przez KruQ w 26 Sie 2016, 12:45
Opowiadanie napisane gdzieś na początku 2016. Nie dokończone i nie poprawiane.
Naciskam spust. Ogromne cielska zmutowanych psów rozszarpują naboje karabinku AKMS. Broń lekko podskakuje mi w rękach, po kolei wypluwając łuski pocisków 7,66 mm. Dopiero po zastrzeleniu wszystkich mutasów oddycham normalnie. Nigdy nie wiem czy przeżyję kolejne spotkanie ze stadem krwiożerczych kundli. Oglądam ciągle jeszcze dymiące truchła. Nic nie nadaje się na sprzedaż, nawet cholerne ogony mają postrzępione. Durne psiska. Niby parę rubli to niewiele, ale wolę mieć więcej, niż żeby mi miało na coś brakować, szczególnie jeśli jest to coś bardzo potrzebnego, jak chociażby filtry do maski. Przeładowuję automat. Obmacuję się w pasie. Niedobrze, zostały mi dwa magazynki, a nie wiem, ile zajmie mi powrót do bazy. Nic to, pora poszukać jakiegoś schronienia na noc, coby nie obudzić się z mackami juchociąga na swojej facjacie. Zostawiam padlinę za sobą i ruszam. Maszerując, myślę na co wydam wszystkie zarobione podczas tego rajdu pieniądze. Nie było tego dużo, ale trafił mi się prawdziwy rarytas. Może dlatego, że był w bardzo dziwnym miejscu. W moim kontenerze na artefakty wesoło stuka sobie Kulebiak, jedna Meduza, i jeden Grawi. Zdobycie Kulebiaka było cholernie trudne. Nawet nie chodzi o to, że leżał sobie pośród ‘’Trampolin’’, ale również dlatego, że nagle zainteresował się nim także Juchociąg, który zobaczył że wokół niego kręci się jakiś kolo, który pachnie jak obiadek. Naturalnie, tym kolesiem byłem ja, a Pijawka postanowiła urządzić sobie ucztę z polską popitką. Naturalnie, nie mam na myśli jakiejś polskiej wódki, bo tutaj w Zonie jest praktycznie niespotykana. A ja, idiota, postanowiłem strzelać nie serią, tylko po prostu trzymałem spust, aż menda w końcu padła na pysk, i przestała machać mackami. Głupi, nie pomyślałem, że przecież mogą się przydać na sprzedaż. Ostatnio były nawet sporo warte, ale przedziurawionych pociskami macek nikt nie kupi, więc zostawiłem ścierwo na ziemi, jakoś wyciągnąłem artefakt, pomagając sobie rozkładaną kolbą AKMS, i poszedłem dalej. I tak właśnie trafiłem na te cholerne ślepe gnidy. Widzę jakiś domek. Naturalnie dach jest podziurawiony przez czas, niektóre ściany na parterze zieją wielkimi otworami, ale drugie piętro wygląda na dosyć bezpiecznie. Nie licząc tego dachu, ale na powierzchni o jakiekolwiek Poltergeisty jest trudno, więc na pewno będzie tam bezpiecznie. Wchodząc przez otwór, w którym kiedyś były drzwi, pociągam za cyngiel Kałasznikowa, żeby upewnić się że broń nie zatnie się, jeśli będzie bardzo potrzebna. Ale nawet jeśli się zatnie, za pasem mam mojego niezawodnego i ukochanego Colta. Więc czuję się względnie bezpiecznie. No chyba, że w domu mieszka sobie cała wesoła rodzinka śmierdzących Kontrolerów, co oczywiście, jest wielce nieprawdopodobne, bo te szmaciska zwykle nie zapuszczają się na obrzeża, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Przynajmniej tak mówią. W domu śmierdzi zgniłym drewnem. Kafelki które odpadły ze starego kamiennego pieca chrupią mi pod moimi buciorami. Opieram kolbę AKMS na ramieniu. Powoli lustruję wszystkie pomieszczenia. Cisza jak makiem zasiał. Jak to w Zonie. Trudno sobie wyobrazić jak tutaj jest, nawet w najcichszych miejscach na Dużej Ziemi słychać życie. Świerszcze cykają, (prawie jak bandyci), jakieś ptaki ćwierkają, a w Zonie jest cisza. Słychać tylko szum drzew. I okazjonalne wycie psów. W domu jest absolutnie pusto. Wchodzę po cieniutkiej drabince na strych. Tutaj też, nikogo. Ani nic. Nie licząc paru petów na podłodze. Nie wspominałbym o nich, gdyby nie fakt, że nigdy nie wiesz, czy aby nawet ped od szluga nie ożyje, i nie połamie ci karku kiedy śpisz. Pewnie brzmi to dosyć głupio, ale po