przez Valentino w 19 Maj 2012, 12:45
Nie powiem, że ten entuzjazm jak skur... mnie przeraża. Ciąg dalszy jest, do samego końca całej tej bai, wrzucam nieco tak jak to wtedy (Daff-no) napisałem, więc mogą być Głupie Błędy.
Entuzjazm każe mi się zastanowić, czy warto jeszcze posiedzieć nad tym tekstem. Szkoda by mi było całego tego czasu... Forma, forma!
Nie czuł tego od kilkunastu lat.
Przez ten czas doświadczył wiele – upokorzenia, ból, poniżenia, rozczarowania, jednym słowem, życie prostego człowieka „przefiltrowane” przez Jonathana, co dawało serię zdarzeń, od których mało kto nie chciałby ze sobą skończyć. On jednak się do nich przyzwyczaił; nauczył z nimi żyć, przyjmując, że kogoś Bóg musi sobie wybrać na ofiarnego kozła, który spełni jego chore poczucie humoru, czyniąc to obrazem swych cierpień. Czego nie czuł do tak długiego czasu?
Kompletnej, aż odbierającej resztki chęci do życia, bezsilności.
Pierwsze, co zrobił, słysząc wystrzał, to obejrzał się w stronę reszty – czy nikt z nich nie upadł, chwytając się kurczowo w miejsce trafienia, czy nikomu z nich nie urwało czy zmiotło głowy – upewniał się, że jego jedyni najbliżsi są cali i zdrowi. Potem dopiero wykonywał „mechaniczną” resztę.
Rozglądając się dookoła, nad horyzont, na próżno szukając strzelca, odbezpieczając za to granat dymny, usłyszał drugi odległy huk. Znowu obejrzał się w stronę towarzyszy – tym razem jednak widząc to, czego zawsze najbardziej się obawiał.
W ciągu sekundy, podczas której obracał głowę, czas dla niego zwolnił, a raczej zrobił to specjalnie dla uczucia niepewności – dał mu chwilę na wzrośnięcie i osiągnięcie poziomu tak wielkiego, że niemal paraliżującego myśli. Jonathan podczas jednej zaledwie sekundy poczuł niepewność i obawę przerastającą uczucia podczas dowiadywania się o nowotworze.
Widząc rozkwitającą, szkarłatną dziurę w plecach stojącego nad oszołomionym Michałem Leona kompletnie się załamał. Zapomniał o trzymanej broni, która wyleciała mu z rąk, o dymiącym, wbitym w drzewo aucie z nieżywym Adamem we wnętrzu, o reszcie przyjaciół i strzelcu, który właśnie uśmiercił jednego z nich i wciąż mógł trafić kogoś jeszcze. Mając wciąż w głowie, jakby na złość powtarzający się widok ranionego Leona, pognał w jego stronę, czując, że zaraz kompletnie się rozklei. Tak, wyczuł wewnętrzny konflikt, nabierając ochoty na płacz – po 86 roku stwierdził, że nic już go nie zmartwi, „ruszy” na tyle, by doprowadzić go do łez. Widocznie się mylił.
Runął na ziemię, dopadając rękoma zakrwawione ciało, po czym po panicznej szamotaninie zdołał przewrócić je na plecy.
Palce wykrzywiły mu się do granic możliwości, ręce podjechały do góry, wrzynając się łokciami pod pachy, jakby wykonywały w ten sposób błagalny gest skierowany do samych niebios. Po tym jakże wyczerpującym akcie bezsilności ręce Mastertona opadły na ramionach Leona, przygniatając go do ziemi. Zawył głośno, zdzierając gardło, wypełniając je palącym bólem. Zwiesił bezwładnie szyję, czując narastający, dławiący ścisk w gardle, słony smak łez i niewyobrażalny żal. Obraz nieżyjącego Leona zniekształciły łzy – był rozmazany, niewyraźny, przesuwał się w różne strony i rozmazywał niczym podczas wizji narkomana.
