Kolejne Opowiadanie.

Powyżej 5000 znaków.

Moderator: Realkriss

Kolejne Opowiadanie.

Postprzez Valentino w 23 Lis 2007, 00:04

1
-Daj no jednego. – rzucił Mikołaj
Leon sięgnął do kieszeni kombinezonu, wyjął paczkę LM’ów, wyciągnął jednego papierosa i podał go Mikołajowi. Sam wsadził sobie jednego w usta, wyjął zapalniczkę, zapalił ją, po czym zaciągnął się i wypuścił dym z ust.
Siedzieli we dwójkę na przystanku autobusowym, niedaleko złomowiska. Zachował się całkiem nieźle – poza tym, że cały zardzewiał i miał sporą dziurę w dachu. Mikołaj siedział na starym fotelu, opierając nogi o głaz, zaś Leon leżał na ławce z założonymi na głowie rękoma.
Obaj, paląc, myśleli jak wrócić do obozu. Na zewnątrz padał ulewny deszcz, którego krople głośno bębniły o blaszany dach przystanku.
-Idę sprawdzić, czy nikt się nie zbliża – rzekł Leon, podnosząc się z ławki. Wyjął lornetkę, narzucił na głowę kaptur zielonego kombinezonu i wychylił się spod dachu. Zmrużył oczy, po czym przyłożył lornetkę do oczu i zaczął się rozglądać.
-Może zadzwonimy po wojsko? – zapytał Mikołaj.
-Nie ma mowy – odparł Leon, dalej obserwując. – Wybij sobie wojsko z głowy – dodał. Mikołaj westchnął, zaciągnął się jeszcze raz papierosem i wyrzucił jego niedopałek do pobliskiej kałuży. Usiadł na ławce i zamknął oczy. Był strasznie zmęczony, marzył o długim, twardym śnie w wygodnym łóżku. Po chwili już chrapał.

-Wstawaj do cholery! – krzyknął Leon, potrząsając Mikołajem – Obudź się!
W końcu obudził przyjaciela – przetarł on oczy i wybałuszył oczy.
-Czego?! – spytał głośno.
-John F. tu idzie! Spadamy stąd!
John F. – Finn. „Rambo” – nazywał go czasem Leon. Brzmiało to śmiesznie, ale żaden inny pseudonim nie pasował do osoby, która zbliżała się w kierunku przystanku. Jeden z najsławniejszych stalkerów w Zonie, znany z rozgramiania sporych oddziałów, według niektórych, armii, w pojedynkę. Kilka opowieści mówiło, że posiada on pewien artefakt, który czyni go nieśmiertelnym.
Prawie nikt w to nie wierzył, ale jak wytłumaczyć niejedną wojskową eskapadę zniszczoną przez samego Johna?
Mikołaj nieomal zemdlał ze strachu. John posiadał opinię najlepszego płatnego mordercy w Zonie.
A wielu ludzi miało by w interesie śmierć Leona, jak i jego przyjaciela. Mikołaj stanął na równe nogi, niczym wystrzelony, wyciągnął z plecaka AK-74SU i załadował go.
-Zwiewajmy. Nie mamy z nim szans – rzekł.
-Święte słowa – Leon podniósł z ziemi swego M14 i wychylił się zza przystanku.
-I co? – spytał Mikołaj.
Leon uciszył go machnięciem ręki i z karabinem gotowym do strzału, rozglądał się dalej. Nagle w blaszanej ściance rozkwitła mała dziurka – zapewne od pocisku. Kawałek blachy wbił się Leonowi w rękę. Zawył i równocześnie z Mikołajem padł na ziemię.
-Kurwa! – zaklął, wpatrując się przerażonym spojrzeniem w wystającą z nadgarstka blaszkę.
Chwilę później dobiegło ich echo wystrzału.
-Uciekamy! – wrzasnął Leon i podniósł się z ziemi. Deszcz przybrał na sile, po chwili rozległ się głośny grzmot, a okolicę rozświetliła błyskawica. – Wynośmy się stąd w cholerę!
Obydwaj wybiegli spod daszku i od razu poczuli ciężkie krople, uderzające w kombinezony. Pierwszy biegł Leon, (miał lepszą kondycję) zaś jego kolega trzymał się tuż za nim. Przeskoczyli wyłamane drzwi samochodu, oparte o kilka brązowych rur, po czym przyśpieszyli. Z metru na metr biegło im się coraz gorzej – głównie za sprawą coraz nieprzyjemniejszego deszczu.
Mikołajowi zakręciło się w głowie, zawahał się po czym z łomotem upadł na ziemię - Leon usłyszawszy to, odwrócił się przez plecy, kucnął przy stalkerze i próbował go ocucić.
-Dalej! – krzyknął z rozpaczą, po czym spoliczkował nieprzytomnego Mikołaja. – Wstawaj!
Nad Leonem z charakterystycznym świstem przeleciał kolejny pocisk. Uderzył Mikołaja w twarz raz jeszcze i zniżył głowę, co uratowało ją przed trafieniem.
-Obudź się! – ryknął.
2
Wychodząc z samochodu nałożyłem kaptur, gdyż ciągle padało. Zatrzasnąłem drzwiczki i zamknąłem je na klucz. Deszcz był tak gęsty, że ograniczał widoczność, przez co poruszałem się niemal po omacku. Z kapturem na głowie i rękoma w kieszeni, ruszyłem w stronę budynku.
Znajdowałem się na wschodnie Prypeci i miałem zamiar dostać się do starej, opuszczonej szkoły podstawowej.
Przez strugi deszczu widziałem niewiele, jedynie zardzewiałe drabinki i karuzele – pozostałości po okolicznym placu zabaw. Natknąłem się na wysoki mur - przez chwilę poruszałem się wzdłuż niego. Był on pokryty spłowiałym graffiti, przedstawiającym gitarę w czyichś rękach, lecz twarz i tułów gitarzysty były nie do rozpoznania – znikły, pozostawiając jedynie wypłowiały cień niegdyś pięknego dzieła. Idąc wzdłuż muru, co chwilę nerwowo oglądałem się na wszystkie strony - dostrzegałem kontury okolicznych bloków mieszkalnych oraz kilku wieżowców.
Zatrzymałem się przy poddaszu szkoły – cały budynek miał kształt prostokąta i był długi na około 20 metrów. Drzwi, niegdyś zielone, teraz miały szary kolor i obłaziło z resztek farby. Dzwonek do drzwi rozmontowano, wraz ze wszystkimi oknami szkoły – zostały po nich jedynie dziury nieprzeniknionej ciemności. Po dwie z nich szpeciły lewą i prawą stronę budynku.
Wyjąłem pistolet – przerobionego Colta M1911A1, załadowałem go i przełożyłem do prawej ręki. Lewą sformowałem w pięść i załomotałem w drzwi trzy razy.
-Otwierać! – krzyknąłem – Służby specjalne!
Usłyszałem kroki. Szybkie, acz krótkie, których echo rozbrzmiewało w wąskim korytarzu przede mną.
Przystawiłem ucho do drzwi i nasłuchiwałem - kroki stały się głośniejsze. Na wszelki wypadek odsunąłem się na bok, jednak wciąż przytrzymując ucho przy drzwiach. Miałem szczęście, że dźwięk deszczu nie był tu tak uciążliwy, inaczej niczego bym nie usłyszał. Po chwili nieznajomy za drzwiami się zatrzymał.
-Kto tam?! – krzyknął.
