B.A.N.I.T.A.

Kontynuowane na bieżąco.

Moderator: Realkriss

B.A.N.I.T.A.

Postprzez Piłat w 07 Sty 2013, 19:40

Zona nie jest dla mnie radioaktywną przestrzenią. Nie łączę jej ze strzelaninami, wojnami frakcji, artefaktami, mutantami... To tylko tło. Metafora codziennych trudności i wyzwań przed jakimi musi stanąć każdy człowiek w normalnym, zwykłym życiu - przed jakimi musi stanąć każdy z nas. Zona to wędrówka w głąb siebie. To walka z własnymi słabościami, kompleksami, uzależnieniami. To również podróż do granic własnych możliwości. Do granic własnej wyobraźni.

SZACHISTA/WSTĘP
:

"Gubi sam siebie ten, kto drugiego czyni potężnym, gdyż tworzy się tę potęgę zręcznością lub siłą, a jedno i drugie budzi nieufność u tego, który stał się potężnym."
~ N. Machiavelli

Zimna, wilgotna podłoga koiła przyjemnym chłodem zbolałe mięśnie. Zdawała się być nierozłączną przyjaciółką, rozumiejącą, pocieszającą i cierpliwie wysłuchującą jęków i krzyków nieopisanego bólu. Przytulił do niej twarz, tak zmasakrowaną, że bardziej kawał mięsa przypominała, ochłap dla psa, lub ścierwo rozszarpanego zwierza. Krew napłynęła do ust, oczy ukryły się za sińcami i opuchlizną. Rozchylił spękane wargi i wnet skrzywił się w konwulsji, kiedy cuchnące powietrze wypełniło jego płuca splecione połamanymi żebrami. Jęknął przeciągle, ociężale przewrócił się na plecy. Zachłysnął się krwią i kaszląc przeraźliwie powrócił do bezpieczniejszej pozycji na boku. Splunął siarczyście. Cieszył się w duszy, że jeszcze kilka zębów pozostało na miejscu. Zbolały uśmiech pojawił się na zmasakrowanej twarzy. Wziął głęboki oddech ignorując wewnętrzny ból i wyciągnął się na ziemi jak tylko mógł i na ile węzy mu na to pozwalały. Już prawie zapomniał o spętanych nadgarstkach i kostkach, które boleśnie o sobie przypomniały w postaci głębokich i ropiejących otarć. "Powinność" robiła mocne i ciasne węzły. Parciana linka swym chropowatym i kosmatym splotem działała niczym brzeszczot z każdym ruchem wgryzając się w ciało głębiej, i głębiej…

Starał się jak mógł; wykrzywiał się, stękał, wył, ale dłonie kompletnie odmówiły posłuszeństwa. Jeszcze trochę wysiłku, zmiana pozycji i druga próba. Żyły wyszły na stłuczonym czole, otwarte rany trysnęły krwią, krzykiem dopomógł sobie, jednak palce u dłoni zdawały się być martwe. Chwila przerwy. Serce galopowało w zbolałej piersi, mięśnie drżały, zaciągały skurczem, ale umysł wydawał się wciąż jasny i trzeźwy. Otworzył jedno oko starając się dostrzec cokolwiek przez rozmyte obrazy, ale nic oprócz ponurych ścian go nie otaczało.
Lecz niebawem, w jednej chwili tuż przed jego twarzą, jakby spod ziemi, wyrósł czarny demon, który zgromił zimnym spojrzeniem leżącego, ciskając w jego kierunku drwiną i pogardą. A on odwdzięczył mu się tym samym i mierzyli się tak nawzajem stalowymi spojrzeniami, jakby jeden drugiego chciał złamać i zawstydzić. Uśmiechnął się pod złamanym nosem, błysnął zielonym okiem i rzucił wyzwanie upiorowi, który w jednej chwili zamarł w bezruchu, zastygł w przerażeniu i osłupiał z niedowierzania, że człowiek spętany jak świnia, leżący w kałuży krwi i rzygowin, zbity i połamany jak pies, nie tracił w obliczu śmierci odwagi i zdrowej ułańskiej fantazji. Z szelmowskim uśmiechem zapraszał do walki z taką pewnością siebie, że nawet istoty nieczyste zwątpiły we własne siły i szanse.

Otworzył drugie oko, ostrość widzenia wróciła i wnet czarny demon i istoty nieczyste, w stalowe drzwi wbite w ścianę się zmieniły. Prychnął pod nosem uznając to za tchórzostwo i podjął kolejną próbę walki z własnym ciałem. Drgnął na betonie, napiął mięśnie które jeszcze posłuszeństwa nie odmówiły i skierował wszystkie swoje siły, całą moc swą i myśli w stronę koniuszków palców dłoni. Żyły wyszły mu na karku, twarz wykrzywiła się w bólu, ryknął niczym ranny lew i pod naporem determinacji zmusił swoje dłonie do posłuszeństwa. Drgnął palec, potem drugi i trzeci. Gruchnęły kości, dłonie ścisnęły się w pięści, ścięgna nabrały mocy, żyły krew pompować zaczęły. Nieopisaną ulgę na sercu poczuł, móc znów władać dłońmi. Z każdą chwilą w ramionach coraz więcej sił wracało, a wybity bark na miejsce wskoczył. Ponownie stęknął z bólu i pod przypływem adrenaliny, ostatnim wysiłkiem na plecy się przewrócił. Chwytał powietrze do otwartej paszczy, jak ryba wyciągnięta z wody; świszcząc przez złamany nos. Przymknął ciężkie powieki i wnet przed jego oczami niczym zjawy, pojawiały się kolorowe obłoki i kształty, które jak duchy wirowały nad głową i w głowie jakby zapraszając do dzikiego tańca, upijając błogim spokojem i niepamięcią. Ale w piersi coś kołatało i zachować spokoju nie pozwalało. Wiło się w nim jak robak kąsając po sercu i żebrach, ale jakby brakowało mu sił aby wydostać się z klatki ze stalowych nerwów. Duchy szeptać zaczęły jego imię; imiona które znał, ale twarzy tych osób były niejasne, zamazane, jakby w tafli wody utopione. I tym razem podjął walkę; nie zamierzał się poddać. Ospale otworzył ślepia, duchy uciekły w popłochu urywając się w czarnych, tłustych plamach na suficie. Kolejna bitwa wygrana. Jednak wiktoria długo nie trwała, gdyż jego własne ciało rzuciło mu kolejne wyzwanie. Nogi bezczynnie wisiały jak szmaty; wiotkie, giętkie, bezużyteczne. Wpatrywał się tak w koniuszki palców u stóp przez dłuższą chwilę, nie do końca rozumiejąc co się z nim dzieję. Zupełnie jakby nie należały do niego. Nie czuł niczego. Napiął zbolałą, spuchniętą i poszarpaną twarz, wykrzywiając ją w tak demoniczny wyraz, że gdyby nogi miały oczy, to z całą pewnością zaczęłyby uciekać z przerażenia. Wbił w dużego palucha przeszywające ostrze szklanego spojrzenia; białka zalały się krwią. Syknął przez zęby, dopomógł wrzaskiem, twarz zalała się purpurą, jednak mimo usilnych starań stopy nawet nie drgnęły. Kilka głębokich wdechów. Nawet dotkliwy ból w klatce piersiowej przestał być już tak uciążliwy. Nie spieszył się. Miał dużo czasu. Przymknął oczy i natychmiast pod zamkniętymi powiekami ukazały się obrazy z przeszłości. Przerażające bestie, ludzie, karabiny, śmigłowce. Bezkresne równiny, opuszczone miasta, rozszarpana ciała, wijące się ciała, nagie martwe ciała... W głowie dźwięczały mu okrzyki i wiwaty, przeplatane z przerażającymi wrzaskami, ryczeniem i kwikiem zwierząt. Wszystko zdawało się wracać. Miejsca w których był i to, co w nich widział. A widział wiele.

Odrętwienie powoli przechodziło; niemoc ustępowała. Coś drgnęło pod skórą i powoli przemieszczać się poczęło niczym wąż, przywracając z każdym ruchem czucie w mięśniach. Wpierw mały palec, później reszta, aż w końcu duży paluch drgnął, ale jakby w zemście za posłuszeństwo, całe stopy zadrżały pod dotkliwym mrowieniem, które niczym armia mrówek maszerować zaczęły po łydkach, udach, pośladkach, trzęsąc całym człowiekiem. Mimo uciążliwego bólu ponownie na twarzy skatowanego pojawił się krwawy uśmiech. Nieco szalony, mało uzasadniony, spontaniczny, zupełnie niezrozumiały. Bo któż mógł uśmiechać się w podobnej sytuacji.
Przecież nie pierwszy raz właśnie tak, spętany jak zwierzę, z rozwalonym łbem, po szyję w gównie i szczynach. To była Zona, a w Zonie nie było miejsca dla słabych i tchórzliwych. Ludzie tam żyjący musieli być zimni i twardzi jak stal. I jak stal w ogniu wykuta, tak ludzie każdego dnia w ogniu walki, chaosu i cierpienia hartowali swe ciała i dusze, aby móc znieść jeszcze jeden dzień, aby przeżyć jeszcze jedną noc i aby dziękować Matce Zonie każdego ranka, że pozwoliła żyć i cieszyć się owocami jej łona.

Z jękiem przewrócił się na brzuch. Zgruchotane żebra wbijały się w ciało niczym kawałki szkła raniąc i kalecząc od środka z każdym ruchem i oddechem. Oparł stłuczone czoło o betonową podłogę i zagryzł z całej siły szczękę. To co czół ten człowiek mogło złamać już niejednego. "Powinność" bije dotkliwie, a ich tortury są równie wyrafinowane co bestialskie. I kiedy inni więźniowie błagali o śmierć, on z uśmiechem na twarzy prosił o więcej i więcej. Z jakiegoś powodu w tym człowieku nawet na chwilę nie zniknęła iskra życia. Duch walki drzemiący w tym silnym ciele z każdym upadkiem pomagał podnieść się z brudnej podłogi, a duma wypełniająca serce i oczy, delikatnie niczym dłoń niewiasty, unosiła czoło. Tyle w tym człowieku wiary, zapalczywości, konsekwentności. Niczym Atlas ugięty pod ciężarem Ziemi; niczym feniks powstający z popiołów, dźwignął pierś i brzuch ponad podłogę i jednym zdecydowanym ruchem wsparł się na obdartych kolanach. Kręgosłup chwycił za resztę korpusu i unosił powoli głowę ku górze, jak gigant powstający z głębokiego snu. Zachwiał się. Skrzywił. Na chwilę zatrzymał się, ale na przekór wszystkiemu i wszystkich wyprostował plecy, wypiął dumnie pierś i uniósł ciężką głowę. Kiedy oczy znalazły się już w poziomie, gruchnął zbolałymi łopatkami i przykląkł posłusznie jak do modlitwy. Wnet zakręciło mu się w głowie, a mdłości ścisnęły gardło. Świat wokół zawirował i nie wiedział czy to on kręci się w pokoju, czy też pokój kręci się wokół niego. Ściany na zmianę przybliżały się i oddalały, a czarny jak piekło sufit groził zawalaniem, zmiażdżeniem, strzaskaniem. Podłoga z kolei zmiękła jak masło, zaczęła falować, dryfować, pulsować jak niespokojne morze, a bestie czyhające w odmętach tej toni wyciągnęły swe trupie ręce chcąc chwycić nieszczęśnika z powrotem przyciskając jego pierś, jego twarz do zimnych warg bezsilności. Już poczuł ich zimne dłonie na udach, już czuł skostniałe palce na żebrach, już sine wargi przeszywały zimnym dreszczem po karku. Błogie uczucie spłynęło na serce, oczy wywróciły się białkami, ciało stało się giętkie, wiotkie, podatne na trupie zaloty i wdzięki. I kiedy zdawało się że upadnie, ulegnie; że zachwieje się zbyt mocno i pochłonięty przez czarną toń zostanie wtulony w zimne ramiona niemocy, wtem niczym promień oświecenia przeszył jego oczy i uszy, budząc przenikliwym piskiem. A dźwięk ten tak przeraził topielice, że bez namysłu puściły skazańca i ukryły się pod grubą warstwą betonowej podłogi.

Metaliczny dźwięk powtórzył się, a demoniczne drzwi zaskrzypiały zawiasami wpuszczając do wnętrza równie przerażającą sylwetkę. Jego czarno-czerwony kombinezon i duża ilość gwiazdek na pagonach świadczyły o wysoko postawionym oficerze "Powinności". Zatrzasnął za sobą drzwi i nieśpiesznie począł okrążać swoją ofiarę, jakby chciał zaostrzyć swój apetyt, jakby chciał się jeszcze bardziej nasycić. Widocznie napajał się widokiem, każdym dźwiękiem i zapachem, a jego czarne jak czeluści piekielne oczy, nie wyrażały niczego oprócz czystej, bezkresnej nienawiści.
- Wciąż nie mogę w to uwierzyć… - Rzekł jakby do siebie. – Nie mogę uwierzyć, że jesteś tutaj. Na wyciągnięciu ręki. – Zadał brutalny, pojedynczy cios w twarz, jakby chciał się upewnić, że postać przed nim klęcząca jest realna, prawdziwa. Uśmiechał się szyderczo do siebie, aż cały dygotał z podniecenia.
- Imponujesz mi. – Mówił dalej. - Naprawdę! Uparty z ciebie sku*wysyn. A to co odwaliłeś na Arenie? Ho! Bar jeszcze czegoś takiego nie widział! Przepieprzyłem sporo kasy stawiając na twoją śmierć. A tu proszę! Wciąż żyjesz! – Ponownie na twarzy więźnia wylądowały dwa brutalne uderzenia, które przyjął z trudem utrzymując równowagę. Jego opór widocznie podirytował oficera do tego stopnia, że aż krew w nim się zagotowała. Zagryzł zęby, syczał i warczał jak zwierz. W końcu przykucnął tuż przed skazańcem, aby spojrzeć mu prosto w oczy:
- Dlaczego po prostu nie zdechniesz?! Dlaczego?! – To posunięcie okazało się być fatalnym błędem, gdyż niespodziewanie jeniec wymierzył silny cios głową, łamiąc nos oprawcy. Oficer odskoczył jakby rażony piorunem, chwytając się za krwawiącą twarz, zachwiał się na nogach i przewrócił niezgrabnie na dupę, a w oczach jego nie było już ognia i dzikości, a jedynie przerażenie, zaskoczenie i wstyd. Jakby nie docierało do niego, co przed chwilą zaszło. Nie mógł tego pojąć, zrozumieć, myślą ogarnąć, jak ten człowiek, będąc nawet w niewoli z spętanymi rękoma i nogami, na kilkudniowej głodówce, brutalnie skatowany, mógł dominować, rządzić i karać. I spoglądając to raz na krew na swoich rękach, raz na spętanego; nie mogąc poradzić sobie z taką zniewagą, zareagował tak jak większość ludzi zareagowałaby w podobnej sytuacji - gwałtownym wybuchem nieludzkiej furii zasypując więźnia gradem ciosów i kopniaków. A bił długo i boleśnie, jak bestia jak zwierzę domagając się zemsty i krwi. Zaślepiony gniewem, bardziej szaleńca przypominał. Bezlitosne obkładanie trwało dobre kilka minut, aż zdyszał się i umęczył. Stanął tryumfalnie nad wiotkim, pokiereszowanym ciałem i wrzeszczał gniewnie jakby w obłędzie:
- Jak?! Jak ty to robisz?! Przecież to niemożliwe! Niemożliwe! Co?! Przejrzałem cię na wylot! Nie obchodzą cię ludzie! Nikt cię nie obchodzi! Ty dobrze się tutaj bawisz, jesteś jak Bóg Wszechmogący. Nie! Udowodnię ci że nie! Taka dwulicowa gnida jak ty nigdy więcej już nie będzie decydować o tym kto przeżyje, a kto zginie! – Roześmiał się psychodelicznie wycierając krew z nosa.
– Teraz rozumiem, dlaczego Stalkerzy tak bardzo cię nienawidzą. I wcale nie chodzi o pieniądze i grabieże. Nie chodzi nawet o niewolę i morderstwa. Wiesz co ich najbardziej denerwuje? Wiesz co mnie najbardziej wkurw*a?! To że upajasz się swoją władzą, swoją wiedzą, tajemnicą i autorytetem! – Kopnął leżącego ciężkim butem i kontynuował:
- Tutaj jesteś nikim. Jesteś śmieciem! Małą pluskwą którą mogę zgnieść jednym palcem. I zrobię to! Słyszysz?! Zdechniesz tu! I nie pozostanie po tobie nawet wspomnienie. Ludzie szybko zapomną. Zawsze zapominają…

