Zapraszam do czytania i komentowania. Wiem, że krótkie i fabuła nie jest rodem z thrillera, chodziło mi raczej o trening warsztatu w klimacie Zony. Można porównać czy od czasów "Ewakuacji" są jakieś postępy, czy też marnie z nimi
W Carehradi na rynoczku… -
W Carehradi na rynoczku… - zanuciłem i urwałem natychmiast, gdy Gogol uciszył mnie kopniakiem w kolano. Siedział na podmurówce jakiejś zburzonej szopy, w dłoni miał swoją nieodłączną mysz. Ognisko żarzyło się, trzaskając, a Gogol wyraźnie starał się oddzielić ten trzask polan i szum wiatru od czegoś innego, co usłyszał w lesie.
Niezadowolony z kopniaka, którym mnie potraktował, skrzywiłem się, ale nie wypowiedziałem ani słowa. Po pierwsze nie chciałem denerwować Gogola, po drugie nie śmiałem przeszkadzać mu w tym nasłuchiwaniu, które mogło w porę ostrzec nas przed niebezpieczeństwem. Tymczasem Gogol spokojnie podał myszy jeszcze jedno ziarno słonecznika, po czym włożył zadowolonego gryzonia do kieszeni. Powstał, zadeptał ognisko, przewiesił przez ramię torbę i automat.
-Idziemy, młody – gestem nakazał mi powstać, a ja niechętnie go posłuchałem. Wzdychając ciężko zawiązałem sznurówki butów, schowałem prowiant przygotowany na kolację i powlokłem się za towarzyszem.
-Dlaczego nie mogliśmy tam zostać? – zapytałem, gdy odeszliśmy kilkadziesiąt kroków od niedoszłego miejsca noclegu. Byłem zawiedziony, bo długi marsz jaki mieliśmy za sobą porządnie mnie zmęczył i miałem nadzieję, że przy ognisku nieco wypocznę.
-Bo to złe miejsce. Śmierć tam siedzi – odrzekł Gogol spokojnie.
Widziałem, że znowu jest nieobecny. Niby idzie obok mnie, niby rzuca mutrami i nasłuchuje, ale oczy uciekają mu gdzieś w przestrzeń, a głos jest zupełnie beznamiętny. Nie wiem, gdzie wędrował myślami, ale zdarzało mu się to coraz częściej. Im bardziej jego ciało było stoczone chorobą popromienną, tym więcej czasu spędzał gdzieś w innych czasach czy stronach. A ja zastanawiałem się, czy to powolne umieranie, czy po prostu kolejne dziwactwo jego romantycznej duszy.
Uszliśmy kilometr, może dwa – w Zonie odległość nie ma takiego znaczenia jak na Wielkiej Ziemi, skoro pokonanie kilkuset metrów może czasem zająć cały dzień. Słońce już niemal całkowicie schowało się za horyzont i Gogol zaczął z niepokojem rozglądać się za miejscem na nocleg. Nie mieliśmy sił iść przez całą noc, każdy z nas potrzebował choć chwili wytchnienia i drzemki.
W pewnym momencie moja ręka bezwiednie powędrowała do torby przewieszonej przez ramię. Na klapie powinny być przytroczone taktyczne gogle z przyciemnionymi szybkami, mój nowy nabytek, o którym długo marzyłem i na który wydałem zbierane w mozole oszczędności. Ściemniało się, więc gogle nie były potrzebne, ale intuicja kazała mi sprawdzić czy są na swoim miejscu. Jednak klapa torby była gładka, pusta… Tylko smętnie dyndał na niej rozpięty trok.
-Młody, mamy gdzie nocować – Gogol wskazał mi ziemiankę pod samotnym drzewem. Spędzaliśmy w niej noce przed kilkoma miesiącami, kiedy pracowaliśmy jako kurierzy i często pokonywaliśmy trasę między pobliskim barem, a Kordonem.
-Gogol, nie ma moich okularków! – Wskazałem na klapę torby.
-Nie wsadziłeś ich gdzieś indziej?
-Jestem pewien, że nie. Zresztą widzisz trok.
Zacząłem się denerwować. Mógłbym zgubić cokolwiek innego, ale gogli akurat było mi szkoda. Nowiusieńkie były, specjalnie sprowadzone, tak mi się podobały… Kosztowały więcej niż mój automat, a nawet nie zdążyłem się nimi nacieszyć.