Nabrałem powietrza w płuca i odrzekłem:
-Służby specjalne! Ot…
Nie dokończyłem, bo drzwi rozłamały się w pół i ze stukotem opadły o betonowy ganek. Przez dźwięk latających drzazg dobiegło mnie echo strzału – wydawało mi się, że była to strzelba. Upadając na ziemię, przekląłem szpetnie, a kiedy w uszach przestało mi dzwonić wstałem, wychyliłem Colta zza zniszczonych drzwi i strzeliłem pięć razy na oślep.
Nacisnąłem przycisk przy spuście i magazynek wyskoczył z broni, odbijając się kilkakrotnie od podłoża.
Z kieszeni wyjąłem kolejny i wsunąłem go do pistoletu, po czym nacisnąłem przycisk, który spowodował, że zamek broni wrócił na miejsce – kiedy to nastąpiło, naciągnąłem kurek.
Wszedłem szybko po środka szkoły, trzymając broń wysoko, gotową do strzału.
Przede mną ciągnął się wąski, czterometrowy korytarz, w którym unosił się spalony proch, jak i jego duszący zapach. Każdy mój krok wzniecał tumany kurzu i ocierał porozbijane szła z szarą podłogą. Ściany i sufit korytarza były równie szare, lecz gdzieniegdzie można było dostrzec resztki beżowej farby. Podłoże ścieliły pozostałości po wyposażeniu szkoły – probówki, książki, kawałki tablic i desek.
Metr przede mną, na lewo znajdowało się przejście do pomieszczenia – pośrodku framugi leżała klamka. Przyległem do lewej ściany i wzdłuż niej, powoli, zbliżałem się do najbliższego pokoju. Kiedy od wejścia dzieliło mnie około pół metra, usłyszałem wystrzał i dźwięk kuli wbijającej się w gips. Obok mojej głowy rozprysła chmura tynku i białego pyłu – przez całe to zamieszanie broń wypadła mi z ręki.
Jęcząc, zacząłem panicznie przecierać oczy, próbując pozbyć się drażniących białych drobinek.
Kiedy przestały mnie piekielnie piec i odzyskałem ostrość widzenia, schyliłem się po broń. W tym momencie padł kolejny strzał, który przewiercił się przez ścianę i utkwił w moim lewym łokciu. Wrzasnąłem głośno, zalewając mym wrzaskiem całą szkołę i osunąłem się na kolana.
Usłyszałem, że ze strony pokoju ktoś się zbliża.
Zza rogu wychylił się mężczyzna, około trzydziestki, łysy, o smukłej głowie i łagodnych rysach. Zadziwiły mnie jego oczy – całkowicie białe, bez siatkówki i źrenicy – samo białko, niczym jajko obrane ze skorupy.

-Witaj – rzekł mężczyzna ochrypłym głosem. – Witaj, Alex.
Skąd on znał moje imię?
Mężczyzna wyszedł zza framugi, ukazując swój strój.
Był ubrany w garnitur.
Beżowy garnitur i spodnie, bez krawatu. Garnitur był rozpięty, luźno narzucony i odsłaniał niebieską koszulę, na którą go nałożono. Nosił czarne, wypucowane mokasyny. Nieznany człowiek ruszył w moją stronę – o dziwo, poruszając się, nie czynił żadnego hałasu – nawet drobina kurzu nie drgnęła, kiedy podeszwy jego obuwia stąpały o podłogę.
-Myślałeś, że pójdziesz dalej i poznasz tajemnice tego miejsca? Że Nasz trud pójdzie na marne? Że rozbijesz naszą grupę? Nic o niej nie wiesz – i tym lepiej dla Ciebie. Może, kiedyś… trzeba dokonać czegoś naprawdę wielkiego, aby się tutaj dostać. Na razie, jeśli będziesz dalej próbował, czeka Cię to… - rzekł, po czym podniósł lewą rękę.
Mój Colt wzniósł się w powietrze. Jego lufa skierowała się w stronę sufitu, po czym broń wypaliła siedem razy, opróżniając cały magazynek. Huk strzału mnie zdezorientował i po chwili ujrzałem najbardziej niesamowitą rzecz, jaką było mi kiedykolwiek widzieć.
Wszystkie siedem pocisków unosiło się bez ruchu w powietrzu.
-Wyciągnij dłoń, przyjacielu – poprosił nieznajomy.
Mimo woli, oszołomiony całą sytuacją, usłuchałem. Jeden z pocisków pofrunął w moją wprost na mnie i dotknął serdecznego palca. Pocisk był gorący i instynktownie cofnąłem rękę.
-Wynoś się i nigdy nie wracaj! – wrzasnął mężczyzna. Nagle jego oczy jakby wywróciły się do góry nogami, powoli odsłaniając czerwone okręgi na białkach gałek ocznych. Były dosłownie krwiste i widok ten przeraził mnie do szpiku kości.
Pozostałe sześć pocisków z niesamowitą prędkością wbiły się w ścianę, o którą byłem oparty i każdy z nich, z hukiem przebiły ją na wylot. Cały byłem obsypany tynkiem.
-Wynocha! – powtórzył – Następnym razem zabiję Ciebie i wszystkich twoich przyjaciół!
Poczułem ból w klatce piersiowej i mimowolnie zamknąłem oczy.
Zemdlałem.

Kiedy odzyskałem przytomność, siedziałem w samochodzie. Deszcz padał zauważalnie mocniej, a wraz z nim grad. Podniosłem wzrok w kierunku budynku.
Szkoła zniknęła, a na jej miejscu znajdowało się 5-cio metrowe drzewo.
Mikołaj otworzył oczy.
Leon, przemoknięty do suchej nitki, wrzeszczał ze wszystkich sił. Półprzytomny Mikołaj prawie w ogóle go nie słyszał, lecz z uchu ust wyczytał „Wstawaj!”.
Przed omdleniem (chociaż nawet tego nie był pewien) nie poczuł niczego, co by to zapowiadało – zawirowania w głowie, charakterystycznego szumu w uszach ani czarnych plam przed oczyma. Po prostu padł jak trup, chociaż chwilę przed upadkiem wydawało mu się, że na 2 sekundy stracił równowagę, zataczając się na lewo i prawo.
W jego głowie pojawił się obraz – para ludzkich oczu z czerwonymi nań okręgami.
Widok ten przeraził go do głębi, ale sprawił też, że Mikołaj poderwał się na równe nogi niczym wystrzelony z procy. Leona zamurowało – wpatrywał się w przyjaciela z szeroko rozwartymi ustami, a zaraz potem krzyknął :
-Szybciej!
Znowu poderwał się do biegu, Mikołaj zawtórował mu i po chwili we dwoje, metr od siebie, biegli na południe.
Wciąż znajdowali się na wysypisku – wbiegli w jego część, gdzie wszędzie rosła niska trawa, która tonęła w kolorze brązowej ziemi, szczególnie widocznej o tej porze roku. Deszcz nieco zelżał, ale wciąż utrudniał poruszanie się.
John F. nie odpuszczał – gonił dwójkę stalkerów i był pewny, że ich zaraz dopadnie.
Dawno zarzucił swego SVD na plecy i biegł teraz z rewolwerem Colt Pyton – nie miał zamiaru marnować amunicji strzałami z daleka, lecz z pewnej odległości wykończyć uciekinierów.
Wygrzebał z kieszeni artefakt, który „poprawiał kondycję” – tak skromnie opisano mu go w momencie zakupu – John chciał oszczędzić sobie specjalistycznego, medycznego żargonu.
Artefakt zadziałał od razu – dzięki czemu Finn przyśpieszył gwałtownie i był coraz bliżej swych przyszłych ofiar.