Chodził nerwowo po pomieszczeniu, drapał się po głowie i rozmasowywał obite pięści. Starał ułożyć sobie w głowie kolejne słowa, wydobyć kolejne zarzuty, które tak bardzo mu ciążyły, ale coś było nie tak. Czuł głęboko w sobie pewien dyskomfort. Nie wiedzieć czemu, nie odczuwał żadnej ulgi, żadnego ukojenia na duszy. Zamiast lżej, ciężej mu jeszcze się robiło. Przez chwilę nawet przeszyła go makabryczna myśl, że dopadają go poczucia winy. Ale przecież spełniło się jego najskrytsze marzenie. Jego przysięga zemsty dopełniła się. Dorwał go. Schwytał go. Pojmał i zniewolił. Więził, torturował, skazał go na swoją łaskę i niełaskę. Ale gdzie podziała się satysfakcja? Gdzie poczucie tryumfu? Na początku była euforia, czysta chęć zemsty, ale to szybko wygasło, wyblakło pozostawiając po sobie niewygodną pustkę. Czuł jakby drut kolczasty ugrzęzł w jego przełyku, a serce bić, oczy widzieć, skóra czuć przestała. Oparł się bezwładnie o ścianę wbijając wzrok w podłogę. Zapatrzył się na krew ściekającą z jego nosa, kropla po kropli opadające w przestrzeni i uderzające w ziemię z siłą tak wielką, że zdawały trząść całym pomieszczeniem. Echo jakie niosły te uderzenia brzmiały dźwięcznie w uszach i głowie, przyprawiając o nagłą migrenę i zawroty. Oficer przymknął oczy, uspokoił się na chwilę i głosem już zupełnie miękkim, spokojnym, kontynuował swój monolog:
- Nie masz pojęcia kim jestem, prawda? Oczywiście, że nie… Tacy jak ty, nie pamiętają o zwykłych ludziach. Przychodzicie, żądacie, wydajecie polecenia, niszczycie życie i… odchodzicie. Zostawiając za sobą popiół i zgliszcza. Przecież cały świat właśnie tak funkcjonuje, prawda? Przecież wszędzie tak jest, nie tylko tu, w Zonie… Pojawiają się tacy jak ty, Panowie Życia i Śmierci i domagacie się życia i śmierci, w zamian nie dając nic! Nic… Powiedz mi, kto dał ci taką moc? Kto dał ci prawo do decydowaniu o tym wszystkim? Kto?! Nikt. Sam zagarnąłeś dla siebie władzę. Myślałeś, że wiecznie będziesz siedzieć na tronie? Że jesteś nietykalny? O nie! Poświęciłem dwa lata życia, aby udowodnić wojsku, Stalkerom, wszystkim! Aby udowodnić tobie, że jesteś tylko człowiekiem, którego można złapać i zabić jak zwykłego człowieka. I żadna moc, żadna siła, nawet pieprzona Zona nie uratuje cię jeśli teraz wpakuję ci kulę w ten durny łeb!...

Głos nagle się urwał, przełknął go z trudem w gardle. Ręka zadrżała ściskając rękojeść pistoletu, czoło pokryło się potem. Umysł całkowicie się wyłączył, zamarł w bezruchu, a swój wzrok zamarł w jego oczach. A on leżał i patrzył się na niego z taką pogardą, z taką wyższością, taką dominacją, że w jednej chwili gwiazdy na pagonach, broń w ręku, wyższa pozycja – wszystko to przestało mieć jakiekolwiek znaczenie, gdyż poczuł się taki mały, nic nieznaczący. Przygnieciony ostrym spojrzeniem zielonych zwierciadeł, odepchnięty, nieświadomie zrobił krok w tył. Niemal wpadł w panikę kiedy zdał sobie sprawę, że leżący przed nim człowiek wie i pamięta wszystko.
- Ty… ty pamiętasz! – Syknął przez zęby – Pamiętasz mnie! – Starał się opanować wybuch emocji. Wodził oczami po suficie i ścianach, byle tylko nie spojrzeć znów w te oczy. Za dużo wspomnień zalało jego głowie, za dużo ran otworzyło się na raz, pistolet wędrował z jednej do drugiej ręki.
- Nigdy tego nie chciałem… - Mówił przerywanym głosem – Nawet na chwilę nie chciałem zostać Stalkerem… To miała być zwykła robota, zwykła przygoda. Nic więcej! Kilka dni… góra tydzień... Mieliśmy zebrać trochę artefaktów i innego śmiecia, opylić wszystko na czarnym rynku i mieliśmy z bratem pić i dymać dziwki do końca roku! A ty… a ty wszystko spieprzyłeś! Pojawiłeś się z tymi swoimi "prawami", swoimi "sądami", gówno! Gówno! Wszystko co wydobywa się z twojej gęby to gówno!

Uderzył kilkukrotnie pięścią w ścianę tocząc pianę z ust. Krew uderzyła mu do głowy, zachwiało nim na nogach. Cały drżał targany emocjami i nienawiścią, zęby zgrzytały, dłonie zaciskały w pięści.
- Kiedy… już to… zrobiłeś… - Kontynuował przez zaciśniętą szczękę – Nie miałem już nikogo… niczego, do kogo mógłbym wrócić. Odebrałeś mi wszystko! A teraz ja zabiorę ci wszystko! Dołączyłem do "Powinności", bo tylko oni byli cokolwiek wstanie zrobić. Podążałem twoim śladem, byłem twoim cieniem i sprzątałem całe gówno które z siebie wydobyłeś! To tylko kwestia czasu… aż wyłapię wszystkich twoich koleżków i każdemu z nich będę własnoręcznie ucinać ręce, nogi, kutasy! Będą błagać mnie o śmierć, a ty nic nie będziesz mógł zrobić!.. Nic! Będziesz mógł tylko patrzeć! Ciekawe jak na nich będziesz patrzeć?... Przestań tak na mnie patrzeć! Co? Jaki jest twój ruch, co?! Twój ruch, "królu"! Jaki jest twój następny ruch?!

Jego cierpliwość się skończyła. Nie mógł znieść obrzydzenia i zażenowania w oczach swojej ofiary. Nie było w nich lęku, ani skruchy, nie było w tym nawet gniewu, żadnej słabości. Tylko obrzydzenie. Nie było w nich niczego, co pragnął odnaleźć. Leżący patrzył na niego jakby chciał zwymiotować mu na twarz, jakby chciał poniżyć, ośmieszyć, wdeptać w ziemię. I robił to. Z każdą sekundą kiedy patrzyli sobie w oczy, on wygrywał każdy pojedynek niszcząc i tłamsząc przeciwnika, doprowadzając go do dzikiej furii. Sprowokowany oficer dobył bagnetu i przystawił zimne ostrze do zielonych oczu skazańca. Nawet nie mrugnął kiedy ostra stal dotknęła jego powieki. Oficer czuł się zdeterminowany i gotowy na wszystko. Wycharkał jeszcze kilkukrotnie słowa: "Kara za zdradę! Kara za zdradę!" i już miał wyłupać pierwsze z oczu, kiedy do pomieszczenia wpadł znacznie starszy od niego stopniem.
- Generał Woronow?! – Zaskoczony zamarł z bagnetem przy twarzy pojmanego.
- Poruczniku Szarlej! Rozkazuje ci opuścić broń i oddalić się od jeńca! To rozkaz!

Niczym spod ziemi, za plecami generała pojawiło się czterech uzbrojonych żołnierzy, którzy tylko czekali na stosowną komendę. Woronow nie przywykł do powtarzania, więc kiedy miał już dać sygnał do strzału, Szarlej ugiął się pod presją i wyrzucił ostre narzędzie z ręki, oddalając się kilka kroków w tył. Niemal natychmiast zasalutował, wyprostował się na baczność, odmeldował się jak na porucznika przystało. Generał jednak nie popatrzył na niego łaskawym okiem. Zagrzmiał gniewnie, rozkazał odebrać broni i aresztować oficera, a ten mimo ogromnego zaskoczenia i jeszcze większego wstydu, posłusznie dał się rozbroić i zakuć w kajdanki. Żołnierze "Powinności" upewniając się, że jeniec wciąż żyje, opuścili niespiesznie celę, a wyprowadzany Szarlej usłyszał tylko z wnętrza pomieszczenia, chrapliwe i krótkie, ale silne, mocne słowa, które dźwięczały mu w głowie niczym pęknięty dzwon, który zerwany pod własnym ciężarem niszczył pod sobą wszystko i wszystkich docierając do fundamentów ludzkiej dumy:
- Szach-mat. – I tyle wystarczyło. – Szach-mat…


ROZDZIAŁ: 0.001
:

Ciemne chmury zawisły nad Agropromem po niespodziewanej rzezi Stalkerów w głównym instytucie. Strzelanina, interwencja wojska, krwawa łaźnia. Wszyscy rzucili się w tamtym kierunku jakby tuż pod ich nosem znajdowały się odpowiedzi na wszystkie pytania dotyczące tajemnic Zony. Nawet Piłat nie próżnował i wysłał mały oddział, aby przeszukał tunele Agropromu. Bandyci jednak mieli poważniejsze problemy niż gonitwy za legendami. Na Wysypisku trwała wojna między rozbitymi banitami, a w której widocznie przeszkadzali niczego nieświadomi zwykli Stalkerzy, przyprawiając tym samym Piłata o białą gorączkę. Neutralni walczyli o dostęp do terenów, a Bandyci walczyli o przetrwanie. I jedni i drudzy nie mogli porozumieć się nawzajem, gdyż od samego początku istnienia Strefy byli wobec siebie śmiertelnymi wrogami. Kto wie – może nawet bardziej zaciekłymi niż "Wolność" z "Powinnością"?
Po ostatnich wydarzeniach "piłatowi zwolennicy" zostali zmuszeni do opuszczenia starych kryjówek na Wysypisku, więc podążając za swoim przywódcą i z wiarą, że pod latarnią najciemniej, skierowali się na zachód odnajdując tymczasowe schronienie w częściowo zawalonym tunelu kolejowym nieopodal Północnego Instytutu Agroprom – tuż pod nosem Armii Ukraińskiej. Wybór ten – wbrew pozorom – okazał się wyjątkowo trafnym. Bandyci odnaleźli, bowiem w nim względną ostoję spokoju i bezpieczeństwa, odpoczywając od koczowniczego trybu życia. Mało Stalkerów zapuszczało się w tamte okolice, a Wojsko miało własne problemy, o czym świadczyły nieustanie krążące i odlatujące na Północ śmigłowce.

Życie w tunelu nie należało do najprostszych. Należało walczyć z ciasnotą, wilgocią i myślą, że oprócz głównego wejścia nie ma innych dróg ucieczki. Dlatego też Piłat zakasał rękawy i osobiście nadzorował prace tunelowe, mające na celu ułatwienia życia w podziemnym świecie. Nikt już nie miał złudzeń i wszyscy pogodzili się z utratą przyczółków na Wysypisku, wraz z Hangarem, który był symbolem bandyckiej potęgi. Zmuszeni zostali do ucieczki przed Stalkerami, mutantami, "Powinnością", a nawet przed innymi Bandytami, ukrywając się za dnia i w nocy po tunelach jak ściekowe szczury. Wielu to nie pasowało. Wielu to przeszkadzało, a i Piłatowi nie było z tym łatwo. Przyjął na swoje barki tytuł zdrajcy, mordercy i w dodatku był odpowiedzialny za tych wszystkich, którzy jednak nie uwierzyli w zarzuty Dzika. Ci podążyli za Piłatem jak za mesjaszem, licząc na to, że chociaż część imperium Jogi zostanie odzyskane. Na to jednak trzeba było czasu. A Bandyci do najbardziej cierpliwych nie należeli…

Piłat zdawał sobie doskonale z tego sprawę. Wiedział, że siedzi na tykającej bombie. W takim podejrzanym towarzystwie wszystko było możliwe – dzisiaj jest się szefem Bandytów, jutro jest się trupem. Tak było w przypadku Jogi, ale Joga nigdy nie dawał sobie w kasze dmuchać. Był twardym gościem i to on zawsze zadawał pierwszy cios. Nigdy nie dawał się zaskoczyć, zawsze wyprzedzał przeciwników o jeden krok, miał kontakty i układy. Dlatego też ktoś, kto go zabił musiał być mu bliski. Musiał go dobrze znać i szanować. I dlatego też właśnie wielu posądziło Piłata i naiwnie uwierzyło, że mógł być sprawcą tego morderstwa. Wszyscy bowiem wiedzieli, że Piłat był uczniem Jogi, szkolonym na jego następstwo, ponadto traktował go jak własnego syna.
Wtedy jednak Piłat został sam i sam musiał radzić sobie z trudnościami. Dlatego też dwoił się i troił; chciał działać, atakować i zdobywać, aby głodne, krwiożercze bestie, które miał za plecami nie obróciły swojego gniewu i znużenia przeciwko niemu. Na szczęście Piłat miał wiernych przyjaciół. Przyjaciół, którzy nawet przez chwilę nie zwątpili w jego niewinność i stanęli za nim murem, kiedy "dzicza załoga" chciała rozszarpać go jeszcze nad ciepłymi zwłokami Jogi.

I właśnie jeden z tych przyjaciół pojawił się po długiej nieobecności przed wejściem do tunelu. Cały brudny, obszarpany, z posklejanymi włosami na głowie – słowem, taki jak zwykle – Rosomak. Legenda bandyckiego półświatku. Stary, zarośnięty i nigdy nierozstający się z papierosem, stanął dziarsko przed wartującymi u wejścia pachołkami, a ci od razu ponieśli w głąb tunelu wieść o jego przybyciu. Stary jednak był strudzony podróżą, znużony głodem, i kiedy tylko przeszedł przez wagon ustawiony w poprzek tunelu, który stanowił swoistą barierę, od razu krzyknął:
- Wódki! Wódki, ku*wie syny, bo roztrzaskam was o ściany! Ja tu, biegam po Wysypisku, między wrakami, między anomaliami, odpędzam się od mutantów, zabijam pier*ol*nych Stalkerów, a to wszystko o suchym ryju! Kto to, ku*wa widział, żeby walczyć o suchym pysku?!
Długo nie trzeba było czekać, a już w swoich wielkich kudłatych łapach trzymał najprzedniejsze trunki wujka Grejwa z "Wolności", które dziwnym trafem znalazły się w spiżarni piłatowej bandy. Tak, więc bez ociągania zassał łapczywie z gwinta słynną "Prypeciówkę"; oczy wyszły mu na wierzch, zasapał się jak odyniec, wargi zadygotały i żyła wyszła mu na czole. Podniósł krzaczaste brwi do góry i ryknął na cały głos:
- Ciekawe czy Dzik ma takie specjały?! – I wybuchnął gromkim śmiechem, a wraz z nim wszyscy w pobliżu wznosząc toasty na jego cześć.