-Musiały mi się odpiąć jak popasaliśmy tam w lesie – jęknąłem.
-To zapomnij o nich – mruknął Gogol otwierając drzwi prowadzące do wnętrza ziemianki.
-Pójdę po nie – zaproponowałem.
-Nie pójdziesz. Zapomnij – nakazał mi surowym głosem nie znoszącym sprzeciwu.
A jednak po nie poszedłem. Zaczekałem tylko, aż zmęczony Gogol zaśnie. Na skrawku papieru wygrzebanym gdzieś w ładownicy naskrobałem krótką notkę z wyjaśnieniem, choć byłem pewien, że wrócę nim on się obudzi, po czym ruszyłem. Poświęcałem swój nocny odpoczynek i wiele ryzykowałem – ale kto tutaj nie ryzykuje?
Strach towarzyszył mi od kiedy tylko zamknąłem za sobą drzwi ziemianki. Bardzo rzadko chodziłem po Zonie sam, a w nocy jeszcze nigdy. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. W mroku słabo widziałem, a każdy cień zdawał mi się przyczajonym drapieżnikiem, każdy wykrot śmiercionośną anomalią. Gdzieś w dali coś wyło potępieńczym głosem, gdzieś indziej szczekała sfora psów, coś buczało, coś pohukiwało, zdawało mi się, że słyszę stukot kół nieistniejącego pociągu, a zamiast mgły rozlanej po łące widzę dym z kominów od dawna nie zamieszkanych chat… Szedłem powoli, ostrożnie, zmierzając w stronę lasu, a towarzyszyła mi zwyczajna trwoga. Byłem – lub jestem – tchórzem i tej nocy musiałem się do tego przyznać.
Swoje dotychczasowe wyobrażenia o strachu musiałem zweryfikować, gdy przekroczyłem granicę lasu. Tutaj co chwilę trzaskały jakieś gałązki, wiatr gwizdał między konarami, a martwe drzewa rzucały w świetle księżyca surrealistyczne cienie. Zacząłem panikować, jednak wbrew wszelkiej logice myśl o moich goglach gnała mnie dalej. Miałem w ręku swój karabin, przy pasie nóż, a w sercu wielką nadzieję, że wreszcie zahartuję się i stanę prawdziwym, nieulękłym stalkerem. Pewną pociechę stanowił dla mnie fakt, że teraz przynajmniej bałem się realnych zagrożeń, a nie tak jak na Wielkiej Ziemi ubzduranych leśnych stworów i duchów.
Na chwilę przystanąłem zachwycony widokiem anomalii na pobliskich mokradłach. W zimne, nocne powietrze raz po raz strzelały jak gejzery słupy gorącej pary. Doskonale widoczne w ciemności, zdawały się tańczyć. Kiedy ]obserwowałem niespodziewany spektakl nagle zaszeleściła za mną deptana trawa. Zamarłem, bojąc się odwrócić. W wyobraźni widziałem już jak padam ofiarą jakiegoś nocnego, leśnego łowcy. Oto Zona postanowiła ukarać mnie za lekkomyślność.
Odwróciłem się. W mroku zobaczyłem parę czerwonych, błyszczących oczu. Ciemność była zbyt gęsta, bym mógł dostrzec ich właściciela. Drapieżnik bacznie mi się przyglądał. Odbezpieczyłem automat, szczerze wątpiąc czy może mi on pomóc, ale na szczęście mutant nie był mną zainteresowany. Syknął głośno, jak zdenerwowany kocur, po czym odwrócił się i pognał gdzieś w mrok.
Odetchnąłem. Bandanka przewiązana na moim czole była całkowicie mokra od potu. Poprzysiągłem sobie być ostrożniejszym i powędrowałem dalej.
Wreszcie zamajaczyły gdzieś przede mną blade plamy ruin, przy których mieliśmy nocować. Serce zabiło mi mocniej, bo oczami wyobraźni widziałem już swoje gogle, z którymi spokojnie mógłbym wrócić do ziemianki. Znów uwierzyłem, że cała ta wędrówka po zgubione okularki skończy się dobrze.