3
Mikołaj z Leonem zobaczyli zardzewiały, stary szkolny autobus – nie miał okien, kół ani dachu – wśród deszczu dało się spostrzec kontury siedzeń i wypłowiały napis „Autobus Szkolny” na boku pojazdu, napisany w języku ukraińskim. Z obu stron – Leon z lewej a Mikołaj z prawej schowali się za stary wehikuł, ślizgając butami po błocie. Leon upadł na plecy, niemal słysząc jakiś trzask w okolicy lewego przedramienia, przy okazji przypominając sobie o ranie w nadgarstku. Poczuł silny ból, jednak przemógł go i szybko oparł się na autobusie, tuż przy Mikołaju.
-Już po nas. – rzekł bezradnie. – Nawet siedząc w czołgu nie mielibyśmy z nim szans.
-Przestań pier… - urwał, bo nad uchem jego i Leona ktoś wystrzelił z karabinu. Obaj skulili się ze strachu, zaciskając uszy z całej siły.

John ujrzał Mikołaja i Leona wbiegającego za autobus.
„No to po was, koledzy” – pomyślał z ironicznym uśmieszkiem.
Na wszelki wypadek sprawdził bębenek Colta – po upewnieniu się, że jest pełny, zaczął szybko zbliżać się do autobusu.
Deszcz nasilił się niespodziewanie, szybko i gwałtownie – krople zgrubiały dwukrotnie, a wraz z nimi zaczęło padać coś, co dla Johna było mniej prawdopodobne niż deszcz żab.
Grad, chociaż małej wielkości, był widoczny, tworząc coś w rodzaju białego potoku. Mimo ogromnego zdziwienia, John ruszył dalej, nie chlupocząc już w błocie, lecz krusząc białe lodowe kulki. Będąc co najwyżej 10 metrów od autobusu, ujrzał znad jego dachu jasny błysk
Przez sekundę w głowie przemknęła mu myśl „Jak mogłem go nie zauważyć?!”
Po tej krótkiej chwili John poczuł silny ból okolicy brzucha, chwilę później upadł na ziemię. Nadeszła kolejna myśl.
„Nie wiem skąd urwał się ten kretyn, ale najwyraźniej nie wie, kim jestem.”
Postanowił zaczekać na odejście człowieka, który właśnie dokonał próżnej próby zabicia go. Obawiał się, że jeśli wstanie, to wybawca Mikołaja i Leona nafaszeruje go taką ilością ołowiu, że nie będzie w stanie podnieść się na równe nogi. John słyszał głos trzech mężczyzn – rozpoznał z nich Leona wraz z przyjacielem, lecz głosu trzeciej osoby, tajemniczego wybawcy, nie znał.
Odczekał pięć minut.
Grad ustąpił miejsca deszczu, który wyraźnie zelżał.
Zaczęło się przejaśniać, wiatr ustał, a czarne chmury zniknęły.
John był pewien, że póki co jest bezpieczny. Podniósł się z pokrytej błotem trawy i usiadł. Westchnął ciężko po czym sięgnął prawą ręką do plecaka
-Ci idioci nie wiedzą, z kim mają do czynienia. Nie doceniają mnie. Ten pajac chciał mi chyba tylko zrobić dziurę w kombinezonie. – Finn był wyraźnie zdenerwowany, niemal wściekły.
Wyjął artefakt zwany „Duszą” – położył go obok lewej nogi i rozpiął kombinezon, aby obejrzeć ranę. Będąc w białym (nie licząc czerwonej plamy na lewej piersi) podkoszulku, podwinął go i zobaczył miejsce trafienia w całej ‘okazałości’ , mimo że dla Johna była mniej uciążliwa niż łaskotki – wtedy chociaż chichocze, a teraz jedyną szkodą będzie dziurawe odzienie.
Rana nie odbiegała zbytnio swym wyglądem od powszechnie znanych opisów – dziura, a raczej dziurka była małej wielkości, z której środka powoli sączyła się krew.
„Żałosne!” – pomyślał John. Podniósł Duszę lewą ręką i zacisnął ją, aby zadziałała jak najszybciej. Stało się tak od razu – rana zmniejszała się błyskawicznie, z sekundy na sekundę, dosłownie nikła w oczach.
Chwilę później, po trafieniu będącym dla normalnego człowieka śmiertelnym, została tylko plama krzepnącej krwi.
-Jeszcze was dorwę… - sapnął – Mieliście szczęście. Ale nie na długo.
John schował Duszę do plecaka, zarzucił kombinezon z powrotem na siebie i lekkim truchtem ruszył do swego mieszkania w Prypeci. Wbrew pozorom, można było się tam nieźle urządzić.

Ile czasu gapiłem się na do drzewo? Pięć minut? Dwadzieścia? Pewnie o wiele dłużej, ale trudno było mi się dziwić – do cholery, właśnie byłem świadkiem zniknięcia budynku szkoły i zastąpienia go przez drzewo. Może wyobraziłem sobie to wszystko? Ale na podstawie czego miałbym sobie wyobrażać mężczyznę w garniturze, do tego stuprocentowo białymi oczyma, na które nasuwały się czerwone, świecące okręgi? Podobno sny i różne wizje wybiera się mimo woli, ale na podstawie tego, co się widziało. A mogłem się założyć się o głowę, że do tej chwili nie miałem o tym miejscu ani jednego wspomnienia.
Po tych rozmyślaniach dotarł do mnie fakt, że właśnie zaczął padać grad – w tym miesiącu prędzej spodziewałbym się czterdziesto stopniowego upału. Najpierw jakiś facet z „nietypowymi” oczyma i ubiorem, potem zamiana szkoły w drzewo, a teraz grad. Zdecydowanie najdziwniejszy dzień w moim życiu.
Najwyższy czas pojechać do obozu.
Spojrzałem na deskę rozdzielczą - elektroniczny zegarek wskazywał 18:24, zatem niedługo się ściemni, a nie miałem zamiaru nocować w Prypeci.
Kluczyki były w stacyjce – przekręciłem je dwa razy, zanim silnik zapalił. Zwolniłem hamulec ręczny, wrzuciłem wsteczny bieg i wyjechałem spod drzewa. Jeszcze trochę kręcenia kierownicą i ruszyłem na drogę prowadzącą bezpośrednio do obozu.
Komu opowiem całą tą historię? Na pewno nie dowódcy, który wyśmiałby mnie i wywalił z roboty. Chyba jedynym człowiekiem, jakiemu mogłem zaufać, był Leon – stalker, który nieoficjalnie należał do tutejszych służb – miał w nich wielu znajomych, a z racji niesionej pomocy był w obozie zawsze mile widzianym gościem. Praktycznie, przesiadywał w nim dzień w dzień. Miałem przeczucie, że i dziś go w nim zastanę – opowiem mu o wszystkim w barze, przy dobrym, zimnym piwie.
Deszcz wraz z gradem dudniły w dach samochodu, przy okazji pogarszając widoczność.
Gdyby nie wycieraczki, jechałbym z głową wystawioną przez okno.
Mając pięćdziesiątkę na liczniku skręciłem w lewo, przy supermarkecie.
Gdyby nie szczęśliwy fart, potrąciłbym człowieka.
Wysoki mężczyzna w zielonym kombinezonie, z nałożonym kapturem i małym plecakiem przebiegł tuż przed maską Hondy – reflektory oświetliły go na chwilę, lecz nie dostrzegłem niczego niezwykłego.
Niemal czułem, jak otarł się o zderzak auta.
Jakimś cudem nie postąpiłem w tej sytuacji jak wielu ludzi i nie zjechałem gwałtownie z drogi, przy okazji unikając czołowego zderzenia z blokiem. Wykonałem skręt jak gdyby nigdy nic, jednak omal nie dostałem zawału i musiałem się zatrzymać, aby odsapnąć.