Opróżniwszy drugą butelkę, poczuł, że jego pragnienie zostało zaspokojone, wnet rozwiązał mu się język, więc barwnie począł opowiadać towarzyszom po drodze gdzie to był i co robił:
- Na naszym starym, poczciwym Wysypisku byliśmy... – Mówił. – Tajną misję od Piłata wykonywaliśmy. Mówię wam! Młody jest, ale łeb na karku ma i daleko z nim zajdziemy! Tak jest! Ja i Swieroj mieliśmy wywalczyć dla LIGI, jako-taką pozycję na Wysypisku, żeby mieć, czego się uczepić. Pytam się go: co mamy robić, Piłacie? A on do mnie tak: tyś stary wyjadacz, sku*wysyn i twardy ch*j w dodatku, więc nadasz się do tej roboty jak nikt. No powiedzcie, że nie mówił prawdy?! Czysta prawda! Sama prawda! – Wypił toast na własną cześć, a słuchacze mu wtórowali powtarzając "Prawda, prawda!", "Dobrze mówi!", "Polać mu!". Rosomak zapchał się suchym chlebem, popił jeszcze trochę "Żukówką", aby się odetkać i opowiadał dalej:
- Więc go pytam: co mamy robić Piłacie? A on do mnie tak: złapiemy Dzika za jaja i urwiemy je przy samej dupie! Niech ku*wi syn nie myśli sobie, że spokojnie będzie żyć na naszych terenach! Na naszych terenach, ku*wa mać! – Rozległ się ryk podpitych gardeł. – A tak mówił do mnie dalej: weź ze sobą, co twardszych drani i zaatakuj tam gdzie najmniej będą się tego spodziewać. Myślę sobie: o ch*j mu chodzi? Znacie mnie przecie, prosty ze mnie chłop. Nic z tej nowoczesnej polityki nie rozumiem, więc mówię Piłatowi prosto w nos: powiedz gdzie, a ja to rozpierd*lę! – I znów roześmiał się na całe gardło, a że w głowie już mu ładnie huczało z coraz większą fantazją kontynuował swoją opowieść:
- Ciekawi pewnie jesteście, cóż nasz Piłacik wymyślił, hę? Pewnie chcecie wiedzieć, hę? I to wam powiem, że jak Piłat coś wymyśli, to nie ma ch*ja we wsi! Haha! – Wszyscy zaczęli dopytywać się, a nawet błagać o odpowiedź starego kudłacza. Rosomak po krótkiej chwili napięcia postanowił przerwać nić niepewności i wyjawił sekret swojej tajnej misji:
- Więc wyobraźcie sobie, pacany, że stary dziadek Rosomak zdobył dla was Hangar!

Fala radości i okrzyków na tę wieść nie znała końca. Reakcja Bandytów była taka, jakby przynajmniej pół Zony zostało podbite. Stropy nad głowami osypały się tynkiem, a kamienie i beton podskakiwały w rytm dziesiątek stóp. Uniesiono swojego bohatera na rękach i niczym na wielkim, czarnym wężu popełznął w stronę kwatery Piłata otoczony blaskiem okrzyków i chwały. Skandowano jego imię, pili na jego cześć. I gdy znaleźli się już u stóp piałtowego biura, Rosomak pochmurniał, gdyż mimo głośnych wiwatów i okrzyków, ten nawet nie wyszedł mu naprzeciw, aby staremu przyjacielowi pogratulować. Grabarza również nigdzie nie było widać, więc szybko gniew na zmianę w zmartwienie się zmieniało, podejrzewając, że mogło się przytrafić coś złego.

Zsunął się ociężale z rąk wiwatujących i czym prędzej ruszył w kierunku wagonu pełniącego funkcję kwatery Piłata. Rozsuną z wysiłkiem ciężkie stalowe drzwi i u progu uniósł podejrzanie krzaczastą brew. Na dywaniku Piłata, bowiem stało dwóch skruszonych nieboraków, widocznie jeszcze bardziej zmieszanych na widok Rosomaka. Szef Bandytów siedział w swoim starym, zbutwiałym fotelu mierząc gości chłodnym spojrzeniem, a jego marmurowa twarz wyrażała mniej emocji niż kamień leżący w polu. Za plecami Piłata stał nad wyraz poważny Grabarz, do którego młodzieńczej, jasnej twarzy w ogóle śmiertelna powaga nie pasowała. Rosomak nie często spotykał taki widok, więc zrozumiał, że kroi się jakaś poważniejsza sprawa, zatem szybko ciekawość gniew wyparła.

- A te pajace, co tutaj robią? – Rzucił szorstko, natychmiast rozpoznając parchate twarze Braci bliźniaków. Gdyby nie to, że Paździerz, więcej miał wybitych zębów i inaczej mordy pocięte, to chyba tylko rodzona matka mogłaby ich od siebie rozróżnić. Nawet głosy mieli identyczne jednak Paździerz ze względu na brak kompletnego uzębienia, trochę świszczał i seplenił przy dłuższych wypowiedziach.
- Synowie marnotrawni, co? – Dodał złośliwie zaplatając potężne ramiona na piersi.
Bracia tym bardziej się zakłopotali i utkwiwszy wzrok na czubkach swoich butów wstyd sparaliżował ich krtanie całkowicie. Nie układało się, bowiem im z Rosomakiem najlepiej, nawet za czasów Jogi, a całkowicie się znienawidzili po jego śmierci. Właściwie to Rosomak poprzysiągł prywatną wojnę bliźniaczym rzezimieszkom, za jawną zdradę i za to że chcieli targnąć na życie Piłata. A Pręgierz z Paździerzem drżeli na samą myśl gniewu tego strasznego człowieka, więc kiedy przyszło im stanąć twarzą w twarz w ciasnym wagonie, nie mieli zbyt tęgich min. Stare rany się otworzyły, urazy odświeżyły pamięć. Bracia wiedzieli, że tylko dzięki obecności Piłata, ten krwawy zwierz, który przed chwilą wkroczył do jego jamy, jeszcze nie rzucił się na nich i nie rozszarpał w zębach i łapach.

Piłat wyczuwszy rosnące napięcie między zgromadzonymi, rozkazał stanowczo Rosomakowi usiąść przy jego prawicy i utemperować swoją niepohamowaną naturę. Staruch niechętnie się dostosował, bo mając swoje ofiary na wyciągnięciu ręki, myślał tylko o tym, aby roztrzaskać ich czaszki w stalowych dłoniach. Rosomak wyciągnął się na drewnianym krześle skrzypiąc nim przeraźliwie i uzbroił się w anielską cierpliwość, pożerając Braci nienawistnym spojrzeniem. A ci na zmianę bledli i pokrywali się purpurą, czując, że ich żywot skończy się właśnie w tamtym miejscu – w tunelu w Agropromie.
- Panowie Bracia mają nam wiele do opowiedzenia… - Piłat rozpoczął beznamiętnie, może nawet trochę znudzony, widocznie domagając się powtórzenia ich relacji, aby i Rosomak mógł posłuchać. A tego aż ciekawość zżerała od środka, tak bardzo, że krew uderzyła mu do głowy i ledwie ze skóry swej nie wylazł.

Ogromny kontrast stanowili siedzący obok siebie Piłat z Rosomakiem. Jeden niczym dziki zwierz, kręcił się, parskał, wił, piorunami ciskając z oczu. I tylko czekał na jeden znak swojego pana, aby mógł zostać z łańcucha spuszczony, aby móc niszczyć, zabijać i palić. A drugi, zimny, bezduszny, bardziej do posągu niż do człowieka podobny. Z oczyma tak przenikliwymi a zarazem przerażającymi, że wystarczyło tylko jedno spojrzenie tych zielonych zwierciadeł, a w człowieku wzbierał się lęk niepohamowany i nieopisany. I ów postać Piłata zdała się Braciom jeszcze straszniejsza, mroczniejsza, a zarazem majestatyczna. Milczący, podparty na łokciu, świdrujący oczyma, w których mogłaby się zdawać cała furia Zony się skryła
- Mówić, barany! – Huknął z kąta Grabarz, ale już nie było potrzeby poganiania Braci, bo ci zmiękli jak masło i wszystko jak na spowiedzi wyznali:

- Uciekliśmy z Doliny Mroku… - Zaczęli niepewnie. – Uciekliśmy, bo wszystko zaczęło się walić na ryj… Dzik wariuje, nie panuje nad chłopakami, a same chłopaki zaczynają się denerwować. Wszyscy patrzą sobie na ręce i czekaj tylko na dobry moment, aby wbić nóż w plecy i ograbić z oszczędności...
- Jakich oszczędności?! – Wybuchnął nagle Pręgierz. – Goli i wesoli! Od kilku dni żremy liście z drzew, bo na nic nas nie stać! Nawet szczura nie można upolować, bo niby, czym?! Amunicji mamy po jednym magazynku i to niepełnym jeszcze. Ni żarcia, ni picia, ni ch*ja! Na dupie siedzimy dzień i noc, pierdząc w stołki, a nas przecie ręce swędzą i do roboty się palą!
- Żarcia i nabojów nie mamy… - Kontynuował drugi z braci. – A my dobrze wiemy, że ten kutafon Dzik cały magazyn z bronią i amunicją zamknięty pod kluczem trzyma! Wiemy, bo posłuchaliśmy, jak jeden z jego przydupasów o jakiejś skrytce w piwnicach mówił. Chłopaków zaraz poniosło i o swoje się zaczęli ubiegać, a wtedy Dzik szybciutko, co głośniejsze jadaczki powiesił za nogi i głową w dół do Galarety wsadzał…
- Ta… I tylko obiecywać nam potrafi i obiecuje i obiecuje, a gówno robi! Miliony nam obiecał za tego „powinnościowca”, co udało się go schwytać, bo jakieś oficer i ważniak podobno. Ale mijał dzień, tydzień, a tu nic! Czarnuch siedzi w ciupie i karmić jeszcze go trza, a sami przecie niczego do gęby włożyć nie mamy. I poszła plota, że Dzik zgarnął kasę za okup sam, jeńca zostawił i cicho w swoim biurze siedzi, psia jego mać!

- Dlaczego nie stanęliście przeciw niemu zbrojną kupą? Was jest przecież kilkudziesięciu, a on jeden. – Przerwał niespodziewanie Piłat.
- Problem w tym, że nie sam. Bo kilku groźniejszych gości ciągle przy nim się kręci i strzelają bez ostrzeżenia, jeśli tylko, kto do głównej hali wejdzie. Na noże mieliśmy się rzucić?! Ale niektórych taka desperacja brała, że i na to się porywali, a wtedy za karę ginął jeszcze jeden, albo dwóch przypadkowo wybranych. "Dziczą ruletką" to nazywamy…
- A niektórzy widząc, że nic nie wskórają, odchodzi cichaczem, pojedynczo, lub całymi kupami i tak z dnia na dzień coraz mniej nas się robiło…
- Dlaczego nikt nie przybył do mnie, tak jak wy to uczyniliście? – Spytał ponownie Piłat.
- Bo się bali… Bali się, że i tu ich śmierć jeszcze sroższa niż u Dzika spotka. Dzik i jego przydupasy od czasu do czasu mówili nam, że LIGA codziennie wycinana jest przez wojsko i mutanty. Że z Wysypiska musieliście uciekać w popłochu przed Stalkerami, że syf i burdel jeszcze większy… Poza tym wielu bało się po prostu ciebie, Piłacie. Zapamiętali cię, jako charakternika i sądzili, że tobie też jak Dzikowi do reszty *%&@#*ło, to strach na samą myśl paraliżował…
- Większość wierzyła, bo dlaczego miałaby nie wierzyć? Więc tłumaczyliśmy sobie, że jeszcze nie jest nam tak źle. Ostatni czasy, Dzik nawet kazał nam udać się do Fabryki, bo podobno w jej podziemiach jakieś tajne laboratorium jest i tylko on ma do niego klucz. Na początku sądziliśmy, że już całkiem szajba mu odwaliła. Ale poszliśmy, przeszukaliśmy ruderę i faktycznie! W piwnicy znajdują się grubaśne, stalowe drzwi z szyfrem, więc wszyscy szybko odzyskali wiarę i już wyobrażali sobie jakież to skarby mogą się skrywać tam głęboko pod ziemią...
- Ale czas mijał, a Dzik nic nie robił. Znowu zniknął na długie dni i nie wychodził w ogóle. Szybko rozeszła się wieść, że Dzik jednak nie ma tego klucza do drzwi i wszystkich zrobił w konia. Nic to! Chłopaki tak się podjarali tym laboratorium, że sami postanowili wyłamać drzwi i dostać się do środka. Próbowali wszystkim: młotami, breszkami, przecinakami, a nawet granatami, ale i to nic nie dało. Drzwi zbyt masywne się okazały…
- Ale wciąż pozostawał ten jeniec. – Kontynuował Paździerz. – Z jednej strony myśleliśmy, że dostaniemy za niego okup, ale z drugiej baliśmy się, że "Powinność" przyjdzie po niego osobiście z całym oddziałem pancernym i wytłuką nas jak karaluchy. Więc znów zaczęło robić się nieprzyjemnie, ludzie rwali włosy z nerwów i nudy, a Dzik miał wszystkich po prostu w dupie…
- Więc zwialiśmy stamtąd, bo nic już nie mamy do stracenia. Ni pieniędzy, ni bandaża, ni suchego chleba... Po drodze jeszcze amunicję całą straciliśmy, bo wataha Nibypsów nas zaskoczyła. Ledwie do granic Agropromu się dostaliśmy, a tutaj już oddziały LIGI nas przejęły…

Opowieść Braci widocznie poprawiła humor Rosomakowi i Grabarzowi, którzy każdą nowinę o niedoli "dziczej załogi" przyjmowali z szelmowskim uśmiechem szczerząc pożółkłe kły. Tylko Piłat zachowywał powagę swojego stanowiska i cierpliwie, w milczeniu do końca wysłuchał relacji, z rzadka nawet mrugając. Można się było domyśleć, że pod tym wysokim czołem jakieś niesamowite i niezrozumiałe dla poczciwego rozumu, kreują się plany, strategie i pomysły. I nieznośnie długo trwało to milczenie, którego jednak nikt nie ośmielił się przerwać, jako pierwszy. Nagle głos Piłata rozbrzmiał w pomieszczeniu:
- Czego ode mnie oczekujecie? – To pytanie niczym młot ogłuszyło Braci, jeszcze tak niedawno wygadanych, wtedy całkowicie stracili język w gębie. Otwierali tylko nerwowo swojej paszcze, jakby chcieli już coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili rezygnując, bojąc się reakcji zgromadzonych.
- Chcemy prosić… o… przyłączenie nas do twojej bandy, Piłacie… - W końcu wykrztusili z siebie jednym głosem, a tak drżącym jakby już kat na nich za drzwiami z toporem czekał.
Piłat wyprostował się na krześle, dłonie splótł na brzuchu, błysnął okiem i rzekł:
- Nie. Wy nie chcecie się do mnie dołączyć, a jedynie nażreć i nachlać. – Tak szorstki ton nie zwiastował niczego dobrego i Bracia już ze swoim losem się pogodzili, już nogi w kolanach się ugięły, w głowach się zakręciło, kiedy znów dotarły do ich uszu słowa Piłata:
- LIGA nie jest zwykłą bandą. Nie jesteśmy zgrają hultajów, wyrostków, i drobnych złodziejaszków. My stanowimy elitę! Elitę największych sku*wysynów w Zonie, którzy nie boją się nikogo i niczego! Jesteśmy zimni i twardzi jak stal, bo w ogniu i siarce jesteśmy wykuci! A na to miano trzeba sobie zapracować.