Bez przeszkód podszedłem do ruin, śmiejąc się w duchu z Gogola i jego wymysłów o „siedzącej tu śmierci”. Zdeptałem popioły z naszego ogniska, obszedłem ruiny dokładnie rozglądając się wokół i świecąc latarką. Raz czy dwa zobaczyłem refleks światła na jakimś kawałku szkiełka i miałem już nadzieję, że odnalazły się moje gogle. Szukałem długo i dokładnie, ale niestety – mojego skarbu przy ruinach nie było. Zamiast niego znalazłem co innego.
Świeży ślad na rozmiękłym, leśnym runie. Odcisk buta lub stopy, wyraźnie jeszcze świeższy od śladów moich i Gogola. Ktoś tu był po nas. I ten ktoś na pewno zabrał moje gogle. Skoro je zabrał to znaczy, że nie był to mutant a stalker. Ewentualnie bandyta, ale postanowiłem przyjąć wersję bardziej optymistyczną. Stalker szukający miejsca na nocleg. Sądząc po śladach samotnik. Nie odszedł daleko, więc pójdę za nim i grzecznie zapytam o moje gogle, a jeśli mi je wyda nie poskąpię znaleźnego. Jeżeli nie będzie chciał ich oddać przejdę do argumentów siłowych. Co jak co, ale moje gogle muszą wrócić do prawowitego właściciela.
Nadal przestraszony i zawiedziony, że nie znalazłem jeszcze mej zguby, podreptałem w ślad za świeżym tropem, w las. Otuchą była dla mnie myśl, że gdzieś niedaleko znajduje się jakiś stalker – przyjazny lub nie, ale zawsze żywy człowiek. Szedłem więc jego śladem i ośmieliłem się nawet przyświecać sobie latarką, by przypadkiem nie przegapić kolejnych odcisków stóp, choć wcześniej wędrowałem w niemal całkowitej ciemności.
Zajęty wyszukiwaniem kolejnych śladów, w myślach już przekonujący nieznajomego do oddania mi gogli, nie zauważyłem nawet, że zagłębiam się w las. Prosty do tej pory teren teraz był zryty głębokimi parowami. Człowiek, którego tropiłem zszedł do jednego z nich, więc i ja stoczyłem się po stromym zboczu, plącząc o wystające korzenie. Na dnie ponownie podjąłem trop, teraz wyraźnie biegnący wąską ścieżką. Coś jednak mnie zaniepokoiło. Zdawało mi się, że ktoś mnie obserwuje, a po chwili wiatr zmienił kierunek. W nozdrza uderzył mnie słodkawy fetor rozkładu i padliny. Od niego oczy zaszły mi łzami, aż musiałem odwrócić głowę i w pośpiechu naciągnąć na nos arafatkę. Niewiele to pomogło, bo okropny zapach, mimo iż stłumiony, nadal sprawiał, że żołądek mi się buntował, a z oczu ciekły kaskady łez. Jednak nie to było najgorsze. Bardziej obawiałem się, że niebezpiecznie zbliżyłem się do jakiegoś żerowiska mutantów czy podobnej pułapki, ale nigdzie wokół nie dostrzegłem źródła tego zapachu.
Ściskający moje gardło strach podwoił się, ale postanowiłem się nie cofać, skoro zaszedłem tak daleko. Poszedłem dalej śladem nieznanego stalkera, a by dodać sobie nieco otuchy po cichuteńku zanuciłem:
-
W Carehradi na rynoczku…
Przede mną wyrosła ściana parowu. Ślad wyraźnie wspinał się po niej do jamy, która ziała w połowie wysokości. Czyżby mój nieznajomy zdecydował się w niej przenocować? Poświeciłem latarką w jej kierunku, była jednak zbyt głęboka by wątły promień mógł ją oświetlić.
-Uuuuhyyyeee! – rozległ się bełkotliwy jęk gdzieś obok mnie. Latarka wypadła mi z rąk, szybka trzasnęła o kamień. Nie podnosiłem jej, zamiast tego chwyciłem przewieszony przez ramię automat, odbezpieczyłem i skierowałem w stronę… Właściwie nie wiem czego.