Dysząc ciężko, myślałem, co samotny (prawdopodobnie stalker) robił w centrum Prypeci. Każdy, kto jest normalny, powinien o tej porze z niej uciekać, a nie biec w samo centrum.
Nie mogłem się doczekać powrotu do bazy – musiałem w końcu odpocząć – na dziś miałem dość tych wszystkich, delikatnie powiedziawszy, nietypowych zdarzeń.
4
Leon i Mikołaj jechali wojskowym dżipem prostu do bazy – nieoficjalnie była to siedziba wszystkich ważniejszych pracowników urzędu bezpieczeństwa w całej Zonie. W wehikule oprócz dwóch stalkerów znajdował się ich wybawca – Mick, który prowadził.
-Jeszcze raz dzięki. – Mikołaj poklepał Micka po ramieniu.
-Nie ma za co. – odpowiedział z uśmiechem – A tak w ogóle, to kim on był?
Leon i Mikołaj wybuchli śmiechem.
-A wy z czego? – zapytał kierowca.
Dialog podjął Leon.
-Nie „był” lecz „jest” – powiedział. – Właśnie zostałeś kolejną osobą, która myślała, że uśmierciła Johna F.

Adam, jeden z bardziej znanych miejscowych handlarzy, siedział w swojej przyczepie postawionej aktualnie w tunelu kolejowym na terenie opuszczonej bazy wojskowej.
Przyczepa miała 10 metrów długości i 5 szerokości i z zewnątrz wyglądała niezbyt zachęcająco.
Była białego koloru, jednak większość farby odpadła i wypłowiała. Po jej lewej stronie wbudowane zostały dwa małe okienka, pomiędzy którymi znajdowały się drzwiczki wejściowe. Adam zamykał je z obu stron na stalową, antywłamaniową kłódkę – fabryczny zamek został zniszczony przez złodziei 3 dni po zakupie. Koła zdemontował znajomy Adama – przyczepa była teraz oparta o kilka cegieł, aby nie przechylała się w pionie.
Wnętrze prezentowało się o wiele okazalej – można było o nim powiedzieć, że jest wręcz eleganckie.
Sufit i ścianę obito miękką, jasnobeżową tkaniną, a całą podłogę pokrywał czysty i zadbany czerwony dywan – przy drzwiach położono na nim czarną wycieraczkę.
Tuż przy drzwiczkach wejściowych stał drewniany wieszak w kolorze ciemnego dębu, na którym wisiał czarny, sięgający butów płaszcz oraz ciemnozielona, wełniana czapka.
Dwa metry na lewo od wyjścia postawiono mały aneks kuchenny, którego powierzchnię stanowił granit – nad aneksem wisiała blaszana szafka z talerzami i szklankami – pół metra na prawo zamontowano błyszczący zlew, pobierający wodę ze zbiornika pod przyczepą. Wszystkie sztućce Adam trzymał w małej szufladce na skraju przyczepy. Na jej końcu, na całej jej szerokości postawiono rozsuwaną, lekko wytartą, lecz ciągle dobrze utrzymaną kanapę w kolorze niebieskim.
Na drugim skraju obecnego mieszkania Handlarza przytwierdzono do podłogi ubikację oraz wannę – nad nimi, w suficie, powbijano haki, z których zwisała syntetyczna zasłona.
Adam siedział na kanapie, ubrany w biały podkoszulek, lekkie białe spodnie i czarne skarpetki. 20-to calowy telewizor stał na podłodze, gdyż stół był w naprawie.
Telewizor był włączony na ukraiński kanał informacyjny nadający 24 godziny na dobę. Prezenter – wysoki i młody Latynos o czarnych włosach – opowiadał o wyniku jakiegoś meczu. Kiedy skończył, zapowiedział najbliższą relację na żywo.
-Za chwilę przeniesiemy się do Mryńska, małej miejscowości na wchodzie Ukrainy, gdzie nastąpi otwarcie nowej elektrowni atomowej – pierwszej wybudowanej po pamiętanej przez nas wszystkich katastrofie w Czarnobylu. Tym razem nie ma możliwości żadnych usterek – kompleks wyposażono w najlepsze sprzęty na świecie, sprawdzone przez wiele krajów czerpiących energię w ten sposób. Oddaję głos naszemu wysłannikowi, Arturowi Boruckiemu.
Ekran zmienił się i ukazywał teraz twarz pewnego białego mężczyzny z mikrofonem w ręku. Za nim można było dostrzec beżową ścianę jakiegoś budynku i reporterów innych stacji telewizyjnych – także furgonetki, w których przyjechali. Studio telewizyjne ukazywane było teraz w małym okienku w lewym górnym rogu.
-To niewątpliwie wielkie wydarzenie… - zaczął reporter. Streścił krótki historię katastrofy w Czarnobylu – jej czas, przyczynę i skutki. Porównał wyposażenie dwóch tamtej i Mryńskiej elektrowni, aby jeszcze bardziej zapewnić wszystkich, że kolejny tego typu wypadek jest niemożliwy. Cała opowieść trwała ponad dwie minuty, a kiedy Artur skończył, kamera przesunęła się w lewo, oddaliła widok, co pozwoliło sfilmować elektrownię w całej okazałości.
Wielkością była dość podobna do tej z Czarnobyla – różnice stanowiły – niższy komin bez dodatkowych obudowań wokół oraz nowoczesne zaprojektowanie – estetyczne, kremowe ściany i duże okna.
Znowu pokazywano studio – wysoki Latynos obwieścił, że za 10 minut elektrownia wykona swój pierwszy test bezpieczeństwa i że będzie to dowód na to, iż okoliczni mieszkańcy nie muszą się niczego obawiać.
Nagle na twarzy spikera pojawił się strach – rozszerzył on usta, wytrzeszczył oczy i opadły mu ręce. Lewą poderwał do prawego ucha – nacisnął znajdującą się w nim słuchawkę. Wymamrotał coś pod nosem po czym powiedział zdesperowanym tonem.
-W elektrowni nastąpił wybuch. Artur? Artur, słyszysz mnie? – zaczął kręcić ręką do kamery, na znak aby przełączono ją na operatora wysłannika.
Nastąpiło to po dwóch sekundach i zanim Adam ujrzał obraz, usłyszał krzyki i dźwięk walącej się ściany oraz łomocącego gruzu.
Operator biegł sprintem do ciężarówki dysząc ciężko. Uderzył całym swoim ciałem w drzwi furgonetki, otwierając niemal nie wywarzył ich z nawiasów, niedbale rzucił kamerę na tylne siedzenie – ukazywała ona teraz siedzenia kierowcy i pierwszego pasażera.
Artur obejrzał się przez ramię o gorączkowo łypał oczyma – szukał zapewne swojego asystenta Artura. Kiedy spojrzał w stronę lewego okna, jego asystent wskoczył do środka przez boczne drzwi. Zaraz po ich zatrzaśnięciu krzyknął :
-Jedź!
Operator i zarazem kierowca zapalił silnik i furgonetka ruszyła naprzód. Słychać było trzeszczące pod kołami liście, a całym wehikułem lekko potrząsało. Kiedy dwoje dziennikarzy wyjechało z wybojów, Artur obrócił się, chwycił kamerę i postawił ją na desce rozdzielczej. Przed nimi jechało jeszcze kilka furgonetek przyozdobionych logami różnych stacji.
Adam poderwał się z kanapy, wybiegł z przyczepy i powiadomił wszystkich, co się stało.
5
Mick, Leon i Mikołaj podjechali pod bramę obozu.