Zamarli w bezruchu, a piłatowy głos przeszywał ich serca i czarne dusze, brzmiąc jeszcze echem w głowach i czując w szpiku kostnym. Przez chwilę nawet zdawało się im, że siedzi przed nimi sam Joga, ale wnet zrozumieli, że osoba, która do nich mówi jest po stokroć poważniejsza, wzniosła, dumna, charyzmatyczna. I biła od tego człowieka taka moc; potęga, że mimo woli chciało się paść przed nim na kolana i błagać o miłosierdzie. Jeszcze chwila a faktycznie Bracia runęliby pod ciężarem jego słów, ale podtrzymując się nawzajem, chwyciwszy pod ramię, słuchali w przerażeniu, czegóż ów przerażający Sędzia Piłat mógł żądać od takich chłystków:
- Mówicie, że chcecie dołączyć się do LIGI? Dobrze! Zatem sprawdzimy waszą lojalność. Dzisiaj nażrecie się i nachlacie za wszystkie czasy, na mój koszt, karaluchy. Otrzymacie amunicję i broń, jeśli zaistnieje taka potrzeba, również na mój koszt, gnidy! A jutro jeszcze przed świtem wyruszycie wraz z Grabarzem do Doliny Mroku i przemówicie w moim imieniu.
Czy dobrze słyszeli? Mieli działać w imieniu Piłata? Być jego głosem w zdemoralizowanych oddziałach Dzika? Szaleństwem okazał się dla nich ten pomysł. Bracia byli pewni, że jeśli tylko ich noga znów postanie w Dolinie; kiedy tylko "dzicza załoga" zwęszy że wrócili, to niechybna czeka ich śmierć w męczarniach nieziemskich, tym bardziej, że mieli wrócić, jako posłańcy niosący "słowo piłatowe". Równie dobrze mogli sami strzelić sobie w łeb, albo rzucić się w anomalię, bo tak niedorzeczny wydał się im ten plan. Nie mogli jednak tak po prostu sprzeciwić się Piłatowi. Zdecydowanie ich sytuacja na to nie pozwalała, więc poczęli prosić i błagać o zmianę zdania.

Na jego twarzy pojawił się dziwny tajemniczy uśmiech, który zamiast ogłady, jeszcze drapieżniejsza i straszniejsza się wydała. Wysłuchiwał tych lamentów i widocznie upajał się każdym słowem żałości, posłuszeństwa i bezradności. Byli w jego rękach jak plastelina, którą formował i ugniatał w dowolnym momencie i w dowolny kształt. Kiedy tamci kulili się on zdawał się rosnąć i jakąś mocą nieczystą emanować, która tym bardziej do ziemi ich przygniatała. Poczuli nagle, że od tamtej chwili ich życie i śmierć zależy od drgnięcia ręki i kiwnięcia palca tylko jednego człowieka. Teraz tylko on mógł uratować ich, albo też skazać na śmierć i nikt nie mógł go powstrzymać. Bracia błagali długo i żałośnie, a Piłat nie miał w naturze zmieniać swoich postanowień:
- Słowo się rzekło! – Rzucił tonem niecierpiącym sprzeciwu. – Ruszycie wraz z Grabarzem do Doliny i będziecie żywymi świadkami na to, że w LIDZE powodzi się lepiej niż Dzikowi. Będziecie bardziej wiarygodni niż Grabarz w formie posła… - Uśmiechnął się znów złowieszczo do siebie, bo od razu przypomniało mu się, jak kończyły się owe "posłowania" Grabarza. Krwią, chaosem i terrorem. Tym razem jednak Piłat chciał uniknąć podobnych sytuacji, ponieważ w obecnej chwili potrzebował jak najwięcej ludzi, bowiem ciężko w Zonie było o naprawdę twardych i zepsutych do szpiku kości skur*ysynów, którzy dla złamanej kopiejki byliby wstanie zabić własną matkę. Takich oto ludzi potrzebował Piłat. Takich ludzi potrzebowała LIGA i właśnie nad takimi ludźmi potrafił i chciał zapanować. Musiał sięgnąć do najgłębszego marginesu społecznego Strefy – morderców, gwałcicieli, banitów – oto żołnierze doskonali. Bez serca i sumienia. Ślepo wykonujący każdy rozkaz, byli tylko mogli zanurzyć ręce we krwi; byle tylko kieszenie napełnić ludzkimi życiami. Takich właśnie bestii potrzebował, jeżeli chciał cokolwiek znaczyć w Wojnie Frakcji, która na nowo zaczynała gorzeć i tlić się w Zonie.

- A jeśli uda wam się przekonać do nas ludzi… - Mówił dalej. – To za każdego nowego rekruta otrzymacie dwa tysiące rubli na głowę. To wam obiecuję, a ja zawsze dotrzymuje obietnic.
Wiadomość o pieniądzach od razu rozjaśniły twarze Braci, niczym za dotknięciem magicznej różdżki. Nogi przestały się uginać, serce przestało kołatać i pot przestał lecieć ciurkiem ze skroni. Chciało się rzec: nie ci ludzie! W jednej chwili braciszkowie skalkulowali sobie w łepetynach, że przy dobrych lotach, mogliby skroić nawet z sześćdziesiąt tysięcy za jedną taką wycieczkę. Bardzo spodobała się im ta myśl, więc w znacznie raźniejszych humorach, już bez narzekań wyrazili chęć szczerej współpracy. Nawet przestali zwracać uwagę na groźnie sapiącego Rosomaka, a wilczy Grabarz o złej sławie nawet wydał się im przyjazny.
- Nie musisz się szefie martwić! – Zaczął zupełnie nie podobny do siebie Paździerz. – Już tak nagadamy chłopakom, że szybko stamtąd uciekną.
- Tylu ich tutaj się zleci, że tunel trzeba będzie rozkopać, hehe. – Dodał z błyszczącymi oczami drugi.
Piłat jednak nie podzielił ich entuzjazmu i szybko wyperswadował im, że jeżeli pojawi się choćby cień podejrzenia, że mogliby coś kombinować, to obiecał im takie katorgi, jakich sama Matka Zona nie mogłaby ze spokojnym sercem oglądać. Nie pocieszył ich również "przyjaźnie wyglądający" Grabarz, który w jednej chwili skrzyknął czterech chłopaków z obozu i zapowiedział jutrzejszy wymarsz.
- A co jeśli nas nie posłuchają? – Spytał nagle Grabarz.
Piłat spojrzał na niego wymownymi oczyma, a na twarzy rysowała się tylko jedna odpowiedź. Grabarz znał zbyt dobrze swojego przyjaciela, więc więcej pytań nie potrzebował. Błysnął kłem, oczy mu się zaiskrzyły i widać było, że już jest – hen – daleko w Dolinie Mroku, gdzie będzie mógł powiększyć swoją ponurą sławę.


ROZDZIAŁ: 0.002
:

Mroczna Dolina nie przez przypadek okryła się tak ponurą sławą. O każdej porze dnia i nocy nad rozległymi równinami unosiły się mgły złowieszcze, mieszające się z wyziewami żrących sadzawek i płytkich bagien. W tle panującej nienaturalnej ciszy, rozbrzmiewały nawoływania zwierząt i bestii kryjących się za dnia w cieniu, a pod osłoną nocy ruszając na żer bezlitosny. Spokojne z pozoru oczka wodne w rzeczywistości roiły się od wszelakiej maści mutantów, a sama woda bardziej kwas przypominała.
Dolina rozciągała się nieprzemierzonymi łąkami, których trawa z zieleni w szarość przechodziła; miejscami rdzawym nalotem zachodzić i tak aż po horyzont, łącząc się w punkcie sklepienia z wiecznie zachmurzonym, niespokojnym i grzmiącym niebem. Nieliczne drzewa ponure, często samotnie stojące, pochylały się i wyginały w upiornych pozach, bardziej zgrzybiałych starców przypominając. Chwiały się na wietrze trzeszcząc i jęcząc żałośnie, jakby dla przestrogi, podróżnych przed niegościnnością tejże krainy ostrzegając.

Grabarz jednak do bojaźliwych z całą pewnością nie należał i hardo parł przed siebie, a za nim ciągnęli bracia Paździerz, Pręgierz i czterech pachołków w kaptury przybrane. Bracia szli wewnątrz tegoż pochodu, czując nieustanie na plecach ostre spojrzenia, jakby sępów wygłodniałych. W rzeczywistości Bracia nawet nie myśleli o ucieczce i bądź, co bądź znajdując się znów w Dolinie Mroku bezpieczniej czuli się pod mieczem Grabarza, niż jeżeli nad ich głowami miałby zawisnąć topór Dzika. Tak, więc bez marudzenia dotrzymywali kroku, a nawet pomocną radą służyli, gdyż zdążyli lepiej już okolice poznać.
Bandyci postanowili zatrzymać się na chwilę na zgliszczach całkiem świeżego jeszcze obozowiska. Trzy trupy mocno już nadgryzione przez mutanty i wrony, rozkładały się rozrzucone wokół z nienaturalnie powyginanymi kończynami. Obrzydzenie brało wszystkich na makabryczny widok, a smród zalegał w gardle, jednak Grabarz niezrażony zupełnie przykucną przy jednym z nich i fachowym okiem obaczył, że ów nieszczęśnicy nie zginęli od kłów i szponów Matki Zony.
- Ktoś ich zastrzelił… - Mruknął. – Kulka w łeb… Egzekucja… - Grabarz pokręcił się trochę wokół skromnego obozowiska, kiedy inni korzystali z chwili wytchnienia zbierając siły do wznowienia wymarszu. Doświadczony Bandyta zamyślił się wielce sięgając wzrokiem daleko przed siebie. A z miejsca, w którym się zatrzymali niemal całą Dolinę można było zobaczyć.
Kierując oczy na południe widać było azbestowe dachy starej Chlewni i odstającą wieżę ciśnień. Na wschód – zza rzadkich drzew wyłaniały się mury potężnej Fabryki, a na północy wylegiwał się niczym obalony kolos, ogromny i rozległy Plac Budowy. Nawet stamtąd było widać wciąż stojące żurawie ze zwisającymi linami, szkielety niedokończonych budynków ku niebu wyciągające ręce, dachy potężnych hal z ciężkim sprzętem i maszynerią dryfowały niczym barki na morzu siwych traw. To właśnie w tamtym kierunku zmierzali Bandyci, gdyż tam właśnie Dzik wraz ze swoją hołotą schronili się przed gniewem Piłata, Zony i całego świata.

Nie zamierzali dłużej już zwlekać, więc zebrano się do kupy i czym prędzej skierowano się ku celowi. Jednako jak każdy doświadczony Stalker wiedział, nie można było po Zonie poruszać się na wprost, trzeba, więc było znacznie nadłożyć drogi, wężykując między podejrzanymi plamami na trawie, bądź nienaturalnie wypalonymi do gołej ziemi łatami. Często podczas tej wyprawy w bandyckich uszach drżało powietrze naginane przez potężne pola grawitacyjne, wyjące i jęczące na zmianę ściskane i rozprężane przez siły dla człowieka niepojęte.
Szczęśliwie jednak zdołali dostać się pod wielki betonowy mur, który okrążał pierścieniem cały Plac Budowy. Bracia z każdym krokiem coraz bardziej się denerwowali. Układali sobie w głowach prowizoryczne przemówienia, które miały dotrzeć do uszu bandyckiej braci. Mieli również cichą nadzieję, że charyzmatyczny Grabarz wesprze ich argumenty i korzystając ze swojego autorytetu i powagi, przechylą szalę zwycięstwa na swoją korzyść pozbawiając Dzika wszystkich stronników i rąk które mogłyby go ochronić. Bracia chcieli być wiarygodni, przy okazji nie tracąc gardła. Przez chwilę nawet rozmarzyli się o sławie, jaką by zdobyli po tym sukcesie, oraz o pieniądzach, które im Piłat obiecał za każdego nowego rekruta. Ich marzenia jednak szybko prysły, gdyż wtedy niczym łotrzykowie skradali się pod murami dzikiej, nieprzewidywalnej hordy i Matka Zona tylko jedna wiedziała, jaki nastąpi finał tej opowieści.

Przeskoczyli przez wybitą w murze dziurę i już prawie znaleźli się na głównym placu, gdy niespodziewany widok zatrzymał ich momentalnie.
- Spójrz! Spójrz!... – Jęknął półszeptem Paździerz. – Trup!... Trup…
Pośrodku placu leżały wyciągnięte krzyżem zwłoki, po których nawet wrony nie skakały. Twarz miał zatopioną w błocie, a ręce wyciągnięte jakby kierunki z zachodu na wschód wskazywały. Bandyci ruszyli z ostrożnością w ich kierunku i ku przerażeniu wszystkich, czym bardziej do owego ciała się zbliżali, tym więcej porozrzucanych wokół zwłok dostrzegali. Leżały w rowach, na placu, niektóre całymi kupami jeszcze przy tlących się ogniskach; przerażone i niczego nieświadome twarze wyrzucały oczy ku niebu.
- To gniew Zony spadł na tych nieboraków, mówię wam, gniew Zony!... – Stękał Pręgierz kurczowo przytulając się do karabinu. Lecz Grabarz najwyraźniej był innego zdania.
- Zona nie zabija kulami… - Młody junak słusznie spostrzegł, że wszyscy zginęli rażeni śmiertelną kulą. Część z nich nawet nie wiedziała skąd padały strzały, gdyż większość postrzelona została w plecy, bądź tył głowy. Blady strach padł na Bandytów, gdyż nie mogli pojąć umysłem, kto tak wyrafinowanej rzezi się dopuścił. Wpierw podejrzenie na innych bandziorów padło, ale szybko teoria ta padła, gdyż każdy z trupów pełne kieszenie i plecaki miał, nietknięte ręką łotrów. Wolnych Stalkerów również wykluczono, bo ci nie gorsi od banitów i też kieszeni przetrzepać by nie omieszkali.
- Najemnicy!
- Wojsko!
- A może "Powinność" po swojego oficera przybyła? – Fala pytań zalała ich głowy i z wielką obawą poruszali się między zwłokami. Śmierć dla nich nie była przecież niczym obcym, ale było w tych ciałach coś niepokojącego nawet dla nich. Spokój, z jakim zastygły na tych zimnych twarzach, przerażał najbardziej. Niczego nie byli świadom. Nie wiedzieli, kto im w tył głowy strzelił. Zapewne atak nocą nastąpił, kiedy większość była znużona snem, a kiedy zorientowano się, że bracia-rodacy giną i padają jak muchy, było już za późno na wszelką obronę, bo wróg do wnętrza bazy się dostał i niczym żniwiarz krwawe począł zbierać żniwo.

Nawet Grabarza przeszły ciarki po plecach, kiedy starał się wyobrazić sobie przypuszczalny obrót zdarzeń. Nie wiedział, kto, nie wiedział ilu. Ale sądząc po śladach miał dziwne wrażenie, że ów tajemniczy wróg w ogóle liczny nie był. A nawet odważyłby się rzec, że jedna osoba dokonała tejże masakry. Grabarz jednak nie powiedział tego głośno, aby swojej reputacji na szwank nie narazić. Prowadzeni przez Braci po pustych hangarach w milczeniu i niedowierzaniu zmuszeni zostali do wdychania odoru śmierci i podziwiania mistrzowskiej roboty.
Wszyscy w największym skupieniu i powadze, przeszli głuchym echem przez obszerny hol, wspięli się po rusztowaniu ciągnąc dalej wąskim korytarzem nawet przez chwilę nie przestawiając o trupy się potykać. Bracia z wielkim żalem przechodzili nad ciałami osób, z którymi jeszcze parę dni temu rozmawiali, jedli i pili. I choć za sobą najbardziej nie przepadali, a nawet nienawidzili się szczerze, to zrozumieli, że gdyby nie koleje losu to również i oni leżeliby gdzieś z twarzą w błocie zanurzoną, albo w rowie, który w mogiłę się zamienił. Wszyscy, bowiem w tych bladych twarzach i zamglonych oczach dostrzegali znajomych, a nawet przyjaciół jeszcze za czasów Jogi. Umarli. Tak po prostu. I choć każdy z nich przez ostatnie miesiące szczerej śmierci im życzył i zapewne jakby sposobność mieli do podobnej rzezi by doprowadzili, to smutek okrutny ścisnął ich bandyckie serca i w pogrzebowych nastrojach kierowali się w stronę biura Dzika.
Czym dalej w głąb budynku, tym mroczniej się robiło, a i ciał ubywało. Najwyraźniej właśnie te korytarze były ostatnim bastionem obrony, a dalej nie było już żadnych śladów walk i oporu, zupełnie jakby ów żniwiarz w tym miejscu z przyczyn nikomu nieznanych, zaprzestał swoich krwawych żniw.

