jak budowali autostradę to ktoś przytulił kupę kasy za takie badziewia. Problem w tym, że huk od samochodów był tu zawsze taki, że i tak nic tędy nie chodziło.”
….
Zielony Most ma dobre trzydzieści kroków szerokości i wygina się łukowato ponad linią paneli dźwiękochłonnych. Porasta go wysoka, brązowa, zeszłoroczna trawa i kilka niedużych choinek. Na betonowej barierze rozmazana, brunatna plama krwi. Jeden z ze strażników leży z boku twarzą do ziemi. Sądząc po wygniecionej trawie próbował jeszcze się czołgać. Na lewej nodze ma niedociągniętą opaskę uciskową. Cały bark i bok we krwi. Po prostu go zostawili żeby się wykrwawił i poszli dalej. Wyciągam spod trupa automat. Szybko wyłamuję magazynek – pusty. Komora też. Obszukuję na szybko kieszenie. Plastikowy woreczek z tytoniem, kartki z zeszytu porwane na bibułki, dwie plastikowe zapalniczki – jedna działa, druga nie. Pusty magazynek do automatu, pas i kabura od pistoletu. Samej broni nie ma. Reszta to śmieci. Zabieram tylko zapalniczkę i kartki. Będzie na podpałkę w razie czego. Prostuję się już powoli znad trupa, gdy słyszę dobiegające z dołu chrupnięcie szklanych odłamków na asfalcie. Szybko doskakuję do krawędzi bariery i wychylam się ze strzelbą przy ramieniu. Świeczki stają mi w oczach z bólu, gdy bark odzywa się rwaniem we wszystkich zakończeniach nerwowych, ale zagryzam wargi i mierzę twardo prosto w dwie przerażone twarze poniżej.

Rozmawiamy skryci za bokiem wysokiego autokaru. Kobieta przyciska do piersi spore zawiniątko. Mężczyzna wyłamuje palce chcąc powstrzymać drżenie rąk. Na brudnych twarzach widać ogromne zmęczenie.
- My z podkarpacia – nie patrzy w oczy. Wzrok ucieka mu w bok.
- Idziemy z nimi dwa tygodnie jakieś. Przyszli do nas jak tylko śniegi puściły. Mówił, że to ewakuacja, że oni ze Zjednoczonych Narodów Europy są i mają rozkaz doprowadzić wszystkich ocalałych do portu lotniczego. Mają być samoloty i zabiorą nas dalej… Zapewnią prowiant, schronienie…
Głos mu się łamie, zaciska mocno powieki, a ramionami wstrząsa bezgłośny szloch.
- Dziewczyna, taka chuda, jasne krótkie włosy – była tu z wami ? – Rzucam pytanie w kierunku kobiety.
Przykrywa dłonią usta i kiwa głową
- Natalka, biedne dziecko. Jej tato dwa dni temu umarł. Pochowali my go tam przy moście. – Wskazuje drżącym palcem na wschód – Choroba, nie mogliśmy nic więcej zrobić. Tam przy brzegu będzie miał taki widok ładny. Na rzekę. – Opuszcza wzrok.
Czuję jak zaczyna we mnie wrzeć. Jakby nie to, że nie mogę podnieść ręki to bym zatłukł ich tu na miejscu. Biorę głęboki wdech i staram się mówić tak spokojnie, jak tylko mogę wbijając wzrok prosto w jej oczy.
- Nie, nie pochowaliście. Zostawiliście Staruszka w krzakach przy drodze jak psa! Tak, żył jeszcze jak go znalazłem! Ale nie martw się już jest w lepszym miejscu. JA ZROBIŁEM dla niego wszystko co należało. JA!
Z każdym moim słowem jakaś siła podnosi po kawałku lufę strzelby coraz wyżej i wyżej. Zanim kończę mówić stoję już w wykroku z lufa przy biodrze, celując prosto w skulonych przede mną ludzi.
Ostatnio edytowany przez MordercaBezSerca 14 Paź 2020, 21:13, edytowano w sumie 4 razy
Szczero prowda, Półprowda i Gównoprowda
Jeden promil
Ballada o prawiesnorku
Moje Łodpady
Awatar użytkownika
MordercaBezSerca
Opowiadacz

Posty: 53
Dołączenie: 09 Paź 2020, 16:55
Ostatnio był: 20 Sty 2021, 11:03
Miejscowość: Cy-cy-sto
Frakcja: Zombie
Ulubiona broń: RGD-5 Grenade
Kozaki: 23

Re: 1‰

Postprzez KOSHI w 11 Paź 2020, 11:49

Dobrodzieju pochwal się Wać Pan co to za projekt, uniwersum. Napisz coś o sobie. Sam tekst bardzo przyzwoity, napisany z jajem. Dobrze się to czyta. choć parę zgrzytów w składni jest. Poczytałbym więcej. Od dłuższego czasu zainteresowanie na forum opowiadaniami jest rzędu 1% a tu miła niespodzianka w postaci tego tekstu. Masz flaszeczkę i wincyj!
Image
Awatar użytkownika
KOSHI
Opowiadacz

Posty: 1324
Dołączenie: 16 Paź 2010, 13:13
Ostatnio był: 15 Kwi 2023, 20:25
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 649

Re: 1‰

Postprzez MordercaBezSerca w 11 Paź 2020, 13:26

@Poldzer -
Dzięki za kozaka. Miło mi, że Ci się podoba.