tym co tutaj widziałem, wiem, że wszystko jest możliwe. Nie codziennie widzi się starego kumpla unoszonego w powietrze, które rzuca nim w powietrzu, a potem rozrywa go na malutkie kawałeczki. Zrzucam ciężki plecak z ramion, zdejmuję maskę, i zmieniam w niej filtr. Odgarniam kiepy butem, i siadam na brudnych deskach. Jest zimno. Sięgam do plecaka po złożony kocyk. Troszkę waży, zajmije też dość dużo miejsca, ale warto go mieć przy sobie. Noce w Zonie bywają bardzo zimne, a nie znam chyba nikogo kto lubi gdy jest mu zimno. Sczególnie kiedy śpi. W zasadzie, koc nie zawadza mi ani trochę. Oczywiście, wyciąganie go wiąże się z wyrzucaniem wszystkich innych rzeczy z plecaka, ale nie noszę ze sobą masy sprzętu, więc nie jest to problemem. Zwykle wychodzę na rajdy trwające dwa, trzy dni, więc nie zabieram też masy jedzenia. Apropos jedzenia. Trzeba coś zjeść, i uzupełnić płyny. Z ziemi zbieram puszkę z konserwami, i pudełko z chlebkiem. Luksus jak cholera, chciałoby się rzec. Szkoda tylko że nie mam jeszcze masełka i szczypty soli. Spoglądam na puszkę. Pasztet. Żadna strata, pasztet z masłem i solą nie są chyba najlepszym połączeniem. Wyjmuję zza pasa nóż, wycieram go o spodnie. Trochę niehigienicznie, ale i tak lepsze to, niż nic. Robię sobię jedną kanapkę. Jak już umierać, to najedzonym. Zostawiam większość rzeczy rozpakowanych, chowam tylko do połowy zjedzoną konserwę do pudełka po chlebie, i podkładam plecak pod głowę. Przykrywam się kocem, i zamykam oczy. Nie potrafię zasnąć. W obozie nie mam z tym problemów bo wiem, że inni faceci stoją na warcie żebym ja mógł spać. Ale ze spaniem w polu, szczególnie samemu jest całkowicie inaczej. Tutaj każdy szelest liścia przykuwa twoją uwagę. Wyczekujesz kolejnego szelestu o podobnym dźwięku. Nie wiesz czy to drzewo obok domu w którym nocujesz, czy to jakiś mutas próbujący podkraść się do ciebie z wiadomymi zamiarami. Odpływam. Budzi mnie dźwięk łamanego drewna. Zrywam się z podłogi. Sięgam do kabury po pistolet. Pusto. Nie ma go tam. Sprawdzam pod plecakiem. Nic. ku*wa. ku*wa!
- Tego Szukasz? - Odwracam się z prędkością światła. Pod przeciwną ścianą siedzi facet. Ma zasłoniętą twarz jakąś pedalską chustą ze szczęką trupa narysowaną na niej. Macha do mnie moim Coltem. Mój Kałasznikow leży koło niego na podłodze. W drugiej ręce trzyma mój nóż, i dokładnie go ogląda.
- Jezu, coś ty z nim robił? W dupie sobie nim grzebałeś? - Mężczyzna odrzuca nóż z obrzydzeniem, i ostentacyjnie wyciera rękę w kamizelkę.
- Ja pier*olę, czego ludzie nie zrobią bez srajtaśmy.
- Kim jesteś? - Staram się nie okazywać strachu w moim głosie, ale średnio mi to wychodzi. W połowie zdania mój głos lekko się załamuje. Ten ułamek sekundy piskliwego głosiku zdradził mnie. Napastnik pod ścianą uśmiechnął się z politowaniem.
- Kimś mało ważnym. Wyluzuj. Nie zabijam innych stalkerów, nie po to tutaj jestem.
- To dlaczego mnie rozbroiłeś? - Ze strachu automatycznie przeskoczyłem na poddenerwowany ton - nie lubię być budzony.
- Żeby być pewnym że nie jesteś jakimś psychopatą który poderżnie mi gardło jak tylko mnie zobaczy. - Mężczyzna podrapał się lufą Colta po nosie.
- To jak? Jesteś, czy nie?
- Nie, nie jestem. Chyba widać nie?
- No nie wiem, po tym jak zobaczyłem ten nóż, różne rzeczy mi przyszły do głowy. - Z dołu dobiegł ponownie cichy hałas.
- Co to było?
- To? Nie przejmuj się tym. To tylko moja Lusia.
- Lusia? Co ty, z suką biegasz po Zonie?
- Z JAKĄ SUKĄ? JAK ON MNIE NAZWAŁ?! DAWAJ MI GO TUTAJ, TO MU NOGI PRZYWIERCĘ DO CZOŁA!
- Jak widzisz, to nie suka, tylko suczka. - Wzruszył ramionami facet.
- Po coś ty babę do zony zabrał? Życie ci nie miłe człowieku? Wybacz, że się tak upomnę, ale czy mogę dostać moją broń z powrotem?
- Tak, oczywiście. - Facet pchnął w moją stronę Colta i AKMS.