Bracia nie znali dokładnej lokalizacji biura, ale znalezienie go nie przysporzyło Bandytom żadnego kłopotu. Kierując się schodami w górę, otoczeni surowymi, ceglanymi ścianami ujrzeli przed sobą otwarte na oścież drzwi, na które rzucało się blade niespokojne światło z wciąż palącej się lampy oliwnej ustawionej na solidnym, bukowym biurku wewnątrz pokoju.
Grabarz wejrzał zza węgła pełen przestrogi i kątem oka zlustrował pomieszczenie. Pusto. Nieśmiało wyciągnął czyje zza próg, jakby chciał sprawdzić, czy ktoś za drzwiami się nie ukrywa, lecz zdawało się, że prócz tańczącego płomienia w pokoju nie było nikogo. Bandyci ostrożnie weszli do jamy lwa. Aż dziw brał, że jedynie kilka osób mogło zobaczyć to pomieszczenie, więc tym bardziej byli poddenerwowani. Płomień znów zakołysał się nieswojo jakby niespokojny duch przez cały pokój przeleciał i chłód jakiś nieopisany zmroził karki przybyłym.
Nie wydusili z siebie nawet słowa, a kilku nawet wstrzymało oddech wsłuchując się w nerwowe bicia serc. Podłoga zaskrzypiała. Przeciąg trzasnął oknem, a wszyscy drgnęli ze strachu, jakby sam Burer miał z szafy wyskoczyć.
- Wynośmy się stąd!... – Syczał przez resztkę zaciśniętych zębów Paździerz. – Nic tu po nas!... Nic to nie ma!... Chodźmy wreszcie!...

Lecz właśnie wtedy Grabarz dostrzegł za obszernym biurkiem jakiś cień niewyraźny. Przycisnął karabin do ramienia i skierował się ostrożnie w tamtym kierunku. Z każdym krokiem wyłaniała się zza drewnianego mebla potężna, spasiona sylwetka, leżąca krzyżem na podłodze. I ciało to przerażało swoją wielkością i demonicznym wyrazem twarzy, tak upiornym, że sam Lucyfer takiego syna by się nie powstydził. Zwłoki te bardziej jakiegoś monstra niż ludzkie przypominały. Łapy wielkie jak łopaty, kark jak u niedźwiedzia szeroki, łeb jak dynia spuchnięta. Leżąc tak na ziemi ze trzy metry wysokości zdawał się mierzyć, a wybałuszone na wierzch czerwone ślepia wciąż gromiły taką nienawiścią, takim złem, że nawet nieustraszony Grabarz na pierwszy widok cofnął się w tył z zapartym tchem.

- To Dzik… - Syknął ni gniewny, ni przestraszony. Uczucia się w nim kołatały. Niepohamowana natura okrutnika zaczynała brać górę. Jęknął, jakby nagłego ataku migreny dostał i wył tak przez chwilę dłuższą, a pozostali wpatrywali się w niego z oczami przepełnionymi lękiem, twarzami bladszymi niż u trupów wokół leżących. Bali się nawet drgnąć, gdyż w Grabarza jakby demon wstąpił, walczył sam ze sobą, rwał się za rude włosy i wył. Obrazy przeszłości pojawiły się mu przed oczami. Pierwsze dni w Zonie, pierwsze artefakty, pierwsza śmierć. A później tylko coraz więcej śmierci; coraz więcej krwi. A krew ta lała się obficie zmieniając z czasem w rwącą rzekę. I unosił się na tratwie lichej, miotany na krwawych falach i gdy chciał do brzegu wreszcie dobić, rzeka w szerokości się potrajała, a jemu już sił brakowało, nie mógł już wiosłować, czuł się taki słaby i słaby i słabszy… I kiedy dał się już porwać przez ten nurt rzeki piekielnej, a kiedy tratwa w drzazgi została rozbita, a on sam topić się począł w tej toni krwi ludzkiej; dusił, zakrztuszał i przed oczami widział już tylko czerwień, aż czerwień mrok wyparł. Wtem chwyciła jego ramię potężna ręka należąca do jakiegoś giganta, który bez trudu wyciągnął krwawego topielca i na stabilnym pokładzie potężnego okrętu postawił. Tym gigantem był właśnie Dzik. I chodź kanalią był podłą, sumienia za grosz, duszę zaprzedał po stokroć diabłu to jednak wciąż był ojcem tegoż dzielnego ułana, który na nieszczęście swoje w ślady ojca poszedł. Nie wiedział o tym nikt, oprócz Piłata. Tylko jemu zwierzył się z tej tajemnicy, że arcyzdrajca, znienawidzony przez całą Zonę, cały świat, jest krwią z krwi, kością z kości ojcem jego. I dlatego właśnie Piłat wybrał jego, aby szedł na spotkanie z Dzikiem. Właśnie jego posłał z tak lichymi siłami, bez wsparcia do samego legowiska lwa, do prawdopodobnie najgroźniejszego, najstraszliwszego i najmniej przewidywalnego człowieka w Zonie, jeśli i nie na świecie. A Grabarz ruszył naprzeciw niego z wysoko uniesionym czołem, z wysuniętą piersią gdyż chciał stanąć przed jego obliczem i krzyknąć prosto w twarz: "Patrz, kim teraz jestem! Patrz!". Ale nie zrobił tego… Nie zdążył… Nie zdążył mu powiedzieć jak bardzo go nienawidził i jak bardzo chciał, aby zginął.

I naglę jakby coś pękło w Grabarzu. Jakby całkiem duch go opuścił. Zsunął się na ziemię załamany i znów począł wyć, jednak rzewnymi łzami. A inni widząc swojego przyjaciela, wojownika, okrutnika, charakternika krwawego, w jednej chwili dostrzegli w nim po prostu człowieka i chodź nie rozumiejąc jego łez doskoczyli do niego i w objęcia wzięli, wyciskając z niego resztę słonych kropel i nie pytając już o nic chcieli tylko odejść z tego przeklętego miejsca; jak najszybciej, jak najdalej. Ale Grabarz mimo tak dotkliwego ciosu, o obowiązkach swych nie zapomniał i zbierając w sobie całą siłę i odwagę skontaktował się z Piłatem przez PDA. Krótko przedstawił mu sytuację w Dolinie i to, co spotkało Dzika. Długo w głośniku słychać było tylko milczenie, którego już nadto wszyscy zaznali. Nagle głos Piłata znów rozbrzmiał w głuchym pomieszczeniu.
- Znalazłeś klucz?

Grabarz na początku uszom nie chciał wierzyć. Jaki klucz? O co mu chodzi? Co on znowu kombinuje? I momentalnie gniew straszliwy wypełnił serce Grabarza i tonem bynajmniej nieżyczliwym począł krzyczeć do słuchawki:
- Posłuchaj mnie! Wszyscy martwi! Dzik martwy! Czego ty jeszcze ode mnie chcesz?!
- Znajdź klucz, Grabarzu. Dzik musi mieć go przy sobie.
- Nigdy w życiu! Sam sobie szukaj jakiegoś klucza!
- Musi go mieć. Karta, Grabarzu! Karta elektroniczna jest kluczem, poszukaj.
Młody Bandyta chciał znów się sprzeciwić, jednak nie zdążył, gdyż Piłat się rozłączył. Grabarz ryknął jak dziki zwierz miotając się po pokoju swego ojca i zachodził w głowę, czy cała ta masakra nie jest jakimś chorym teatrzykiem Piłata. Krew napłynęła mu do głowy, żyły wyszły na szyi, a on wahał się. Inni zlękli się go bardziej niż Bagiennej Pijawki i nawet patrzeć na niego się nie ważyli. Wyszli z pomieszczenia i z korytarza nasłuchiwali groźnych syków, warknięć i szczękania zębów, jakby jakaś bestia a nie człowiek siedziała wewnątrz.
- Niech cię Zona pochłonie, Piłat! Zapłacisz mi za to! – Wywrzeszczał wreszcie i przywołał do siebie całe towarzystwo rozkazując przeszukać dogłębnie pomieszczenie w poszukiwaniu plastikowej karty dostępu. Bracia szczerze wątpili, że cokolwiek uda się im znaleźć, jednak nie mieli odwagi powiedzieć o tym Grabarzowi, który jakby w jakimś amoku, bądź furii z wyszczerzonymi zębami szalał.
Syn kieszenie własnego ojca przetrząsnął, z czym czuł się tak podle, że podlejszej hieny na świecie chyba już być nie mogło. Splunął siarczyście na podłogę uderzył pięścią w blat biurka i widząc, że poszukiwania spełznął na niczym, postanowił zakończyć tą szopkę i jak najszybciej opuścić ten dom, to miejsce, te obrazy w głowie.

Lecz kiedy już mieli wyjść na główny plac nad ich głowami przeleciał nisko wojskowy śmigłowiec. Na widok latającego monstra, Bandyci skryli się w cieniu modląc się, aby ich nie dostrzeżono. Śmigłowiec okrążył kilkakrotnie cały kompleks Placu Budowy i zwrócił się na południowy-wschód ku Fabryce gdzie rozbrzmiewała już zaciekła strzelanina.
- Co się dzieje?! Co to jest?! – Krzyczała grabarzowa załoga z przerażeniem obserwując jak wojska desantują się ze śmigłowca, podejmują się walki, nawiązują kontakt z wrogiem i wchodzą w głąb kompleksu gdzie strzały i ludzkie krzyki zmieszały się ze sobą nawet na chwilę nie ustając.
Nie było czasu na rozmyślania. Grabarz rzucił się pędem ścieżką dobrze mu znaną prowadzącą wprost na Wysypisko, lecz zaraz Bandyci padli jak długi w pobliskie zarośla dostrzegając cały oddział szturmowy Armii Ukraińskiej, który osadził przyczółki wokół całej Doliny Mroku. O walce nawet nie było mowy. Zawodowi żołnierze rozgromiliby lekko uzbrojonych rzezimieszków w kilka sekund. Młody Bandyta jednak nawet na chwilę nie stracił hartu ducha i bez chwili wahania zawrócił swoich kompanów na północ. Wiedział, że wyprawa ta może okazać się trudna, gdyż ścieżka, którą wybrał – dzika, wąska, a tym samym bardzo niebezpieczna była, lata temu wydeptywana przez weteranów "Wolności", którzy pierwsze wycieczki do Magazynów Wojskowych czynili. Pozostali jedynie podejrzewali dokąd są prowadzeni, jednak słowa z siebie wykrztusić nie zdołali, gdyż ognisty człowiek, który ich prowadził, cały płomieniami się pokrył; głowa płonęła, tułów płonął – tak wściekły i niebezpieczny się im zdawał. Grabarz wyciągał przed siebie nogi, szybko i sprężyście jak ryś, a reszta ledwie dotrzymać mogła mu kroku. Poganiał ich charakternik, bluzgając w sercu na nich, na siebie, na Piłata na cały okrutny świat i w chorym obłędzie wypowiedział wojnę wszystkim. Siła wulkanów nie mogła równać się z tym, co dusiło się w Grabarzu; jakiż potwór zamknięty w klatce ze stalowych nerwów począł o wolność się ubiegać. Wystarczył jeden impuls, jedno słowo, a nawet spojrzenie krzywe, aby ów monstrum rozerwało ludzkie ciało w strzępy ukazując swoje prawdziwe oblicze i naturę. Tak bardzo przypominające jego ojca.


ROZDZIAŁ 0.005
:

Chrapał głośno. Przeciągle, gardłowo; bulgocząc jak stary radziecki diesel. Jego kudłata, rozwarta paszcza uzbrojona w pożółkłe zęby przypominała mordę nieznanego mutanta, a przynajmniej – jak jeden z opryszków zauważył – jego dupę. Chrapał tak głośno, że zakłócał rozmowy siedzących w pobliżu, a mimo to nikt nie odważył się podejść i zbudzić go. Nabijali się z niego, drwili, ale żaden nie był na tyle głupi aby budzić śpiącego Rosomaka. Zresztą był tak pijany, że nawet nadchodząca Emisja nie byłaby wstanie zwalić go z łóżka.

Nagle zawarczał; pokręcił niespokojnie nosem, zamknął gębę, a na twarzy pojawił się nieprzyjemny, kwaśny grymas. Jakiś przykry zapach dostał się do jego nozdrzy wybudzając kudłacza z letargu. Przetarł kaprawe ślepia, poczochrał się po swędzącej brodzie, zamlaskał jak świnia i przepłukał suche gardło pierwszym płynem jakie wpadło mu pod rękę, ciesząc się w duchu, że to nie były czyjeś siki. Nie mogąc zlokalizować źródła nieznośnego smrodu, zaklął pod nosem i wstał niespiesznie, jak również bez entuzjazmu. Materac na którym spał aż roił się od wszy i innego paskudztwa, ale jemu najwyraźniej to zupełnie nie przeszkadzało. Staruszek przywykł już do wygód i niewygód Zony na tle których pospolite wszy wydawały się być czymś nieistotnym i mało szkodliwym, a nawet śmiesznym. Jeszcze żeby były to zmutowane wszy – to zupełnie inna sprawa. Ale skoro były to zwykłe, pospolite wszy, to żaden porządny Stalker nie mógł na nie narzekać.

Spojrzał na zegarek i zaklął ponownie. Wstał wcześniej niż planował, więc w typowym dla siebie tempie rozpoczął przygotowania do zaplanowanej wyprawy. Przez dłuższą chwilę nie mógł ogarnąć gdzie jest i czego szuka. Spoliczkował się dwukrotnie, jakby miało mu to przywrócić jasność wzroku i umysłu. Kiedy w końcu zorientował się w której części tunelu się znalazł niezwłocznie rozpoczął przygotowania.
Szukał czegoś. Krzątał się, kręcił wokoło, mamrotał, a tym samym nie robił nic. Coś mu nie pasowało. Coś było nie tak. Czegoś mu wyraźnie brakowało. Nie uwierało go nic w plecy, ani nie uciskało lewego boku. Pomacał się jakby z niedowierzania i zabluzgał na cały tunel.
Wpadł w panikę przerzucając wszystko wokoło; zaglądając pod materac, do szafek, szuflad, pod wagonami – w desperacji nawet zaczął kopać w bazaltach pod kładkami torów.

Minęła dłuższa chwila zanim zdał sobie sprawę z poziomu debilizmu jego poczynań. Usiadł rozzłoszczony na szynie i powarkując czochrał się po kudłatym łbie, starając przypomnieć sobie ostatnią noc. Jęczał o wstydzie, o kompromitacji i pośmiewisku.
Wziął kilka głębszych oddechów. Chciał się uspokoić, ale nudności, ból głowy i nieświeży oddech wcale mu w tym nie pomagały.
- Wyszedłem od Piłata… - Mruknął pod nosem, wodząc oczami wyobraźni w stronę wagonu z którego wyszedł. Za cholerę jednak nie mógł przypomnieć sobie co było dalej. Zaklinał siebie i swoją słabość do alkoholi i innej wszelakiej maści napojów wyskokowych. Wszak głowę miał twardą jak nikt inny w Zonie, ale ubiegłej nocy wypił dużo za dużo nawet jak na jego możliwości.