Granat wybuchnął smolistym obłokiem, lecz Jonathan nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Wkrótce dym dotarł w jego stronę i całkiem go zasłonił, pozostawiając go Leona i siebie samym sobie, okrywając wstyd, który właśnie czuł.
Rok 2000.
Leon stał oparty o drewniany słupek przed obozowym pubem i, paląc, rozmawiał z Mickiem. Z nim zawsze rozmawiało mu się dobrze – kiedykolwiek by na niego nie trafił, z paru wzajemnych uwag, każdego razu, bez wyjątku, rodziła się długa konwersacja na wszystkie możliwe tematy. Było tak też tego, niewątpliwie burzliwego dnia – trzydziestego grudnia, niemal tuż przed sylwestrem, kiedy cała Zona żyła jeszcze wydarzeniami sprzed paru dni – zorganizowaną przez Igora masakrą w Boże Narodzenie, w której niechlubny udział brał Radek.
To jego oczekiwał Leon, dlatego też odnalazł wśród zatłoczonego dziś placu Micka, by móc zamienić z nim parę słów, ot, dla zabicia czasu. Kilka razy, kiedy jego rozmówca rozgadywał się na dobre, nie słuchał go, by całkowicie skupić się na Radku – Leon zdecydowanie nie należał do osób z tak dobrze rozwiniętą podzielną uwagą. Udając, że słucha, potakując po omacku i kiwając na oślep głową, myślał o Radku i jego niedawnym „dokonaniu”. Znowu się na niego wściekł.
Ledwie ponad tydzień temu morduje kilka osób, ma z tego powodu wyrzuty sumienia, a jednocześnie przeżywa fakt, że sprawiło mu to zwyczajną radość. Teraz, po upływie tego czasu, jak gdyby nigdy nic zdarza mu się kolejny wyskok – wraz z trzema żołnierzami ostrzeliwuje granatnikami chatę znanego handlarza bronią, zaopatrującego stalkerów. Chatę, z jej właścicielem i czterema innymi, nieznanymi stalkerami. Wszyscy niegdyś współpracowali z wojskiem i zginęli prawdopodobnie za to, że się od nich odwrócili. Zwyczajne marno…
Leon wyrwał się z zamyślenia. Brama obozu szczeknęła sucho i rozchyliła się ze zgrzytem, ukazując wycieńczonego Radka, ubranego w długi płaszcz, z zawieszonym przez ramię cylindrowym granatnikiem. Ręce miał niemal bezwładnie, z wysiłku, spuszczone wzdłuż nóg. Tymi poruszał niemrawo, sztywno, jakby męczyły go ostre zakwasy. Minę miał, jakby się nie wyspał – zmrużonymi oczyma ledwie omiatał grunt, po którym chodził, usta miał wydęte, twarz zmęczoną i pomarszczoną bardziej, niż zwykle.
Leon poczekał na niego – aż zbliży się w stronę baru. Kiedy zorientował się, że ten ominął go szerokim łukiem i właśnie mija słup pośrodku placu, odwrócił się gwałtownie przez plecy i zawołał go.
Na pewno go słyszał, a mimo to nie zwrócił na krzyk najmniejszej uwagi.
„sku*wiel” – pomyślał z pogardą Leon. Machnął na Micka przepraszająco ręką, po czym ruszył w stronę Radka, który był już parę metrów od swej kwatery. Przyspieszył kroku, w końcu przeszedł w trucht. Ostatnie dwa metry pokonał trzema skokami, dopadając ramienia Radka, który zdążył już wyciągnąć z kieszeni klucze.
Odwrócił się zlękniony, klnąc pod nosem – zawieszony na plecach granatnik uderzył kolbą w ścianę budynku.
-Co ty... – zdążył powiedzieć oburzony, nim Leon w mało bolesny fizycznie, za to upokarzający i pogardliwy sposób trzasnął go otwartą dłonią w skroń.
-Pojebało cię? – krzyknął Leon? Przymierzał się do drugiego „kuksańca”, lecz Radek zadziwiająco szybko strącił jego dłoń, uderzył w ramię, doszło do niewielkiej, pełnej wyzwisk szamotaniny. – Co ty wyczyniasz, człowieku?!