Grad przestał padać i nad siedziba Bezpieki została oświetlona łagodnym światłem.
Znajdowała się ona w lesie – daleko na północ od Kordonu w samym jego środku. W obrębie 10-ciu metrów od murów wycięto drzewa i postawiono w ich miejsca 4 wieże strażnicze – 2 obok siebie, przy bramie i dwie z tyłu obozu. Na każdej znajdował się strażnik.
Bramę wjazdową stanowiła rozsuwana, wzmocniona blacha dodatkowo poprzedzona szlabanem pomalowanym w czarno-białe, pionowe paski.
Tuż przy niej znajdowała się mała budka.
Wychylił się z niej młody mężczyzna w czarnej skórze i sprawdził pasażerów dżipa. Gdy spostrzegł salutującego Micka, schował głowę z powrotem za okno, podniósł szlaban i rozkazał strażnikowi za bramą przesunąć ją w lewo.
Dżip wjechał do środka, a jego pasażerowie ujrzeli dawno wyczekiwany obóz.
Składał się z 4 baraków umieszczonych po lewej stronie, przy murze, 2 dwupiętrowych budynków (znajdowały się w nich biura) naprzeciwko bramy, baru położonego mniej więcej pośrodku (był to budynek o wielkości przeciętnego sklepu monopolowego) i małego, naprędce zbudowanego, drewnianego domku w północno-zachodnim rogu. Na lewo od niego było podziemne wejście do bunkra – zwyczajna, zamykana na kłódkę klapa – w którym znajdowali się najważniejsi ludzie tutejszego Urzędu.
Trójka stalkerów wysiadła z pojazdu.
-Dokąd teraz? – spytał Mick zamykając drzwi kierowcy.
-Do baru. Trzeba pogadać z Radkiem.
-O ile wiem to… - urwał, kiedy do obozu wjechał zielony Mercedes. – To on. A więc wy sobie tu pogadajcie, a ja czekam na was w barze. – Schował kluczyki do kieszeni i ruszył w stronę „gospody”.
Mercedes skierował się w lewo i stanął pod drewnianym domkiem.
Wysiadł z niego Radek – najlepszy i najbardziej znany agent w całej Zonie. Zasłynął ponad 2-wu letnią inwigilacją miejscowej grupy płatnych zabójców, w końcu doprowadzając ją do rozbicia, a jej członków do więzienia.
Miał trzydzieści lat, sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, czarne, krótkie włosy i bardzo błękitne oczy. Na brodzie nosił lekki, ciemny zarost.
Ubrał się w czarny, sięgający butów płaszcz, z którego lewej kieszeni wystawał kaptur ubrania przeciwdeszczowego.
Zamknął drzwi, podszedł do Leona i Mikołaja, po czym zaprosił ich do baru.
Z głębi budynku dobiegały odgłosy muzyki – śpiew kobiety na tle harf i gitary. Bardzo podobała się Leonowi.

Muszę się dowiedzieć, co to za piosenkarka.
Ciekawe, jak spisał się Radek.
Podszedłem do barmana.
-Trzy piwa. – zapłaciłem, zanim gospodarz wyjął butelki spod lady. Otworzył je i przesunął w moją stronę. Podziękowałem, chwyciłem dwie z nich do lewej ręki, zaś z trzeciej pociągnąłem łyk, po czym przysiadłem się do Mikołaja z Radkiem.
Kiedy wypili nieco, podjąłem rozmowę.
-Jak tam, Radek? Wszystko poszło zgodnie z...
-Ani słowa! – przerwał mi brutalnie. – Jak ci opowiem, co mnie spotkało w tej zasranej dziurze, to ci szczena opadnie.
Zachichotałem.
-No, opowiadaj. – zachęciłem go i po raz trzeci już upiłem trochę piwa.
-No więc podjeżdżam pod tą szkołę. Robie to, co zwykle – wyjmuje gnata, łomocze w drzwi i drę się „Służby Specjalne!” – sparodiował typowe zachowanie policjanta krzyczącego coś do aresztanta – słyszę kroki, ktoś zza drzwi pyta się „Kto tam?”. To ja wołam znowu, a tu nagle BANG! – rozłożył ręce, naśladując wybuch – drzwi łamią się w pół, ja wpadam do środka i wale na oślep. Zmieniam magazynek, idę wzdłuż korytarza tej obskurnej szkółki, kiedy ktoś wypada dwa razy w ścianę, przy której stałem. – szybko odsłonił łokieć, ukazując zakrwawiony bandaż. – Jeden mnie trafił. Siedzę bezbronny jak dziecko pod ścianą, bez pistoletu, kiedy podchodzi do mnie jakiś facet w GARNITURZE – zaakcentował – gada mi coś o „tajemnicy tego miejsca”, po czym, i to jest najlepsze, unosi siłą woli pistolet w powietrze, wypala z niego siedem razy, a pociski utrzymuje nad ziemią, jak jakiś zasrany Neo. Wszystkie kieruje w moją stronę – ślady po nich uczyniły pewnie zabawny kontur mojej sylwetki. Sam gość w garniturze nie ma normalnych oczu, tylko same białka i jakieś czerwone, migające okręgi na nich. To jeszcze nic! Facet mnie zna, mówi mi po imieniu, a kiedy tracę przytomność, ocykam się w samochodzie i zamiast szkoły widzę co?
-Budkę z Hot-Dogami? – spytał ironicznie Mikołaj.
-Mc’Donalda? – spytałem podobnym tonem.
Radek z trudem powstrzymał się od śmiechu, ale szybko spoważniał i odpowiedział władczym głosem.
-Widzę, do cholery, drzewo.
Mnie (i zapewne Mikołaja, bo wpatrywał się tępym wzrokiem niewiadomo gdzie) zamurowało. Obydwaj znaliśmy Radka od dawna i tylko dzięki temu go nie wyśmialiśmy. Kiedy on mówi takie rzeczy, nie zmyśla. Nie mogłem jednak ukryć lekkiego poirytowania.
-W tej szkole, siedem lat temu, znajdował się najlepiej strzeżony skład najdroższych i najrzadszych artefaktów, a nie sojusz Budowlańców I Ogrodników, którzy dążyli do sadzenia drzew w miejsce budynków!
-Dobra, wyżyj się, ale nie przeginaj. Aha. Kiedy wracałem, omal nie potrąciłem jakiegoś stalkera. Biegł w samo centrum Prypeci.
Minął Johna F.
I czemu ja nie kazałem mu pozaczepiać na drzwiach metrowych kolczatek…
To, że John urządził się gdzieś w Prypeci, specjalnie mnie nie zdziwiło. Nie zdziwiłby mnie nawet fakt, gdyby John F. mieszkał pod powierzchnią jakiegoś radioaktywnego jeziora. On był zdolny do niemal wszystkiego.
Zadzwonił telefon.
Mikołaj z Leonem spojrzeli na mnie niepewnym wzrokiem. Wiedzieli pewnie, tak samo jak ja, kto dzwoni. Wyjąłem komórkę, odebrałem ją, ale zanim zdążyłem coś powiedzieć ze słuchawki rozległ się nieludzki wrzask.
-Do mnie! Migiem!!! – krzyknął Barry i rozłączył się.
Włożyłem telefon powrotem do kieszeni i mruknąłem.
-Znowu się będę musiał ze wszystkiego tłumaczyć… ku*wa.
-Nie martw się – pocieszył mnie Leon. – Znasz Barry’ego. Trochę pokrzyczy, pomarudzi i mu przejdzie.
-Tak… tylko że ja nie jestem, ku*wa, odstresywaczem! Przyjechałem tu aby rozbijać organizacje łowców głów i tym podobnych, a nie zbierać nagromadzoną żółć!