Wtedy też, jak z nieba podszedł do niego młody opryszek, który widząc konsternacje starszego towarzysza zwrócił się z chęcią pomocy. Normalnie, Rosomak pogoniłby szczyla pokazując mu gdzie jego miejsce, ale był na tyle zdesperowany, że nawet zmusił się do zrezygnowania z dominującego tonu głosu.
- Powiedz mi, co wczoraj robiłem? Gdzie byłem? – Spytał najłagodniej jak potrafił. Młody cwaniaczek poprawił wełnianą czapę i uśmiechnął się złośliwie pod nosem. Rosomak aż nadto znał to chciwe spojrzenie. Mimo to cierpliwie czekał.
- Zapewne szukasz swojej "Złociutkiej". – Młodzik odpowiedział z zaskakującą pewnością siebie. Rosomak milczał. Czuł, że zaraz usłyszy propozycję "coś za coś". Nienawidził tego. Nienawidził jak ktoś wykorzystywał jego chwilową słabość, jak drwiono z jego osoby, kpiono i robiono idiotę – to było jak dotkliwy policzek. A Rosomak z pewnością nie należał do tych, którzy w odpowiedzi nastawiali drugi.

Opryszek ledwie zdążył otworzyć ponownie usta, kiedy poczuł na szyi stalowy uścisk. Jakby imadło zacisnęło się na krtani nie pozwalając mu oddychać i żyć. Rosomak szarpnął nieszczęśnikiem sprowadzając go do parteru i wymierzając mu kilka porządnych ciosów w pysk, aż chłopak zalał się krwią. Spojrzał w wybałuszone, zalane lękiem oczy i ryknął przez zaciśnięte do granic możliwości zęby:
- Gadaj gnido, gdzie jest?!
Na odpowiedź długo nie trzeba było czekać. Cwaniaczek szybko zmiękł jak masełko i wyśpiewał wszystko co wiedział. Opowiedział o tym, jak widział Rosomaka wychodzącego z kwatery Piłata. Mówił, że załapał się na urodziny jednego z chłopaków, więc nie żałował sobie toastów. Tam też ostatni raz widział go ze "Złociutką".
- Idź… - Zacharczał próbując złapać oddech. – Idź do Pietruchy… Pietruszkiewicza… On… Wie… Wie…

Rosomak długo się nie zastanawiał. Rzucił półprzytomnego młodzika na tory i z marszu ruszył szukać niejakiego Pietruchy u którego ubiegłej nocy balował na urodzinach. Daleko szukać nie musiał. Poznał śpiącego jeszcze delikwenta, który leżał wraz z innymi otoczony przez puste butelki i szklanice. Rosomak z wrodzoną subtelnością obudził Pietruchę kopniakiem w brzuch, a później w dupę, aby szybciej wrócił ze słodkiej krainy snów. Ten widocznie przerażony i zdezorientowany nie mógł wykrztusić z siebie słowa.
- Gadaj gnido, gdzie jest?!
- Ale co?... Nie… Nie wiem… O czym mówisz?! – Zła odpowiedź. A za złą odpowiedź ponownie dostał butem w brzuch. Rosomak powtórzył pytanie, które w magiczny sposób rozjaśniło pamięć Pietruchy, natychmiast orientując się w sytuacji. Zaczął szybko tłumaczyć, że podarował mu "Złociutką" na urodziny w ramach prezentu.
- Ja nie chciałem… - Mówił. – Bo wiem jak dla ciebie jest ważna, ale ty uparłeś się i mówiłeś, że jeśli jej nie przyjmę to mnie pobijesz… Więc…
- Pobiję? Ja cię kur*a zakatrupię, jeśli mi jej nie oddasz! – Przycisnął nieszczęśnika ciężkim buciorem. Pietrucha zawył jak kundel, zacisnął oczy i rozpłakał się jak dziecko, aż z nosa poleciały mu gile. Rosomak wiedział, że nie wróży to nic dobrego.
- Ja… - Wystękał zasmarkany. – Ja… Przegrałem ją… W karty…

Rosomak nie mógł uwierzyć własnym uszom. Domagał się powtórzenia. Jednak to co ponownie usłyszał niemal ogłuszyło go jak uderzenie obucha. Przez chwilę myślał, że to jakiś zły sen i nawet wydawało mu się to przez chwile zabawne. Ale gdy wszystko okazało się być szarą i beznadziejną rzeczywistością, na nieszczęście Pietruchy, staruszek wpadł w istny amok. Rosomak chwycił leżącego zasmarkańca, przyparł go do burty wagonu i policzkował go tak długo, aż z nosa zamiast glutów popłynęła krew.
- Jak mogłeś przegrać w karty prezent ode mnie, gnojku?! Ty pierd*lony niewdzięczniku! – Potrząsnął nim jak szmacianą lalką domagając się natychmiastowej odpowiedzi, gdzie i z kim grał w karty.
- Dżoker… Ten szuler… Dżoker… - Wystękał i zemdlał.
Bezwładne ciało zsunęło się na ziemię, a Rosomak był już w drodze do kolejnego "spotkania".
Wcale nie zdziwiło go, że szukał Dżokera. Bandyta był znanym kanciarzem, oszustem i cwaniakiem jakich mało. Rosomak znał jednak skuteczny sposób na cwaniactwo – stalową rękę i ciężkiego buta. Działało zawsze.

Mimo tak wczesnej pory Dżoker już nie spał. Siedział przy prowizorycznym stoliku skleconym z kilku desek i z nudów układał pasjansa, rozkoszując się dymem tytoniowym z niedopalonego peta. Kiedy zauważył szarżującego w jego stronę Rosomaka od razu wiedział co się święci, więc zrobił to, co każdy bandyta potrafił najlepiej – zaczął uciekać. Pościg nie trwał jednak zbyt długo, a właściwie nie rozpoczął się w ogóle, gdyż uciekający po wykonaniu dwóch kroków wyrżnął się na niezawiązanych sznurówkach. Zanim zdążył się podnieść na jego plecach wylądował już ciężki rosomaczy but, który niemiłosiernie przyszpilił go do ziemi zapierając dech w piersi. Dżoker wił się jak glista, wymachując rękami i nogami, bezsilnie starając się wydostać z opresji. Nic to jednak nie dało. Rosomak przycisnął mocniej.
- Gadaj gnido, gdzie jest?!
- Nie mam! Nie mam!... – Cwaniak od razu wiedział o co chodzi. – Zdobyłem ją uczciwie! W uczciwej grze! To nie moja wina, że Pietrucha przerżnął wszystko! Nie kazałem mu stawiać wszystkiego, ale on chciał! Przecież nie będę go powstrzymywać! Postawił i przerżnął! Uczciwie! Przysięgam, przysięgam!
- Sram na twoje przysięgi. – Rosomak wyciągnął z kabury pistolet, odbezpieczył go i przystawił leżącemu do głowy. – Liczę do trzech... Raz…
- Nie mam jej! Kur*a, Rosomak nie rób sobie jaj!
- Dwa…
- Nie mam! Oddałem! Musiałem oddać!
- Dwa i pół…
- Miałem długi! Wczoraj kończył się termin. Chciał żebym zwrócił mu całą kwotę, ale ja nie miałem tyle kasy. Kur*a! Więc oddałem mu… Zrozum, miałem nóż na gardle!
- A teraz masz pistolet przy głowie. – Rosomak uśmiechnął się sam do siebie, rad z trafności swojego żartu.

Rozsiadł się wygodnie na plecach leżącego, gdyż podejrzewał że czeka go jeszcze długa droga zanim odzyska swoją własność. Czegoż innego mógł się jednak spodziewać po życiu wśród morderców, gwałcicieli, złodziejów, oszustów, kryminalistów, sadystów, alkoholików, narkomanów – słowem wśród bandytów. Najgorszych z najgorszych i najcwańszych z najcwańszych. Chłopaki potrafili radzić sobie w życiu w mniej lub bardziej nieuczciwy sposób. Okradali ludzi, robili przekręty, wrabiali niewinnych, wymuszali haracze – ot zwykła zbrodnicza codzienność. Nie wspominając już o pokazowych egzekucjach i morderstwach. Potrafili upłynnić towary w kilka minut. Latami tego się uczyli w Wielkiej Krainie, a Zona udoskonaliła ich umiejętności do perfekcji. Bandyta jak saper – mógł pomylić się tylko raz. W najlepszym wypadku tracił rękę – w najgorszym głowę. Rosomak rozumiał to jak nikt inny. Dlatego też miał pretensje tylko i wyłącznie do siebie. I trochę do Pietruchy, że przegrał "prezent" od niego…
W końcu siedział w tym szambie już od wielu, wielu lat. Sam stracił rachubę czasu i kiedy pytano "najstarszego i nie-sławnego bandziora w Zonie" o kryminalną przeszłość, sam nie był wstanie sprecyzować kiedy ona tak naprawdę się zaczęła. Jeszcze zanim został Stalkerem to miał swoje za uszami. W Wielkiej Krainie nie był świętym. Miał za sobą kilka odsiadek i wyroków. List gończy i prokuratora na karku. Zona w porównaniu z tamtym biurokratycznym piekłem wydawała mu się spokojnym i cichym miejscem, gdzie sprawy i problemy rozwiązywano w jego ulubiony sposób: za pomocą ognia i stali.

Z głębokiego zadumania wyrwał go wiercący się pod dupą Dżoker, który widocznie miał już dość znoszenia ciężaru staruszka na swoich plecach. Rosomak nie miał już sił i ochoty na przedłużanie tego cyrku, więc po raz ostatni zapytał o osobę u której delikwent miał długi.
- Miałem… - Zawahał się cwaniak. – Miałem długi u szefa… u Piłata…
Wpierw ojczulek chciał wyśmiać chłopaka w twarz. Przecież nikt rozsądny i o zdrowych zmysłach nie zadłużyłby się u Piłata. U każdego, ale nie u niego. Lider bandytów miał obsesję na punkcie terminów, dat, godzin, cyferek, dotrzymywania umów i innych dupereli. Jak na ironię nie cierpiał krętaczy, oszustów i ludzi którzy nie potrafili wywiązać się z zobowiązań – ludzi którymi tak tłumnie się otaczał.
Jednak szybko zorientował się, że sam nie jest w dużo lepszej sytuacji. Każdemu innemu mógłby po prostu obić mordę i odebrać co swoje, ale w tym przypadku sprawa się skomplikowała. Uderzył się otwartą dłonią w czoło i przeciągnął ją wzdłuż twarzy rozciągając ją jak z gumy.
- Co za wstyd… - Jęknął do siebie. – Co za pośmiewisko, kompromitacja…

Nieobecny i przygnębiony wstał z Dżokera i bez słowa oddalił się pozostawiając cwaniaczka z refleksją i bólem pleców. Mamrotał coś do siebie, zły jak osa; pluł sobie w brodę. Większość hołoty jeszcze spała, a ci co nie spali, to albo jęczeli, albo stękali, albo srali. Rosomak wydarł się mimowolnie na co niektórych, którzy mieli pecha akurat wejść mu w drogę. Tego palnął w łeb, tamtemu sprzedał kopa, innego popchnął i wywrócił.
- Zapijaczone gnidy!... – Warknął największy abstynent Zony.
Odnalazł swój plecak rzucony niedbale w kąt. Prosty, stary, wytarty i wysłużony zupełnie jak właściciel. Zajrzał do przepastnego wnętrza mamrocząc niezrozumiale pod nosem. Najwidoczniej uznał, że wszystko co był mu potrzebne znajdowało się na miejscu. Zarzucił go na ramię i skierował się wprost do wagonu Piłata.

Przed wejściem – jak nigdy – zapukał czekając na pozwolenie. Kiedy już wszedł jak struty, staną nieśmiało w wejściu i enigmatycznie oznajmił swoją gotowość do drogi. Akurat zastał Piłata golącego się przy pękniętej szybie opartej o ścianę. Golił się przy pomocy brzytwy i zwykłego szarego mydła, który był produktem luksusowym jak na standardy Strefy.
- Wcześnie wstałeś. – Rzekł lider bandziorów nie przerywając golenia. W odpowiedzi usłyszał jedynie niskie burknięcie.
- Właśnie dostałem wiadomość od Grabarza. – Piłat kontynuował niewzruszony. – Już zbliżają się do Doliny Cieni. Za kilka godzin będziemy wiedzieć, jaka czeka nas przyszłość. – Rosomak znów odburknął niechętnie.
- Akurat mamy czas, aby sprowadzić z powrotem Mnicha i pozostałych z podziemi i rozpocząć przeprowadzę.
- Jaką przeprowadzkę? – Staruszek nagle odzyskał język w gębie.
- Wynosimy się z Agropromu. Już zbyt długo siedzimy w tym tunelu, boję się, że wojsko może nas w końcu zauważyć, kiedy tak beztrosko bawimy się na ich podwórku. – Wytarł twarz ścierką z nadmiaru piany i spojrzał na Rosomaka. – Misza siedzi w Rostoku. Tam też się wybierzemy.

Rosomak pomyślał że to szaleństwo. Rostok, potocznie nazywany przez Stalkerów "Dziczą" nie przez przypadek zdobył takie ponure miano. Mutanty i anomalie to dopiero początek. Do Rostoku prowadziły tylko dwie bezpieczne ścieżki: jedna przebiegała przez Bar, a druga przy jeziorze Jantar. Pierwsza opcja oczywiście odpadała, więc pozostawał tylko Jantar, który – nie licząc Mózgozwęglacza - mógł poszczycić się najwyższą aktywnością psioniczną w Zonie, a tym samym roiło się tam od niewytłumaczalnych zjawisk paranormalnych i zombie. Nie powiedział jednak tego na głos. Humor mu nie sprzyjał i prawdę powiedziawszy stracił wszelkie chęci do działania. Bez swojej "Złociutkiej", czuł że już nie jest tym samym dziarskim staruszkiem co przedtem.

Dla kontrastu, Piłat cały tryskał energią. Wciągnął na siebie gruby ciemny golf, zarzucił na grzbiet ciężki, czarny, wytarty płaszcz, a całość zwieńczył okrytym ponurą sławą toporkiem, który miał brzydki zwyczaj niespodziewanego wyskakiwania zza pasa w celu rozbicia paru czaszek.
Każdy w Zonie wiedział, że Piłat był miłośnikiem broni białej, w szczególności wszelkiej maści noży i sztyletów których miał poukrywanych w swoim płaszczu co najmniej kilka. A najlepszym tego dowodem była wystająca z lewego buta rękojeść śmiercionośnego ostrza – kto wie, ile noży miał jeszcze ukrytych w rękawach, za pasem, w nogawkach. Co bardziej złośliwi przypuszczali, że nawet w dupie miał ukryty jeden… kołek.
Cokolwiek jednak by nie mówiono, nożownik był z niego przedni, a w walce w ręcz nie miał sobie równych. Udowodnił to niejednokrotnie. Zapracował na to. Nikt nie kwestionował jego talentów w walce w zwarciu. Po tym jak udało mu się gołymi pięściami pokonać Misze Groźnego, nikt nie odważył się rzucić mu ponownego wyzwania.

- Coś taki zachmurzony? – Piłat spytał zakładając plecak. – Myślałem, że wizja rozwalenia paru żołdaków w tunelach cię ucieszy? – Rosomak jednak i tym razem nic nie odpowiedział. Wyszedł z wagonu wyrażając swoje zniecierpliwienie i w nerwach zapalił papierosa. Nie zdążył porządnie się zaciągnąć kiedy za plecami usłyszał krótki i stanowczy gwizd. I gdy odruchowo obrócił się w kierunku źródła natychmiast w jego łapach wylądowała strzelba którą chwycił z poświęceniem i ofiarnością.
- Złociutka! Moja Złotuchna! Złociusienka! – Jak za dotknięciem magicznej różdżki, przygarbiony i szary człowiek nagle urósł w oczach, nabrał kolorów, a gęba uśmiechała się od ucha do ucha, wyszczerzając cały garnitur pożółkłych zębów. Aż z wrażenia wypuścił z mordy papierosa nie przejmując się tym zupełnie. Cały jego świat, całe szczęście skupiło się na jego strzelbie, którą z przesadną czułością pieścił i głaskał obsypując komplementami, jakich żadna z jego kobiet nigdy nie usłyszała.