Format liczb :/ - kwestia gustu. Ja akurat wolę słownie, bo na co dzień mam dość cyferek :E

Nie krępuj się - pisz w komentarzach pod tekstem. Może wywiąże się jakaś dyskusja i znajdę pomysły na nowy tom.

@KOSHI - Mocium Panie, taki mój debiut literacki :E . Jak zacząłem pisać tak mi niechcący 117 840 słów i 27 rozdziałów wyszło ;) . Myślałem żeby to wydać jako E-booka i nawet wysłałem do Fabrycznej, ale nie byli zainteresowani. Warsztat jeszcze nie ten, ale może na Forum komuś się spodoba.
Ostatnio edytowany przez MordercaBezSerca, 11 Paź 2020, 18:00, edytowano w sumie 1 raz
Szczero prowda, Półprowda i Gównoprowda
Jeden promil
Ballada o prawiesnorku
Moje Łodpady
Awatar użytkownika
MordercaBezSerca
Opowiadacz

Posty: 53
Dołączenie: 09 Paź 2020, 16:55
Ostatnio był: 20 Sty 2021, 11:03
Miejscowość: Cy-cy-sto
Frakcja: Zombie
Ulubiona broń: RGD-5 Grenade
Kozaki: 23

Re: 1‰

Postprzez KOSHI w 11 Paź 2020, 15:09

Niech nie pie*dolą o słabym poziomie tylko niech wpierw poczytają wytwory swoich autorów, ale na trzeźwo. Nie wiem jak tekst wygląda dalej fabularnie i językowo, ale po korekcie mogłoby to spokojnie pójść. Sporo tekstów różnych ludzi tu się przewinęło i na tle innych twój wypada całkiem nieźle. Już FS z Michałkiem na czele pokazali co są warci przy okazji antologii. Nikt im nie pasował. Ktoś tam, co prawda, wydał dzięki temu książki u nich, ale nie będę drążył tego tematu bo szkoda nerwów i czasu... FS to dla mnie klub wzajemnej adoracji a cała akcja z antologią była jedną wielką wajchą i niesmacznym żartem. Książki od FS omijam szerokim łukiem. Nie przez tą akcje, ale dlatego, że 80% tego, co puszczają to chłam niskich lotów. A przynajmniej to z serii Stalkera. Takie czytadła do pociągu na zabicie czasu.
Image
Awatar użytkownika
KOSHI
Opowiadacz

Posty: 1324
Dołączenie: 16 Paź 2010, 13:13
Ostatnio był: 15 Kwi 2023, 20:25
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 649

Re: 1‰

Postprzez MordercaBezSerca w 11 Paź 2020, 15:30

Co by sprawiedliwości stało się za dość, to nie odpisali mi, że odrzucają bo słaby warsztat. Nic mi nie odpisali. Od miesiąca czekam, nadzieją żyję, maila sprawdzam o trzeciej w nocy. A tu nic... :E

Tekst wymaga głębokiej korekty i przeredagowania. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Jest kostropaty i zgrzyta w uszach przy czytaniu. Taki urok debiutów.

Fabularnie ;) ? Będę Wam podrzucać po rozdziale co parę dni to sami ocienicie :E
Szczero prowda, Półprowda i Gównoprowda
Jeden promil
Ballada o prawiesnorku
Moje Łodpady
Awatar użytkownika
MordercaBezSerca
Opowiadacz

Posty: 53
Dołączenie: 09 Paź 2020, 16:55
Ostatnio był: 20 Sty 2021, 11:03
Miejscowość: Cy-cy-sto
Frakcja: Zombie
Ulubiona broń: RGD-5 Grenade
Kozaki: 23

Re: 1‰

Postprzez Poldzer w 11 Paź 2020, 18:20

To do wrzuciłeś do tej pory jest ok. Dawaj więcej.
Awatar użytkownika
Poldzer
Legenda

Posty: 1014
Dołączenie: 02 Paź 2013, 17:17
Ostatnio był: 06 Sty 2023, 13:41
Frakcja: Powinność
Ulubiona broń: SPSA14
Kozaki: 239

Re: 1‰

Postprzez MordercaBezSerca w 11 Paź 2020, 19:38

.
Ostatnio edytowany przez MordercaBezSerca 20 Sty 2021, 11:03, edytowano w sumie 5 razy
Szczero prowda, Półprowda i Gównoprowda
Jeden promil
Ballada o prawiesnorku
Moje Łodpady
Awatar użytkownika
MordercaBezSerca
Opowiadacz

Posty: 53
Dołączenie: 09 Paź 2020, 16:55
Ostatnio był: 20 Sty 2021, 11:03
Miejscowość: Cy-cy-sto
Frakcja: Zombie
Ulubiona broń: RGD-5 Grenade
Kozaki: 23

Re: 1‰

Postprzez Poldzer w 12 Paź 2020, 20:48

Zapachniało mi Stalkerem: " Zbieram jeszcze kilka sztuk broni, ale wszystko jest zardzewiałe na amen. Dwa starszego typu automaty na natowską amunicję i jeszcze dwa puste peemy". Jest ok, jestem za.