Stwór wyglądał jak stary, bardzo blady, zgarbiony człowiek. Zamiast ubrania miał na sobie strzępy brudnych, potarganych szmat. Jego skóra łuszczyła się jak u jaszczurki przechodzącej wylinkę. Oczy były bezbarwne i pozbawione wyrazu, bezzębne usta wydawały jakiś bliżej nie określony bełkot. To od tego dziwnego stworzenia – ni to mutanta, ni to człowieka – bił zapach śmierci i rozkładu.
-Uuuuheee!...
Stwór postąpił krok w moją stronę. Chciałem pociągnąć za spust, pewnie w panice wypuściłbym w niego cały magazynek, gdyby nie to że strach po prostu mnie sparaliżował. Nie mogłem strzelać, uciekać, ani krzyczeć. Po prostu stałem, patrząc jak wstrętne, przerażające monstrum się do mnie zbliża.
Nagle gdzieś na skarpie, ponad parowem, huknął piorun. Stwór zgarbił się, jęknął raz jeszcze i przestraszony hałasem uciekł w mrok. Zdołałem odwrócić głowę, by spojrzeć co przepłoszyło dziwnego mutanta, ale nie musiałem nawet patrzeć, bo usłyszałem znajomy głos:
-Do licha, Bajda, gdzieś ty wlazł? Promieniuje tu jak cholera!
Błyskawicznie wczołgałem się po stromej ścianie parowu na górę, uciekając przed ohydnym mutantem i promieniowaniem. Stojąc przed Gogolem poczułem się taki jakiś mały. Mały, głupi kłamca. Dziecko, które poleciało w ogień za zabawką. Nie umiałem nawet składnie wybełkotać przeprosin.
-Co to było? – zapytałem, gdy Gogol skończył już litanię wyrzutów i reprymend.
-Sam nie wiem – zadumał się. – Naprawdę, nie wiem…
Był wyraźnie zasępiony i to nie tylko dlatego, że nie posłuchałem jego zakazu. Jednak nie rozmyślałem nad powodem jego smutku, bo mi także nie było do śmiechu. Nie znalazłem swoich gogli, a z każdą upływającą minutą byłem coraz bardziej przekonany, że przyciemniane szkiełko błysnęło w ręce uciekającego mutanta.
-Skąd wiedziałeś że poszedłem? – zapytałem Gogola z trudem przełykając żal po straconych goglach.
Gogol uśmiechnął się i wskazał na kieszeń swojej bluzy, w której spała mysz.
-Szczur Emisyjny wykrywa zagrożenia wszelkiego rodzaju! – Rzekł z dumą. – Jesteś mu winien paczkę słonecznika.
Uśmiech nigdy nie trzymał się długo na jego twarzy, więc i tym razem westchnął po chwili:
-Oj, Bajda, ty jednak kot jesteś jeszcze. Po prostu kot…
Przygryzłem wargi, bo mimo wszystko chciałem w jego oczach uchodzić za prawdziwego stalkera. Jednak nie śmiałem się sprzeciwić. Gogol chyba widział moją konsternację i może zrobiło mu się mnie nieco żal, bo pociągnął mnie za ramię i rzekł:
-A teraz chodź, zdążymy jeszcze przespać się przed świtem. No chodź – zrobił kilka kroków i zanucił:
-
W Carehradi na rynoczku…
W ten sposób straciłem swoje wymarzone gogle, a pierwsze zarobione po tej przygodzie pieniądze musiałem przeznaczyć na specjalnie sprowadzony z Wielkiej Ziemi słonecznik dla Szczura Emisyjnego Gogola. Zresztą, nawet gdy znów uzbierałem nieco oszczędności nie kupiłem już podobnych gogli. Stalker nie powinien przywiązywać się zbyt mocno do dóbr doczesnych, bo może łatwo je stracić. Lub, co gorsza, stracić życie w pogoni za nimi.
Wiele razy zastanawiałem się, co właściwie spotkaliśmy tamtej nocy. Podobnego mutanta nigdy więcej nie ujrzałem. Wreszcie po długich rozmyślaniach doszedłem do wniosku, że to była radioaktywna śmierć. Gogol wiedział, jak ona wygląda, bo powoli, lecz wyraźnie się do niego zbliżała. Wyczuł ją tam jeszcze wieczorem, kiedy chcieliśmy nocować w ruinach. Ja, naiwny, sam pchałem się w jej ramiona i tylko cudem zdołałem z nich uciec. I mam nadzieję, że nigdy w nie nie wrócę.