-Lepiej tam już idź, żeby mieć to z głowy.
Pokiwałem głową, skończyłem piwo – dwójka moich przyjaciół zrobiła to samo – po czym wszyscy podnieśliśmy się z krzeseł.
-Idziemy z tobą – obwieścił Mikołaj.
Zamurowało mnie. Patrzyłem się na Pana Samobójcę tępym wzrokiem przez jakieś pół minuty, po których odpowiedziałem.
-Jesteś nienormalny.
-Wcale nie – odrzekł radosnym głosem. Leon uśmiechnął się lekko.
-Posrało was. Albo jesteście nienormalni i życie wam niemiłe, albo coś kombinujecie. No? Co wam chodzi po głowie?
-Zobaczysz. Teraz idziemy do Barry’ego. Wszyscy troje.
Minęliśmy kilka stolików, wspięliśmy się po małych schodkach i wyszliśmy z baru na zewnątrz. Mocno wiało, a szum kołyszących się drzew niósł się po całej okolicy.
Ruszyliśmy ku drewnianego, jednopiętrowego domku – tam właśnie urzędował szef wszystkich tutejszych agentów. Cały domek był jego – mieszkał w nim i sypiał na co dzień.
Stanęliśmy przed drzwiami – eleganckie, z drewna ze żłobionymi nań wzorami. Po lewej stronie wisiał biały przycisk dzwonka.
Nacisnął go Leon. Dźwiękiem było ćwierkanie ptaka.
-Wejść! – zza drzwi dobiegł donośny głos.
6
Ledwie Mark przekroczył próg baru, z jego wnętrza podbiegł do niego jakiś mężczyzna o szerokiej, gładkiej i ogolonej twarzy, piwnych oczach oraz krótkich, ciemnobrunatnych włosach. Miał na sobie, podobnie jak reszta barowego towarzystwa, zieloną kurtkę i grube, czarne, wytarte dresowe spodnie. Był przysadzisty, lecz w dobrej formie, i sięgał Markowi do podbródka.
-Ty jesteś ten nowy? Niejaki Mark? – zapytał cichym, łagodnym tonem.
-Tak...
-Za mną. Pokaże ci co i jak ,i kto jest kim.
Obrócił się na pięcie i wolnym krokiem skierował się do środka. Mark ruszył za nim, zachowując metrowy odstęp. Przeszli przez zatłoczone stoliki, a gdy zamierzali się, by przy jednym usiąść, Przewodnik Marka wpadł na jakiegoś wysokiego stalkera. Przywitał się z nim uściśnięciem ręki, mrucząc pod nosem „Radek”. Zaraz za dryblasem, ku wyjściu szło dwóch innych gości – Izaak, bo tak nazywał się „niski” przywitał się z obojgiem, mrucząc ich imiona – „Leon” , „Mikołaj”. Po usadowieniu się, zamówieniu alkoholu – piwa dla Izaaka oraz flaszki dla Marka, zaczęła się pomiędzy nimi rozmowa.
-Poka no swoje akta. – rzucił Izaak.
Mark wyciągnął zza pazuchy małą teczkę i położył ją na stole.
-Co my tu mamy… - z uśmiechem zatarł ręce, otworzył akta i zaczął je czytać.
Przewracał oczyma na lewo i prawo, co chwilę wydobywając z siebie głębokie „Hmm…”. Chwilę potem, obydwa rozszerzyły się w zdziwieniu. Izaak wytężył wzrok, pochylił się lekko, aby coś doczytać i prychnął śmiechem.
-Wolne żarty, gnojku. A teraz podaj swoje PRAWDZIWE akta, albo wylatujesz stąd na zbity pysk, i nawet do walk ze snorkami na arenie nie będą cię chcieli przyjąć! – widać i słychać było w nim zdenerwowanie.
-To są prawdziwe akta, stary pierniku – odpowiedział Mark z uśmiechem. Mina drugiego była nie do opisania, brakowało tylko pary bijącej z uszu i dźwięku gwiżdżącego czajnika.
-Aha – odpowiedział po chwili – Czyli w dzień przydziału do Zony, dostajesz zadanie… - spojrzał akta i wyczytał z nich zdanie – „Zabezpieczenia całego terenu szpitala w wschodniej Prypeci, aby dokonać tam specjalistycznych badań…” Po przekroczeniu Strefy, jesteś jedną nogą w grobie. Tak długo śpieszy ci się do następnego kroku?! – niemal krzyknął, rzucając mocno teczką o stół. – Można się kłócić, co gorsze, Jantar, Dzicz, Prypeć, Czerwony Las, czy może ten zawszawiony Kordon. Ale ten szpital, to wraz z laboratoriami nad Jantarem i okolicami mózgozwęglacza, istne piekło. Nie pchaj się tam, po prostu ze zdrowego rozsądku.
-Poradzę sobie.
-Może z chmarami zombiech, stadami snorków i Bóg wie czym jeszcze, ale ten szpital…
-Jest nawiedzony, tak, wiem. – spokój Marka był godny podziwy. „Niby nowy, zielony, ale zachowuje się, jakby miał naprawdę spore doświadczenie” – pomyślał Izaak.
-Może nie do końca nawiedzony – uniósł ręce niczym duch z kreskówki – w pełnym tego słowa znaczeniu. Tu da się powiedzieć tylko jedno – ze szpitalem jest jak z resztą Zony. Niektórych… a właściwie to większości rzeczy nie da się racjonalnie wytłumaczyć. Wyglądasz na bystrego, ale powiem ci to z zasady – cokolwiek zobaczysz, nie daj się zwariować. Niektórzy widują tutaj swoich zmarłych krewnych, jeszcze inni dawnych przyjaciół – masz tu tego więcej, niż filmów w Bollywood. Sam widziałem tu ducha swojego dobrego kolegi…
-Nic mi nie będzie – zapewnił Nowy. – Ten szpital jest dla nas bardzo ważny.
-Taa… To, co się tam wydarzyło, daje do myślenia. dziesięć lat przed wybuchem, a ten cały… jak mu tam było?
-Gomez. Doktor Gomez.
-Właśnie. 10 lat przed powstaniem Zony, ten cały Gomez miał już przedmioty o właściwościach dzisiejszych artefaktów. Niewiarygodne… Mimo, że masz o niejednym pojęcie, muszę cię zapoznać z paroma ludźmi, żeby jakieś gnojki nie odstrzeliły ci dupy dla nowych kaloszy. Najpierw ta trójka, która minęła nas niedawno. Ten wysoki to Radek – jeden z lepszych naszych ludzi. Słyszałeś o ósemce?
-Ta grupa płatnych morderców, która została jakiś czas temu rozbita?
Izaak skinął głową.
-To Radek ich inwigilował. Męczył się szmat czasu, ale jak widać było warto. Ta dwójka, która mu towarzyszyła, to Leon i Mikołaj – na razie mogę ci powiedzieć tylko tyle, że mają tu duże wpływy, znajomości całej w Zonie, a znają się od dzieciństwa. Nieoficjalnie do czas należą – niejedno razem przeszliśmy… Reszta… jak cię polubią, to sami ci powiedzą. Ludzi, których warto znać, jest wielu, ale jak będziesz w dobrych kontaktach z Mastertonem, to sam Pan Bóg cię nie ruszy.