Piłat szturchnął przyjacielsko swojego towarzysza.
- Myślałem, że ci na niej zależy. – Błysnął uśmiechem. – A ty ją po prostu sprzedałeś jak tanią dziwkę.
- Gorzej… - Burknął Rosomak przytulając strzelbę do piersi. – Gorzej, bo oddałem za darmo.
I obaj wybuchli śmiechem już w zdecydowanie lepszym humorze kończąc przygotowania do wyprawy. Kiedy Piłat sprawdzał, czy aby na pewno wszystko ze sobą wziął, Rosomak w tym czasie opowiadał mu przez co musiał przejść od samego rana, aby odzyskać swoją zgubę. Wraz z końcem opowieści, Piłat skończył przygotowania. Wszystkie noże na miejscu, naboje również, apteczki, bandaże, leki były. Maska, detektor anomalii, licznik Geigera również.
- Idziemy do Sułtana. – Powiedział.
- Sułtana? – Zdziwił się Ojciec. – Nie lubię ch*ja…
- Ja również, ale Walet jest w Barze. A ciebie potrzebuje w tunelach. Poza tym chłopaki szanują go. Posłuchają. Niech nacieszy się przez chwilę władzą, której tak bardzo pragnie.

Sułtan jeszcze smacznie spał, a sądząc po jego obleśnym wyrazie twarzy i wydawanych z siebie dźwiękach, musiał śnić o czym bardzo lubieżnym, wręcz zboczonym. Zwykłe szturchanie butem nie mogło wyrwać go ze snu. Dopiero kiedy jakby przez mgłę usłyszał coś o naszczaniu na mordę, zerwał się z materaca jak porażony, przecierając małe, czarne i skośne oczka, kręcąc nerwowo cieniutkimi wąsikami. Przed nim wyrosło dwóch mężczyzn – jeden stary, kudłaty, drugi młody i gładki. Stary był wyraźnie w złym humorze i jego mina sugerowała aby nie zadzierać z nim, a młody głupkowato się uśmiechał.
- Piłat? Rosomak? – Nie zdołał ukryć zaskoczenia, a nawet lekkiej obawy w głosie. Widocznie miał coś na sumieniu i już prawie przyznał się do występku, kiedy jednak usłyszał o przyszłym "szefowaniu", to uciął nagle swoje tłumaczenia. Oczka rozbłysły mu jak małe żarzące się węgielki, a wąsiki drżały z podniecenia jak u nerwowego żuka. Dla potwierdzenia swoich kompetencji wstał, względnie poprawił się i wyprostował, cierpliwie wysłuchując tego, co miał mu szef do powiedzenia.

- Tylko pamiętaj… - Piłat pogroził palcem. – Małymi grupami. Niech chłopaki nie rzucają się w oczy. Jeżeli wojsko zorientuje się, że coś kombinujemy, będziemy mieć przesrane. Dlatego też niech ładują w torby i plecaki, tyle ile zmieszczą i niech zmierzają na północ, nad Jantar.
- Jantar? Gdzieś konkretnie mamy na ciebie czekać?
- Nie. Ale trzymajcie się bliżej Rostoku. Znajdziemy was. A jakby cokolwiek się działo, uciekajcie właśnie tam.

Sułtan nie był głupi. Od razu pomiarkował co Piłat planował. To był szalony pomysł. Ale właśnie na takie pomysły wpadali wielcy przywódcy. Sułtan dostrzegł w tym szaleństwie przejaw geniuszu. Plan był ryzykowny, ale jeżeli bandyci mieli znaleźć swój azyl, swoją ostoję i miejsce rozkwitu, paradoksalnie musieli skryć się w najdzikszym i bezludnym miejscu, gdzie nikt nie będzie miał ochoty ich szukać.
Sułtan mimowolnie przyklasnął w dłonie i zatarł je chciwie nie mogąc się doczekać, aby dołożyć własną cegiełkę do wielkiego planu, wielkiego przywódcy. Tak naprawdę to nie mógł doczekać się, aż wreszcie zasiądzie na królewskim tronie, chwyci berło w jedną, a bat w drugą rękę i będzie smagać nim swoich podwładnych popędzając ich jak bydło. Wszak będzie to robić w imieniu Piłata, ale uznał to za mało istotny szczegół, który mógłby tylko zepsuć jakże piękną wizję i fantazję.

Z podziwem i zazdrością patrzył na Jogę. Dzik proponował mu przyłączenie się do zamachu na życie lidera, ale mimo wielkiej chciwości, zachłanności i przerośniętego ego, Sułtan był zwykłym tchórzem. Oferty Dzika były kuszące, ale obawiał się konsekwencji w przypadku niepowodzenia ich planów. Joga był okrutny. Piłat i Grabarz, okrutni i nieprzewidywalni. A na myśl o zemście Rosomaka drżały mu nogi. Dlatego też do końca pozostawał wierny Jodze, a gdy ten został podstępnie zamordowany, ruszył w ślad za Piłatem, Rosomakiem, Grabarzem i innymi, którzy okazali się być tymi "dobrymi" w zaistniałej i jakże trudnej sytuacji. Nie żałował swojej decyzji. Był szanowanym członkiem gangu, miał duży autorytet i charyzmę. Brakowało mu jednak jaj, aby zdobyć się na samodzielne rządzenie. Brakowało mu tego czegoś, co miał Joga i Piłat. Tego czegoś, czym tak sprytnie manipulowali i bawili się; czegoś co sprawiało, że ludzie chcieli ich słuchać, naśladować i pójść za nimi w ogień. Tego pierwiastka, który wibrował w głowach z każdym ich słowem, każdym gestem i pozą. Tym czymś, był majestat.


- DOTRZYMANE OBIETNICE -
:

Wkroczył do stacji Słoweczno niczym mityczny heros wracający z epickiej zwycięskiej bitwy. Głowę miał uniesioną tak wysoko, że można było z daleka zobaczyć kępki niedbale ogolonej brody. Oczy wszystkich zgromadzonych zwróciły się w stronę nowoprzybyłego, podziwiając każdy jego krok, gest i słowo.
"…Łucznik wrócił…", "…wiedziałem, że mu się uda…", "…i to jest prawdziwy Stalker…". Po stacji przetoczył się szmer szeptów i spontanicznych toastów na cześć bohatera. Ów, Łucznik uwielbiał komplementy na swój temat i nawet na chwilę nie starał się tego ukrywać. Wręcz przeciwnie – zachęcał towarzyszy do coraz głośnych toastów i wiwatów.

Niespiesznym krokiem skierował się w stronę Barmana, który już znał odpowiedzi na wszystkie swoje pytania. Rozłożył szeroko ramiona w przyjacielskim uścisku i mówił głośno i donośnie, tak, aby wszyscy słyszeli:
- I oto nasz dzielny Stalker! Profesjonalne zadania wymagają profesjonalisty! Ponownie udowodniłeś, że jesteś najlepszy w tym, co robisz. Twoje zdrowie, Stalkerze! Za Łucznika! – Rozległ się toast, a bohaterski Stalker udając nieporuszonego całą sytuacją, tryumfalnie zsuną z ramienia parciany worek i trzasnął nim o ladę tuż przed nosem Barmana.
- Oto dowód. – Rzekł poetycko. Barman rozwiązał supeł, a na widok zawartości wydobył z siebie głośny i przeciągły gwizd.
- No, no… Widziałem już różne paskudztwa, ale głowa Kontrolera, jest zdecydowanie najpaskudniejsza z nich! Spójrzcie no tylko, jaki wielki czerep! – Roześmiał się i wytoczył łeb potwora na sam środek stacji, aby wszyscy mogli zobaczyć dzieło i trofeum Łucznika.

Cała ta sielanka zapewne trwałaby przynajmniej do momentu odebrania nagrody pieniężnej, wysłuchania niekończącej się listy pochwał, oraz usłyszenia siódmego toastu na cześć jednego człowieka. Jednak szopka ta została brutalnie przerwana przez głośny, grubiański, charczący i niezwykle drażniący śmiech z najdalszego i najciemniejszego kąta. Śmiech ten z pewnością nie był pochwalny dla niezwykłego wyczynu Łucznika. Był kpiący, sarkastyczny i szorstki jak papier ścierny. A wydobywał go z siebie jeden z sześciu opryszków, którzy dobrze bawiąc się w swoim towarzystwie mieli niezły ubaw, rzucając sporadycznie w stronę Stalkerów drwiące spojrzenia; chichrając się nawet wtedy, gdy w całej stacji zapanowała głucha cisza.

Łucznikowi widocznie przeszkadzał dobry humor podejrzanych typków. Odwrócił się w ich stronę i skrzywił z obrzydzeniem spluwając na podłogę.
- Kto to jest? – Spytał krótko Barmana nie odrywając wzroku od głośnej hałastry.
- Nikt szczególny… - Zmieszał się. – Pozwoliłem im przenocować na mojej stacji, pod warunkiem, że nie będą robić burd. Zapłacili, więc…
- Przecież oni na kilometr śmierdzą Bandytami… - Przerwał poddenerwowany Stalker.
- Nie obchodzi mnie to! Stacja Słoweczno jest stacją neutralną. Tutaj każdy może przyjść, zjeść i wyspać się. W dupie mam, co robią poza murami tej stacji. Póki są grzeczni i płacą za posiłki nie wyrzucę ich.

Barman postawił sprawę jasno. Jednak jego stanowczość nie przekonała Łucznika.
- Zatem ja to zrobię. – Odparł bez namysłu, kierując się wprost w stronę rozbawionych bandziorów.
Szedł niezwykle pewny siebie. Twardo stawiał kroki, jakby chciał sprawdzić trwałość posadzki. Poprawił karabin na ramieniu – ostentacyjnie – celowo, aby wszyscy widzieli. I owszem nikomu to nie umknęło, również i ciemnym opryszkom. Barman ostrzegł Łucznika, że jeśli rozpocznie bójkę, to on sam wyleci ze stacji. Stalker jednak nie słuchał i kiedy zuchwale kierował się w stronę kąta Bandytów, tuż przed jego nosem wyrósł jak z podziemi potężny mężczyzna z twarzą ukrytą za kominiarką. Łucznik jednak w ogóle nie zląkł się napastnika. Starając się go wyminąć to z lewej, to z prawej, w końcu puściły mu nerwy i strzelił delikwentowi z pięści prosto w pysk. Wszyscy na stacji drgnęli nerwowo, machinalnie sięgając po broń. Barman z wyciągniętą strzelbą desperacko chciał przemówić do rozsądku aroganckiemu Stalkerowi. Nie miał najmniejszej ochoty na sprzątanie burdelu po krwawej jatce. To mogłoby źle wpłynąć nie tylko na jego interesy, ale przede wszystkim na reputację. Lecz uparty Łucznik zdawał się być głuchy i niewrażliwy na prośby.
Bandyci byli już gotowi rozerwać intruza na strzępy, jednak jedno słowo ich lidera wystarczyło, aby utemperować zapędy charakterników.
- Spokój mówię! – Powtórzył przywódca hałastry.

Zeskoczył z drewnianej skrzyni, wychodząc śmiało naprzeciw aroganta. Stanęli tuż przed sobą – twarzą w twarz. Łucznik czuł się pewnie - był wyższy od Bandyty. Mierzyli się nawzajem srogimi spojrzeniami, które już dawno zamroziłyby wody w rzece Prypeć, ale na pewno nie ich ogniste temperamenty.
"Trafił swój na swego…" Pomyśleli zgromadzeni, w napięciu oczekując rozwoju sytuacji. Każdy przypadkowy strzał, bądź niewłąściwe słowo, mogło doprowadzić do rzezi. A na to nikt nie miał ochoty.
Napastnicy patrzyli tak na siebie ładnych kilkadziesiąt sekund, kiedy wreszcie Bandyta odezwał się niezwykle dyplomatycznym, zaskakująco łagodnym tonem:
- Czego chcesz Stalkerze i dlaczego śmiesz podnosić rękę na moich ludzi?

Łucznik widocznie spodziewał się innej reakcji ze strony hołoty, gdyż zdziwił się okrutnie. Jednak nie dał się zbić z tropu. Uznał to za podstęp i perfidną prowokację.
- Wynoście się stąd, póki jeszcze możecie! – Rzekł twardo i najgroźniej jak tylko potrafił.
Jeden z opryszków nie wytrzymał i parsknął śmiechem. Rozwścieczony Stalker marzył o wystrzelaniu tych sukinsynów, a nie o pobłażliwym przekomarzaniu się z nimi. Presja ze strony Barmana i pozostałych Stalkerów, którzy - mimo sympatii - nie rwali się zbytnio do walki, zaczynała dawać się Łucznikowi we znaki. Jednak największe obawy miał wobec samego przywódcy Bandytów. Odczuwał dziwny lęk, widząc tak zimny spokój w jego zachowaniu i głosie. Był dziwny. Obcy.

- Nie będę tolerował Bandytów na Stacji Słoweczno. - Kontynuował, modląc się w duchu, aby głos mu się nie załamał. – Nigdzie nie będę! Tacy jak wy, napsuliście Stalkerom już zbyt dużo krwi! Wykorzystujecie nas, napadacie, rabujecie i mordujecie! Gardzę wami i podobnymi do was, bo jesteście zwykłymi tchórzami i leniami, którzy wysługują się innymi i… - I nagle jego głos umilkł, urwany tak nagle jak zestrzelony trębacz, podczas hejnału na krakowskim rynku.
Przed oczami zrobiło się mu ciemno i momentalnie rozbolała go cała twarz. Nawet nie wiedział kiedy znalazł się na ziemi, a dźwięk pękającego nosa dźwięczał mu w głowę niczym wbity w czaszkę gwóźdź.
Monolog Łucznika został brutalnie przerwany potężnym ciosem głowy, celnie wymierzonego przez cierpliwie słuchającego herszta Bandytów. Wokół wybuchło poruszenie, lecz również i tym razem donośny głos Bandyty zapobiegł rozlewu krwi:
- Stać! – Ryknął. – Nikt tu nie będzie do nikogo strzelać! Obiecałem właścicielowi tego lokalu, że nie będę wszczynać burd. I tak też będzie, jeśli tylko i wy zostawicie nas w spokoju. Ja zawsze dotrzymuje obietnic. I taka jak ta leżąca tutaj arogancka łajza na pewno nie jest wstanie złamać mojej obietnicy!

Łucznik syczał z bólu, wił się na podłodze jak glista, bezradnie i bezskutecznie próbując zatamować krwotok z nosa. Tak jak się spodziewał - nikt nie ruszył mu z pomocą; nikt nie zaatakował bandziorów. Ich własne życie było zbyt drogocenne, aby stracić je w tak głupiej sytuacji.
- Dorwę cię, sku*wielu! – Klął na głos. – Tylko stąd wyjdziesz, a zabije cię jak psa! Słyszysz gnoju?! Zabije cię!
Bandyta tylko spojrzał na niego z politowaniem i błyszcząc zielonymi oczami, odpowiedział powoli, spokojnie i dosadnie:
- Nie, przyjacielu. Zaraz opuszczę ten lokal i to ty zginiesz, jeśli tylko wyjdziesz za mną. – Następnie rozejrzał się dookoła i przemówił do wszystkich unosząc pojednawczo prawą dłoń:
- Nie miałem złych zamiarów. Pragnę o pozwolenie na odejście w pokoju.
- Idźcie w cholerę i nie wracajcie już tutaj! – Krzyknął zdenerwowany Barman celując do charakterników ukryty za ladą. – No już! Wynocha!
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Przywódca kiwnął na swoich chłopaków, a ci niechętnie i bez zapału, wzięli swój sprzęt i klamoty, po czym po kolei, pojedynczo znikali za drzwiami wyjściowymi. Charyzmatyczny lider niczym kapitan z tonącego okrętu wyszedł jako ostatni, zamykając za sobą bezgłośnie drzwi.