A no i błagaaaaaaaaam: "dziewięć na dziewiętnaście" nie łatwiej napisać "9x19mm" ??

P.S: Uszanuj to. Poświęciłem na Ciebie swój 1000 post :-D

Za ten post Poldzer otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive MordercaBezSerca, Mruk.
Awatar użytkownika
Poldzer
Legenda

Posty: 1014
Dołączenie: 02 Paź 2013, 17:17
Ostatnio był: 06 Sty 2023, 13:41
Frakcja: Powinność
Ulubiona broń: SPSA14
Kozaki: 239

Re: 1‰

Postprzez MordercaBezSerca w 12 Paź 2020, 21:21

@Poldzer w ramach uszanowania to Ci kozaka stawiam. :E

"Łatwiej" nie znaczy "lepiej" :E . Na codzień mam cyferkuff jak mrówkuff. Tu nie jestem w pracy - piszę dla przyjemności i będę pisał po swojemu. Nie ugnę się! Oooo niee ! :D

Opisów broni, mamunicji, materiałów wybuchowych i sprzętu wojskowego będzie sporo. Starałem się w miarę wiernie oddać tzw. "realia". Tutaj jest akurat scena, w której jest dość sporo bełkotu technicznego i jak ktoś nie jest wkręcony w temat broni, to go może nudzić, ale w końcu nie wstawiam tego na forum szydełkowania.
Szczero prowda, Półprowda i Gównoprowda
Jeden promil
Ballada o prawiesnorku
Moje Łodpady
Awatar użytkownika
MordercaBezSerca
Opowiadacz

Posty: 53
Dołączenie: 09 Paź 2020, 16:55
Ostatnio był: 20 Sty 2021, 11:03
Miejscowość: Cy-cy-sto
Frakcja: Zombie
Ulubiona broń: RGD-5 Grenade
Kozaki: 23

Re: 1‰

Postprzez MordercaBezSerca w 14 Paź 2020, 13:16

.
Ostatnio edytowany przez MordercaBezSerca 20 Sty 2021, 11:02, edytowano w sumie 6 razy
Szczero prowda, Półprowda i Gównoprowda
Jeden promil
Ballada o prawiesnorku
Moje Łodpady
Awatar użytkownika
MordercaBezSerca
Opowiadacz

Posty: 53
Dołączenie: 09 Paź 2020, 16:55
Ostatnio był: 20 Sty 2021, 11:03
Miejscowość: Cy-cy-sto
Frakcja: Zombie
Ulubiona broń: RGD-5 Grenade
Kozaki: 23

Re: 1‰

Postprzez MordercaBezSerca w 14 Paź 2020, 19:35

PANY! i Panie tyż

Bo się zaraz wqr...ie, szczele focha i zacznę princesować jak forumowy miś! Tupnę nóżką i powiem, że ja tu już nigdy,nigdy,nigdy...!

CO TO MA BYĆ? Półtora klocka wyświetleń w cztery dni i jedynie Poldzer i KOSHI napisali jakieś rady co by tu zmienić? Ja rozumiem, że 1000 wyświetleń to se sam nabiłem, ale pozostałe pincet to co? Żodyn nie pomoże tekstu poprawić? ŻODYN? :pogarda: Nawet nie ma komu napisać, że się tego czytać nie da :/ . Ja wiem, że cierpliwość jest cnotą, ale bez przesady.

Snorki jesteście, nie koledzy!

A tak na poważnie :E - naprawdę liczyłem na komentarze w stylu : " to i to nie gra" , "tu i tu popraw, bo koślawo brzmi", " logicznie ten kawałek nie ma sensu, weź zmień na : ..." itd. To właśnie WY - Stalkerzy jesteście moją "grupą docelową". Pod Was to piszę. Wam się ma podobać.

I proszę mi tu nie pisać, że jest "o ja cię!", "bozko" i "tak pięknie, że pała mięknie". Nie jest i szczerze Was proszę, jak matkę błagam, ze łzami w oczach - trochę krytyki!!!

:E
Szczero prowda, Półprowda i Gównoprowda
Jeden promil
Ballada o prawiesnorku
Moje Łodpady
Awatar użytkownika
MordercaBezSerca
Opowiadacz

Posty: 53
Dołączenie: 09 Paź 2020, 16:55
Ostatnio był: 20 Sty 2021, 11:03
Miejscowość: Cy-cy-sto
Frakcja: Zombie
Ulubiona broń: RGD-5 Grenade
Kozaki: 23

Następna

Powróć do Zero z Zony

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 1 gość