-A Masterton to…
-Jonathan Masterton – można go skwitować jednym, bardzo miłym słówkiem – psychol. Ma przeszłość brudną niczym gówno Mięsacza – podejrzany o zabicie znajomego i wiele napadów na bank. Niegdyś prawdopodobnie płatny zabójca, wycofał się po rzekomym morderstwie szefostwa jego organizacji. Później, i to jest pewne, pracował w grupie zawodowych złodziei. Kolejne kilka okradzionych banków. Mniej więcej w wieku 40 lat wstąpił do nas. Cierpił na Mauhausena, ale do tej pory jakoś się trzyma. Ponadto, śmierć jego przyjaciela dogłębnie nim wstrząsnęła, i od tamtej pory ciągle łyka jakieś psychotropy, żeby kompletnie mu nie odbiło. Jest wiecznie podenerwowany, niepewny i podejrzanie łypie oczyma na wszystko co się rusza. Mimo wszystko jest to człowiek z zasadami – nigdy cię nie oszuka, a w rozmowie i kontaktach z ludźmi jest miły i uprzejmy. Ubiera się jak „gangster z klasą” i ma rozcięte lewe oko.
-A jego „przydatność bojowa”?
-Zna większość sztuk walk i jest mistrzem w strzelectwie, wyćwiczył większość broni znanych światu. Oho… idzie tu. Na razie siedź cicho, zobaczymy, czy mu się spodobasz.
Mark spojrzał przez ramię i ujrzał Jonathana.
Wysoki, około 180 Cm, z krótkimi, czarnymi włosami sięgającymi ledwie czubka czoła. „Zdrowe”, prawe oko miał błękitne, drugie zaś było trupio blade, a nad i pod nim widniał ślad po głębokim cięciu. Ubrany był, jak mówił Izaak, „po gangstersku” – zdecydowanie wyróżniał się z tłumu. Nosił czarne, materiałowe spodnie, ciemnobrązowe półbuty oraz czarny garnitur – rozpięty luźno pod szyją, tak samo jak biała koszula. Mark zauważył jednak jeszcze jeden szczegół – w prawej dłoni, palcem środkowym i serdecznym trzymał kastet z wbudowanym, krótkim, wystającym ostrzem. Dało się go spostrzec z daleka, i wraz z ubiorem robił ogromne wrażenie. Na twarzy malowało się zmęczenie, ale trudno się dziwić, po tym, co przeszedł.
Przysiadł się do Marka i Izaaka.
-Witam panów. – miał wyraźny, czysty, lecz smutny głos. Wyciągnął rękę do obu agentów, uścisnął je i dosiadł się głębiej do drewnianego stolika.
-Co słychać? – zapytał serdecznie.
Mark nie wierzył własnym oczom – człowiek o wyglądzie ( nie licząc garnituru ) najgorszej męty, zachowywał się jak najlepszy uczeń szkoły savoir vivre’u. Psychotropy robiły swoje, czy też opowieści Izaaka były przesadzone? Nowo przybyły trzymał lewą rękę pod, a prawą nad stołem, co chwilę obracając w palcach kastet ze sztyletem.
-Ten tutaj – Izaak wskazał palcem na Nowego – dostał zadanie oczyszczenia szpitala.
Jonathan gwałtownie szarpnął ostrzem w dół, jednocześnie odchylając głowę lekko w lewo, wydając przy tym nerwowy odgłos. Nóż z piskiem przejechał po stole, po czym głucho uderzył wraz z ręką posiadacza o krzesło. ‘Psychol’ był widocznie zdenerwowany, niemal wściekły – zaczął się trząść, co chwilę, coraz mocniej wbijając kasteto-sztylet w spód blatu. Usta otworzyły mu się z widocznym zamiarem powiedzenia czegoś, lecz przerwał mu dzwoniący telefon. Migiem się uspokoił, sięgnął do kieszeni garnituru, otworzył klapkę i przyłożył telefon do ucha.
Trzy potaknięcia, pomruk oznaczający zgodę, pytanie „Gdzie?”, koniec rozmowy.
-Znaleźli jeden z „magazynów” tutejszych handlarzy organów. Sala wyłożona kafelkami i przerobiona na kostnicę. sku*wiele… Lenny! – zawołał, machając do jednego z obecnych w barze stalkerów ręką.
Przysiadł się do nich wychudzony, niewysoki, młody brunet.
-Dla całej czwórki? – spytał, sięgając do kieszeni.
-Ta. – odpowiedział Wariat.
Lenny podał wszystkim obecnym po parze białych, gumowych rękawiczek.
7
Po dotarciu na miejsce, przeżyłem naprawdę szokujący dzień. Izaak nie odczuł tego zbytnio, a może udawał, oczekując tylko okazji do puszczenia pawia? Lenny zachował kamienną twarz – pewnie miał już do czynienia z gorszymy zachowaniami Jonathana, ale ja nigdy nie zapomnę, co zrobił w „prowizorycznej” kostnicy.
Siedzieliśmy w niej od dziesięciu minut – ja, czyli Mark, Masterton, Izaak i Leonard/Lenny. Miała ona szerokość siedmiu, a długość dwudziestu metrów. Po lewej i prawej stronie umieszczono chłodzone szuflady na nieboszczyków, na końcu pomieszczenia postawiono szafkę z krzesłem, wraz z blaszanym pojemnikiem na „sprzęt”. Sufit pomalowano na biało, a ściany i podłogę wyłożono białymi, kwadratowymi kafelkami z zielonymi przerwami. Do sufitu przymocowano dwie jarzeniówki, które skutecznie oświetlały cały „magazyn”. Poza tym panował tutaj silny zapach środków dezynfekujących.
Gdy wchodziliśmy do środka, Jonathan szedł przodem, ubrany tak, jak w barze, sprawie otworzył drzwi wytrychem, następnie wywarzając je kopniakiem. Trafił nimi w właśnie wychodzącego chłopaka (bo mężczyzną nazwać się go nie dało), zwalając go z nóg.
Masterton szybko wpadł do środka i spojrzał na jęczącego pod nim młodzieniaszka z zażenowaniem.
-Biedny… - rzekł z politowaniem, strasznie cienkim głosem – sku*wiel! – zmienił ton na głośny, niemal krzykliwy i kopnął młodego w brzuch z wyraźnym obrzydzeniem na twarzy.
Wkroczyłem do „trupiarni” wolnym krokiem, obserwując Psychola. . Zaraz za mną podążyli Izaak oraz Lenny. Ten ostatni powiedział na głos.
-Do roboty! – zaczął zakładać rękawiczki.
Reszta uczyniła to samo, nakładając lateks na lewą dłoń, obawiałem się najgorszego.
Jonathan chwycił młodzieńca za fraki i pociągnął go po ziemi, wbijając go głową w ścianę. Zawył z bólu i skulił się jeszcze bardziej.
-Niedobrze mi się robi – mruknął niedoszły oprawca. – Najgorsi z najgorszych, najpodlejsi z najpodlejszych…
Chciałem mu przerwać, ale Lenny powstrzymał mnie szturchnięciem w łokieć i wymownym spojrzeniem.
-… wrócić do ciepłego domku i pogadać z przyjaciółmi, o tym jak zarobiłeś sobie na cudzej nerce?! – krzyk i oczy, a raczej oko zaślepione szałem. – Dziś nie wyjdziesz stąd w jednym kawałku, o nie…
Lewą ręką złapał młodego za szyję, zaś prawą przysunął ku twarzy, zbliżając ostrze na kastecie niebezpiecznie blisko oka ofiary.
-Możesz tylko zadecydować, w ilu. Jeśli szybko nam powiesz, kto jeszcze siedzi w tym… - splunął z odrazą. – czymś, to umrzesz szybko i bezboleśnie. – wstał z kucków, odrzucając głowę mocno o ścianę. Usłyszałem kolejne wycie.