Emocje opadły, a większość Stalkerów odetchnęła z ulgą. Chłopaki czym prędzej podbiegli do lekko otępiałego Łucznika z chęcią niesienia pomocy, lecz ten był ogarnięty dziką furią. Nie mogąc pogodzić się z upokorzeniem natychmiast ruszył w stronę drzwi. Pociągnął za klamkę - rozległ się tępy huk. Ku przerażaniu wszystkich, bezwładne ciało Łucznika z powrotem wpadło do pomieszczenia z piersią i twarzą zalaną czerwienią. Z trudem łapał krótkie oddechy, bulgocząc ciemną krwią. Zdumieni Stalkerzy wpadli w osłupienie. Strzelać, pomagać, czy w ogóle nie reagować? Nie do końca rozumieli, co przed chwilą się wydarzyło. Wielki Łucznik, wyśmienity Stalker, łowca i podróżnik, leżał pod ich stopami konając w męczarniach. Oczy wszystkich skierowały się w ponurą sylwetkę stojącą w drzwiach, dzierżącą w dłoni wciąż dymiącego obrzyna. Bandyta w czarnym płaszczu uczynił krok w przód i stanął nad dogorywającym Stalkerem.
- Mówiłem, że to ty zginiesz… - Rzekł zimno niczym łapy Kostuchy. – A ja zawsze dotrzymuje obietnic…
I kiedy wydawało się, że dokona ostatecznego ciosu, że dobije nieszczęśnika, ten po prostu odszedł, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi.

I właśnie dlatego nazywają go Piłatem. Bo zawsze umywa ręce, od popełnianych zbrodni.
Ostatnio edytowany przez Piłat 14 Lip 2015, 21:11, edytowano w sumie 5 razy

Za ten post Piłat otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Gorianov, majorek22.
Awatar użytkownika
Piłat
Redaktor

Posty: 378
Dołączenie: 02 Sty 2011, 14:06
Ostatnio był: 06 Cze 2021, 12:31
Miejscowość: Rostok
Frakcja: Bandyci
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 163

Reklamy Google

Re: B.A.N.I.T.A.

Postprzez echelon w 07 Sty 2013, 22:06

Napisane całkiem sprawnie, bez dużych błędów, ale narracja kompletnie nie pasująca do klimatu Stalkera. Miałem wrażenie, że czytam bajkę o Ali-Babie i jego rozbójnikach, a nie o mordercach wypranych z uczuć i emocji, którzy działają w Zonie żeby się nachapać, a nie żyć w niej dla samego życia. Styl, w jakim jest to napisane po prostu pasuje do powieści przygodowej dla młodszej młodzieży; przypomina mi książki Alfreda Szklarskiego o Tomku Wilmowskim, ale moim zdaniem do opowiadań w klimacie Stalka nie nadaje się. Przykładów nie będę przytaczał, bo prawie cały rozdział jest przykładem, podam tylko jedno zdanie, po przeczytaniu którego zachciało mi się ugryźć blat biurka:
...rozkazał stanowczo Rosomakowi usiąść przy jego prawicy i utemperować swoją niepohamowaną naturę

Natomiast tak jak pisałem, samo opowiadanie jest napisane całkiem poprawnie i bez zgrzytów.
Dlatego - mimo druty, wieże i strażnice
Tam chcemy dotrzeć, gdzie nam dotrzeć zabroniono;
Bezużyteczne, śmieszne posiąść tajemnice
Byleby jeszcze raz gorączką tęsknot płonąć
Nim podmuch jakiś strzepnie chwiejne potylice
Awatar użytkownika
echelon
Tropiciel

Posty: 305
Dołączenie: 28 Mar 2010, 21:28
Ostatnio był: 30 Kwi 2021, 12:38
Miejscowość: Stalowa Wola
Ulubiona broń: GP 37
Kozaki: 41

Re: B.A.N.I.T.A.

Postprzez Piłat w 07 Sty 2013, 22:12

Tego jeszcze nie słyszałem ;)
Wygląda na to, że muszę zabrać się za pisanie bajek dla "młodszej młodzieży".
Bynajmniej dzięki za konstruktywną krytykę ;)
Awatar użytkownika
Piłat
Redaktor

Posty: 378
Dołączenie: 02 Sty 2011, 14:06
Ostatnio był: 06 Cze 2021, 12:31
Miejscowość: Rostok
Frakcja: Bandyci
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 163

Re: B.A.N.I.T.A.

Postprzez Voldi w 07 Sty 2013, 22:22

Jest dobre, przyjemne w odbiorze i fajnie napisane. Widać, że ma pomysł i potencjał. Denerwują tylko drobne błędy (gdzieś w połowie zabrakło "ł" w jakimś wyrazie, tylko nie pamiętam gdzie), źle postawione przecinki, w kilku zdaniach pochrzaniłeś odmianę przez przypadki. No i miło by było, gdybyś wyrazy cenzurował samodzielnie, jak widzisz - autocenzor wstawia ciąg znaków zamiast niektórych 'urw' i 'wujów' i innych takich, a inne pomija. A tak, stawiasz gwiazdeczkę i możesz każdemu wmówić (zasłyszane z innego forum), że 'c h * j' to co innego niż 'c h u j'. Poza tym, niektóre słowa zmieniło ciąg znaków i nie można się domyśleć, co autor tam wstawił.

Co do komentarza @echelona - nie zgadzam się. Biorąc pod uwagę imię, taka narracja jest bardzo na miejscu. Okazująca wzniosłość i wyjątkowość postaci "Piłata". Choć jest on jednym z największych 'ku*wi synów' Zony, narracja pozwoliła mi odczuć przed nim respekt, choć w Zonie z całą pewnością albo bym, delikatnie mówiąc sp.dolił, albo pana zaciukał, oba rozwiązania - ze strachu. A strach to co innego niż respekt.

Opowiadanie jest na plus, przynajmniej ten rozdział. Pracuj tylko nad usuwaniem 'chochlików'.
Image
Awatar użytkownika
Voldi
Ekspert

Posty: 843
Dołączenie: 29 Gru 2011, 11:11
Ostatnio był: 27 Kwi 2023, 17:28
Miejscowość: Kraków/Hajnówka
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: TRs 301
Kozaki: 426

Re: B.A.N.I.T.A.

Postprzez Piłat w 07 Sty 2013, 22:44

Muszę przeprosić za brak cenzury przekleństw, ponieważ byłem święcie przekonany, że cenzura omija teksty ukryte w spojlerze. Coś mi się najwyraźniej ubzdurało... Już zabieram się do edycji.
Z góry jednak pragnę zaznaczyć, że z przekleństw nie zrezygnuję, zwłaszcza że rozdziały będą przedstawiać perypetie strefowych bandziorów, zatem nie można spodziewać się po nich gładkiej mowy. Ponadto uważam że spontaniczne przekleństwa dodają "uroku" do klimatu.

Dziękuję również za krytykę i pozdrawiam.
Awatar użytkownika
Piłat
Redaktor

Posty: 378
Dołączenie: 02 Sty 2011, 14:06
Ostatnio był: 06 Cze 2021, 12:31
Miejscowość: Rostok
Frakcja: Bandyci
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 163

Re: B.A.N.I.T.A.

Postprzez Voldi w 07 Sty 2013, 23:05

Właśnie o to mi chodzi, żebyś cenzurował samemu, ręcznie wstawiając gwiazdki zamiast danej litery, bo inaczej wychodzi taki misz-masz, gdzie słowa "ojebali" forum nie cenzuruje, a "ku*wa" się gwiazdkuje. Niektóre wulgaryzmy natomiast zamienia w ciąg znaków: "@!$#%", czy coś takiego, a to w tekście wygląda po prostu brzydko.
W życiu nie rezygnuj z wulgaryzmów, tam gdzie powinno się ich użyć!
Image
Awatar użytkownika
Voldi
Ekspert

Posty: 843
Dołączenie: 29 Gru 2011, 11:11
Ostatnio był: 27 Kwi 2023, 17:28
Miejscowość: Kraków/Hajnówka
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: TRs 301
Kozaki: 426

Re: B.A.N.I.T.A.

Postprzez echelon w 07 Sty 2013, 23:07

Też się zastanawiam, po co moderator cenzuruje przekleństwa. Na tym forum usuwa się konta osobom, które przyznają się do posiadania pirackiej wersji gry, jak dobrze pamiętam (a nie chce mi się teraz sięgać po opakowania moich egzemplarzy), to pierwsze 2 części mają ograniczenie wiekowe od 16 lat, trzecia część od 18 i w takich grach dopuszczalny jest wulgarny język. Więc należy zakładać, że konta tutaj założyły osoby przynajmniej 16-letnie (wiem, karkołomne założenie, ale jeśli chcemy trzymać się wszystkich przykazań grzecznego użytkownika, to trzeba tak założyć). Ja wiem, że taka młodzież to jeszcze nie jest człowiek dorosły, no ale bitch please, w szkole średniej w jakichś tam lekturach też się czasem zdarzały przekleństwa. A poza tym jeśli w grze dla 16-latków dozwolona jest ludzka krew rozbryzgana na betonie to przekleństwa nikogo nie zdeprawują. Więc może moderator cenzurujący przekleństwa poda powód swojej hipokryzji?
Dlatego - mimo druty, wieże i strażnice
Tam chcemy dotrzeć, gdzie nam dotrzeć zabroniono;
Bezużyteczne, śmieszne posiąść tajemnice
Byleby jeszcze raz gorączką tęsknot płonąć
Nim podmuch jakiś strzepnie chwiejne potylice
Awatar użytkownika
echelon
Tropiciel

Posty: 305
Dołączenie: 28 Mar 2010, 21:28
Ostatnio był: 30 Kwi 2021, 12:38
Miejscowość: Stalowa Wola
Ulubiona broń: GP 37
Kozaki: 41

Re: B.A.N.I.T.A.

Postprzez Voldi w 07 Sty 2013, 23:31

HIPOKRYZJA
Zadzwoniła do mnie ostatnio pani ze stacji telewizyjnej X. Nazwę pominę, bo to akurat nie ma znaczenia. Robiła jakiś program o grach (przyznam, że jak słyszę taki tekst, od razu się jeżę, a uwierzcie, że z uwagi na ogolony łeb to nie jest proste). Chodziło o taką japońską grę, w której trzeba było gwałcić matkę z dwiema córkami. (Zaprawdę, dziwna to nacja ci Japończycy...). Ogólnie szło jej też o tytuły erotyczne - czy w CDA byśmy taki dali na coverze, zrecenzowali itd. Uprzejmie odparłem, że byśmy nie dali, a możliwe są tylko recenzje gier "z podtekstem erotycznym" (od Larry'ego po ostatecznie Lulę 3D), acz z oznaczeniem, że tylko dla dorosłych są i z mocno przemyślanym tekstem oraz screenami. Z uwagi na to, że mogą to czytać niedorośli. Pani jakoś się te odpowiedzi chyba nie spodobały i zadała mi zapewne podchwytliwe w jej mniemaniu pytanie [tu meritum sprawy - przyp. V.] "czemu w takim razie w CDA bez problemu pokazuje się śmierć i przemoc w grach, a już erotyzm jest be i tabu". (Znaczy się, jak się nie udało z "deprawują dzieci seksem/erotyką", to może choć "epatują przemocą"?). Tu zjeżyłem się jeszcze bardziej - i nie pytajcie, jak i gdzie. Powiedziałem pani, że z chęcią odpowiem na jej pytanie, ale dopiero zaraz po tym, jak ona wyjaśni to, co mnie dręczy: mianowicie dlaczego w jej stacji telewizyjnej o 20.00 lecą filmy, w których trup ściele się gęsto, ale już taki "różowy" program z niezbyt obficie odzianymi paniami typu "zadzwoń... oooch... 0 700... oooch..." leci dopiero po północy? Po paru sekundach nagłego milczenia pani stwierdziła, że już wszystko wie - i się rozłączyła. Nadal więc nie znam odpowiedzi na dręczące mnie pytanie. Szkoda. [jedyny sens cytowania całości - przyp. V.] Naturalnie riposta "bo w naszym kraju kawałek gołej damskiej d... jest, zdaniem decydentów, dużo groźniejszy dla psychiki nieletnich niż widok 1001 trupów położonych przez mięśniaka z gunem" jest zbyt prosta i oczywista, by była prawdziwa. Zresztą czy tylko u nas? Hipokryzja...

Autor: Mac Abra
"CD-Action" nr specjalny 1/2009 (164)


No właśnie - bo kawałek babskiej dupy okraszone hasłem "ku*wa, jaka zaje*ista dupka!" jest gorsza dla młodzieży niż coś takiego, oczywiście z kolejnym ujęciem pokazującym co się dzieje z drugiej strony.
A potem się dziwią, że mamy niż demograficzny i wzrasta liczba 'umyślnego spowodowania śmierci', sobie bądź innym.
Image
Awatar użytkownika
Voldi
Ekspert

Posty: 843
Dołączenie: 29 Gru 2011, 11:11
Ostatnio był: 27 Kwi 2023, 17:28
Miejscowość: Kraków/Hajnówka
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: TRs 301
Kozaki: 426

Re: B.A.N.I.T.A.

Postprzez Gizbarus w 07 Sty 2013, 23:39

Hm. Przeczytałem i przyznam, że opowiadanie dość ciekawe, acz nie w moich klimatach :wink: Po pierwsze, nie znoszę bandytów, a po drugie - tu po części zgodzę się z Echelonem - brzmi toto trochę zbyt dziecinnie. Gdzieniegdzie zastosowałeś szyk przestawny pasujący bardziej do mitu czy legendy, niż opowiadania, co też jest niezbyt na miejscu. Ale poza tym - dobra robota, muszę przyznać :wink:
A czy TY już przeczytałeś i oceniłeś moją twórczość?
"Samotność w Zonie" - nadal kontynuowana.
"Dawno temu w Zonie" - tylko dla weteranów forum.
"Za późno" - czerwona część cyklu "Kolory Zony"
"Akurat o czasie" - biała część cyklu "Kolory Zony"
"Za wcześnie" - niebieska część cyklu "Kolory Zony"
"Pęknięte Zwierciadło" - mini-cykl o Zonie w wersji noir
Awatar użytkownika
Gizbarus
Opowiadacz

Posty: 2895
Dołączenie: 18 Paź 2011, 16:44
Ostatnio był: 07 Cze 2023, 10:07
Miejscowość: Zadupie Mniejsze Wybudowania Kolonia II
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 854

Re: B.A.N.I.T.A.

Postprzez Misterius w 08 Sty 2013, 15:53

Opowiadanie dobre, nawet bardzo, zainteresowała mnie ta historia. Lecz jak zauważyli moi przedmówcy, czasem czułem się jakbym czytał jakąś legendę ;). Czekam na dalszy ciąg historii.
Misterius
Kot

Posty: 39
Dołączenie: 07 Maj 2011, 23:52
Ostatnio był: 19 Lut 2016, 13:48
Frakcja: Wolność
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 11

Re: B.A.N.I.T.A.

Postprzez Szpagin w 08 Sty 2013, 16:14

@Voldi: ta gra nazywa się Rapelay.
Image

Za ten post Szpagin otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Tormentor.
Awatar użytkownika
Szpagin
Legenda

Posty: 1187
Dołączenie: 26 Wrz 2009, 11:39
Ostatnio był: 15 Gru 2021, 23:24
Frakcja: Wojsko
Ulubiona broń: VLA Special Assault Rifle
Kozaki: 238

Re: B.A.N.I.T.A.

Postprzez Piłat w 08 Sty 2013, 17:41

Kolejny rozdział został dodany do pierwszego postu. Życzę miłego czytania.

Pozdrawiam.
Awatar użytkownika
Piłat
Redaktor

Posty: 378
Dołączenie: 02 Sty 2011, 14:06
Ostatnio był: 06 Cze 2021, 12:31
Miejscowość: Rostok
Frakcja: Bandyci
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 163

Następna

Powróć do O-powieści w odcinkach

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 1 gość