-Odpierdol się… - syknął Radek, odwracając się w stronę drzwi. Leon brutalnie odwrócił go z powrotem, po czym przycisnął do ściany.
-Co się z tobą dzieje?! – niemal krzyknął. – Rzeź w święta, mija ledwie kilka dni, a ty znowu ciągniesz do tych gnoi? Po co?! Po co się pytam! Czy ty nad sobą, ku*wa, nie panujesz?! Musisz wykonywać z nimi brudną robotę, akurat ty?! Pytam się, po co?! Czujesz tak wielką potrzebę pozbawienia kogoś życia?! Musisz to robić akurat z nimi? Daje ci to większą radochę, popaprańcu? Że robisz to z kimś działającym nielegalnie, dla własnych interesów, niż dla dobra innych?
-Tymi metodami… - Radek widocznie spuścił z tonu. Leon spodziewał się, że ten zaraz znowu się rozpłacze i przeżyje kolejne dwa dni w stanie ciężkiej depresji.
-Tak, nimi też można zrobić coś dobrego! A ta banda płatnych zabójców, którą rozpracowałeś? Nikt nie mówi o tym, że jednemu z nich odrąbałeś siekierą głowę dla przestrogi, wszyscy mówią o tym, że nikt nie zleca już innym zabójstw za marne dwadzieścia monet!
Radek spojrzał na Leona bezradnie, po czym znowu się rozpłakał, co ten drugi skwitował machnięciem ręką i wyrazem mówiącym „Skończ już”. Widząc, że nie daje to żadnego efektu, kontynuował.
-Weź się w garść, rozumiesz? Mam cię przywiązać na smyczy przybitej do kołka?! Weź się za siebie, nie daj im się więcej namówisz, rozumiesz? Coś w tobie siedzi, ale nie możesz się temu dać, postaw się, do cholery! Ej, słuchaj mnie. Słuchaj! Jeśli nie poradzisz sobie z samym sobą, każdy inny, nawet najmarniejszy wyrostek kiedyś cię dorwie. Nie bierz się za nic, nawet za byle pierdołę, jeśli najpierw nie zajmiesz się samym sobą, rozumiesz?
-Rzucasz hasłami… - Radek zbył słowa machnięciem ręką, znowuż robiąc krok w stronę drzwi. Leon złapał go za ramię, tym razem mocniej, zaciskając na nim palce do granic możliwości, niemal je paraliżując, odwrócił i przycisnął do ściany.
-Nabawiłeś się, ku*wa, agorafobii, że tak ci się spieszy do środka?! Chcesz się wypłakać w poduszkę? Psujesz nam wizerunek, rozumiesz? Wszyscy są ci wdzięczni za tamtych gnoi, ale powoli przeginasz! Barry…
-Co Barry?! Co Barry?! Chce się mnie pozbyć?! Proszę bardzo, ja to wszystko dookoła pier*olę, i ciebie też! – krzycząc, Radek ponownie strącił rękę ze swojego ramienia. Splunął Leonowi pod buty, odbierając mu resztki zapału, po czym w końcu otworzył drzwi szeroko i wszedł do środka, trzaskając głośno.
Leon włożył ręce do kieszeni, bezradnie wsłuchiwał się w szczęk zamka, zwiesił luźno głowę i zamknął oczy.
-Niedobrze… - mruknął. – Spojrzał na zamknięte drzwi kwatery Radka. – Bardzo niedobrze.
Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę baru. Mijał rozmawiających dookoła stalkerów i agentów, zarówno tych regularnie udających się w różne części Zony jak i członków tutejszej administracji – osób zarządzających i zajmujących się magazynami, wydatkami przy zamówieniach broni i sprzętu i podobnymi czynnościami związanymi z chociażby „papierkową robotą”.
Nie zwracając na unoszone w powitalnym geście i uprzejme skinienia głową, Leon wpadł w obłoki dymu, alkoholowy gwar i rozmawiające ze sobą grupki ludzi. Stanął na palcach, szukając pożądanego stolika.