- Ale nóż weźmiesz sobie sam, bo ja tego nie tykam.
- To tylko pasztet…- Mruknąłem pod nosem. Spakowałem byle jak manatki i udałem się do drabiny. Nie dałem jednak rady zejść, bo na poddasze już wychylała się właścicielka wdzięcznego przezwiska Suczka. Obrzuciła mnie obruszonym wzrokiem, i przeszła ostentacyjnym krokiem do mężczyzny pod ścianą. Wzruszyłem ramionami. Żeby babę do Zony zabierać, coś podobnego. Chyba życie mu nie miłe. Nic nie mówiąć, szybko zszedłem po drabinie, i udałem się w swoją stronę. Czas wracać do bazy, zapasy już praktycznie mi się skończyły, została tylko reszta niesławnego pasztetu. Sięgnąłem do kieszeni po śrubki. Została malutka garstka. Akurat na powrót do domu. Chociaż, nie do końca, chyba mi zabraknie. No nieważne. Znałem stalkerów co szli na wyczucie, i nigdy nie nosili ze sobą śrubek, ale Zona nie lubi przyzwyczajeń, więc rozerwała wszystkich na strzępy, lub po prostu rozpuściła. Niektórzy zbierają łuski po pociskach, i używają ich do szukania anomalii. Świetny sposób, tylko żeby mieć łuski, trzeba najpierw mieć do czego strzelać. Ja, głupi, oczywiście swoich nie pozbierałem, bo po co. Przecież miałem pełną kieszeń nakrętek i innych śrubek. Cholerny szajs musiał się wysypać jak spałem. Nic,zostało kilka. Jakoś dam radę, nie z takich opresji się już wychodziło. Przystaję. Nasłuchuję. Cisza. Rzucam śrubkę. Czysto. Idę kilka kroków. Kolejna śrubka przed siebie. Pusto. Kolejne kroczki. Nakrętka. Strzał. Ledwo słyszalny. Odwracam się. To chyba z tego domku gdzie zostawiłem tą śmieszną parkę. Biję się z myślami. Iść czy nie iść? W sumie, co mnie to obchodzi? Mogą nawet pół Zony wysadzić, i mało mnie to będzie obchodzić. Przewracam oczami. W końcu to tylko stalkerzy. W dodatku niedoświadczeni, oboje wyglądali jakby dopiero co obrobili sklep militarny. Pedaliada. Szczególnie te nowe lśniące buciki. Ale facet wiedział co robi rozbrajając mnie. No może oprócz tego momentu w którym oddał mi moją broń, nie do końca będąc pewnym czy po prostu go nie zastrzelę na miejscu. Zawracam. Przysięgam sobie że to ostatni raz pomagam nowostalkerom. OSTATNI! Już raz prawie kosztowało mnie to życie. Co prawda wtedy też przysięgałem sobie że to ostatni raz. Idę drogą która wyznacza wydeptana przeze mnie trawa. Wiem, że będzie tam względnie bezpiecznie. To znaczy, nie właduję się w jakąś anomalię. Zajrzałem do domku zza ściany. I moim oczom ukazało się coś, czego się nie spodziewałem. Mężczyzna leżał nieruchomo, a w ręce miał pistolet, z którego ciągle unosiła się jeszcze strużka dymu. Przebiegłem oczami po pomieszczeniu. W samym rogu siedziała ta dziewczyna. Teraz, kiedy miałem okazję, przypatrzyłem jej się bliżej. Dosyć zgrabna, młodziutka, aż trudno uwierzyć że siedzi teraz w prawdopodobnie najniebezpieczniejszym miejscu na Ziemii, a nie w jakimś barze ze swoimi psiapsiułkami. Przeskanowałem resztę pomieszczenia AKSU. Dopiero wtedy podszedłem do dziewczyny, i przykucnąłem przy niej, cały czas trzymając wiernego Kałasznikowa w pogotowiu.
- Co tutaj się stało? - Dziewczyna oczywiście nie odpowiedziała. Siedziała tylko skulona jak kłębek nieszczęścia i cicho łkała. Nie mam głowy do bab, i tego całego przedstawienia.
- Mów, kurna, bo skończysz jak on. - Kciukiem wskazałem za siebie, na faceta z przestrzeloną głową.
- On tutaj jest. - Odpowiedziała w końcu, nie podnosząc głowy z kolan.
- Przecież nikogo tutaj nie ma oprócz nas. - Odpowiedziałem.
- Nie, on tutaj nadal jest, czuję go. - Chlipnęła dziewczyna.
- Czujesz? Jak? Tak w głowie? - Wskazałem palcem na swoją głowę. W zasadzie, sam nie wiem po co, skoro dziewczyna mnie nie widzi.
- Tak, jest mi niedobrze. - No to pięknie. Nie dość że jej chłoptaś właśnie strzelił sobie w łeb na jej oczach, to jeszcze nie zrobił tego z własnej woli. Jak ja jej to wytłumaczę?