-Ej! – krzyknął ktoś z lewego kąta pomieszczenia. Leon spojrzał się w tamtą stronę. Jonathan energicznym ruchem dłoni przywoływał go do siebie, mówiąc bezgłośnie „Dawaj, dawaj!”. Ucieszył się na jego widok, przecisnął ominął kilka lepkich stolików i zajętych krzeseł, po czym zajął miejsce obok Mastertona. Od razu, Leon nie wiedział jak, wyczuł w nim niepokój, niepewność, jakiś smutek, zatroskanie spowodowane niedawną rozmową z Radkiem. Być może wyczytał to z jego niemrawego kroku, zmartwionego spojrzenia, czy też przygnębionego wyrazu twarzy – jakkolwiek to zrobił, Leon czuł się tym mocno zaskoczony – wydawało mu się, że dobrze ukrywa targające nim uczucia.
-Co cię trapi? – zapytał, bawiąc się kieliszkiem z nalaną w nim wódką.
-Radek… - mruknął Leon, siadając przy stole. – Źle z nim.
-Jak bardzo?
-Bardzo. Kompletnie nad sobą nie panuje, do jasnej cholery, idzie na akcję w pełni tego świadom, potem ryczy i żałuje, do tego ledwie tydzień po tamtym w święta. Tragedia…
-Trzeba by go podreperować. – zaproponował Jonathan.
-Trzeba by. I to ostro. Jakieś propozycje?
Jonathan zamyślił się, opróżniając kolejny kieliszek. Pomasował czoło, wpatrując się tępo w stolik. Czknął.
Rok 2001.
Zatrzasnął drzwiczki, po czym znowu pociągnął ostro nosem. Spojrzał się przez lewę ramię. Jonathan klęczał ciągle w tym samym miejscu, wokół rozlanej przez Leona plamy krwi. Nieruchomo, choć pewnie nogi od dawna mu zdrętwiały. Mikołaj przeniósł spojrzenie na Izaaka, który tylko wzruszył bezradnie ramionami. Jego wyraz twarzy mówił „Ja zająłem się wtedy Radkiem, to ty bierz teraz Jonathana.”.
-Jona… - zaczął Mikołaj, lecz Masterton przerwał mu, unosząc dłoń, wykonując tym samym pierwszy ruch od ponad paru minut.
-Jedźcie. – powiedział zachrypniętym od krzyku i płaczu głosem. Opuścił rękę z powrotem na kolano. – Wrócę sam.
Mikołaj z trudem umieścił kluczyk w stacyjce, z wielkimi trudnościami odpalił silnik, zwolnił hamulec i bieg, nacisnął lekko sprzęgło. Zanim jednak ruszył z miejsca, usłyszał energicznie pukanie w szybę. Jonathan najwyraźniej czegoś chciał. Po opuszczeniu szyby na kilka centymetrów rzekł krótko:
-Łopata.
-W bagażniku. – mruknął Mikołaj, schylając się do otwierającego bagażnik przycisku. Z tyłu zgrzytnął zwalniany zamek, chwilę później Jonathan obszedł samochód i lewą ręką chwycił wielki szpadel i postawił obok siebie, po czym prawą ręką przymknął zatrzasnął klapę bagażnika. Odwrócił się przez plecy i ruszył przed siebie, ciągnąc łopatę za sobą, jakby nie miał siły, by ją unieść.
Wszyscy siedzący w aucie na moment odwrócili się przez ramię, by móc oprowadzić Mastertona wzrokiem. Ten po dojściu do dymiącego auta Adama odwrócił się nagle, zmierzył samochód Mikołaja rozdrażnionym spojrzeniem, uniósł prawą rękę, upuszczając tym samym łopatę, po czym machnął nią niechlujnie, każąc tym samym Mikołajowi odjechać.
-Nie dobijajmy go. – szepnął obecny kierowca, naciskając pedał gazu.
-Chyba nie powinniśmy go tak zostawiać. – zmartwił się Izaak.
-Poradzi sobie… - zapewnił Mikołaj.