Siedzieliśmy teraz na 4 krzesłach obok siebie – wszyscy, poza młodym, który wyznał, że nazywa się Johnson. Zajął krzesło za stolikiem i rozmawiał z Mastertonem. Jeśli można to było nazwać rozmową.
-Mów, sku*wysynu! – wrzeszczał tak głośno, że od czasu do czasu zabolało mnie ucho.
-Zajmowałem się… - zaczął cicho Johnson.
-Wiem do ku*wy nędzy, że tylko „formalnościami” – dodał z pogardą – Masz mi powiedzieć ważne osoby biorące w tym udział, a nie, kto zamiatał czy zmywał tę – tupnął – pie*doloną podłogę! Także, wkrótce, z twojego mózgu!
Nasze źródło informacji milczało.
-Dosyć tego, do ku*wy nędzy… - odwrócił się gwałtownie na pięcie, głośno uderzając podeszwami butów o kafelki rzucił się na szafkę z narzędziami. Wywrócił ją do góry nogami, wyrzucając z niej; skalpele, piły, brzeszczoty, worki, rękawiczki, igły, strzykawki i to, czego pewnie Jonathan szukał – elektryczną piłę do otwierania czaszek.
-Te smarki nawet nie pozbyły się tego, co im niepotrzebne. Chyba że… - zwrócił się do Johnsona – lubiliście pobawić się takim cackiem na truposzach! Gadaj, do ku*wy nędzy, bo potne cię na kawałki! Nie zdajesz sobie sprawy, jak wiele mogę zrobić, zanim umrzesz.
Milczenie.
-Twardziel! – Masterton wsadził kabel od piły do kontaktu i włączył ją. Zapiszczała złowieszczo, siejąc zamęt w mojej głowie. Chciałem stąd wybiec, uciec jak najdalej, żeby dalej nie oglądać tego psychola. Serce podbiegło mi do gardła, byłem mokry od potu i oczekiwałem na makabryczny finał.
Piła piszczała i kręciła się z niesamowitą prędkością nieprzerwanie, z czego Jonathan był widocznie zadowolony. Przysunął ją blisko twarzy młodzieniaszka, który wyrywał się do tyłu.
-Dalej! – wrzasnął młodemu do ucha.
-Barry Jefferson!
Wszyscy zaniemówiliśmy ze zdziwienia.
-Nasz Barry? – zapytał z niedowierzaniem Izaak.
-Tak, wasz Barry, teraz mnie puśćcie, bo…
Lenny odwrócił głowę, Izaak zrobił to samo, jednocześnie odwracając mój łeb do tyłu.
Zdążyłem zauważyć, jak Jonathan błyskawicznie wyjmuje zza pazuchy obrzyna i wypala z niego prosto w twarz Johnsona. Zaszumiało mi w uszach od echa wystrzału, pełen wdzięczności do Izaaka, że uchronił mnie od zmywania krwi z czoła, spojrzałem na Jonathana.
Nie opuścił jeszcze lufy znad zmiecionej głowy – wpatrywał się w nią tępym wzrokiem i nagle upuścił obrzyna z rąk. Lewa ręka zaczęła mu się panicznie trząść, wbił się nią dosłownie w kieszeń i wyjął pudełko tabletek. Odbijały się one o plastikową powierzchnię opakowania, dopóki Masterton nie wyrwał wieczka i nie wsypał sobie zawartości do ust. Na oko tabletek było z dziesięć, podłużnych, o długości około sześciu milimetrów. Pochylił się nisko, zaczął kaszleć i połykać co chwilę po jednej tabletce, z czym miał wyraźne trudności. Kiedy skończył, wstał i odwrócił się, ukazując twarz całą zakrwawioną. Rozejrzał się po swoim „dziele” – drobinach mózgu i czaszki.
-Mówiłem, że opuścisz to miejsce w kawałkach – zwrócił się do miejsca, gdzie niegdyś dumnie widniała głowa. – Na oko będzie ich z 5 tysięcy.
Lenny wyjął z kieszeni utleniacz, ręczniki i folię.
-Nie, nie dzisiaj… - powiedział Psychol.
-To po ch*j mu rozwaliłeś łeb? Nie mogłeś po prostu mu skręcić karku, czy coś w tym stylu? Ku czemu zmasakrowałeś mu głowę?!
-Ku przestrodze. – odpowiedział z uśmiechem. Spojrzał na mnie, nieszczęśnie wyglądającego z otwartymi w zdumieniu ustami. – Ruszaj się, nie mamy całego dnia!

W trakcie drogi powrotnej mieli wyjątkowe szczęście – nie spotkali ani wojskowego patrolu, ani grupy bandytów, nawet pojedynczego mutanta. Szybkim krokiem, zręcznie omijając anomalie, wkroczyli do obozu bezpieki. Lenny oraz Izaak pożegnali się z Markiem i Jonathanem, po czym udali się do swych biur. Pozostała dwójka miała umówione spotkanie z Mikołajem i Leonem w pubie.
-Nie mam czasu na szczegóły, po prostu o siódmej wieczorem macie być w barze. – powiedział przez telefon Masterton, będąc przy bramie.
Kiedy przechodziliśmy koło budki strażniczej, strażnik wstał z krzesła i spojrzał zdziwiony na zakrwawionego Jonathana, miał już coś powiedzieć, ale nie zdążył.
-Ani słowa… - rzekł pod nosem Psychol.
Strażnik uniósł ręce w przepraszającym geście i usadził się z powrotem na krześle.
Po wejściu do obozu, Jonathan szybko pobiegł do swojego pomieszczenia, ściągając na siebie spojrzenia okolicznych ludzi. Będąc w środku błyskawicznie wziął prysznic i przebrał się w czyste ubrania – znowu garnitur, tylko tym razem szary, wraz z szarymi spodniami.
Teraz wraz z Markiem siedział przy stole w kącie. Dochodziła siódma, o tej porze było w pubie dość tłoczno – większość stalkerów wracała wczesnym wieczorem, tylko nieliczni włóczyli się po Zonie w późnych godzinach. Masterton zamówił 3 kieliszki wódki, jego towarzysz piwo. Jonathan chwycił kieliszek, błyskawicznie wlał jego zawartość do ust i ze stuknięciem odstawił, to samo zrobił z dwoma następnymi, po czym przełknął. Cicho syknął i zwrócił się do Marka.
-Co dokładnie masz zrobić z tym szpitalem, co?
Rozmówca łyknął piwa.
-Przyjść. Zabezpieczyć. Zadzwonić po naukowców. – odpowiedział.
Masterton pokiwał głową.
-Widocznie nie zrozumiałeś pytania. Pytałem, co masz DOKŁADNIE – zaakcentował silnie – tam zrobić.
Mark zrozumiał, że facet nie odpuści.
-Zbadać piwnicę.
8
Więc to on.
Jemu powierzono jedną z największych tajemnic Zony.
Spojrzałem na niego wymownie.
Ktoś, kto nie wytrzymuje widoku rozwalonego łba, ma być trzecią osobą, która pozna, co jest w piwnicy miejscowego szpitala?!
Największe w Zonie skupisko elektro to parter kliniki. W miejscu wejścia do piwnicy, dziewięć różnych anomalii w jednym punkcie, w jednym cholernym metrze kwadratowym znajduje się 9 anomalii! Nałożone na siebie, tworzą niesamowity widok.
W piwnicy na sto procent znajdowały się tylko 2 rzeczy – zwłoki pewnej osoby ( teraz już pewnie szkielet ) oraz artefakt znany Pochłaniaczem. Trzecią, niepewną rzeczą, a raczej osobą, był wytwór owego artefaktu.
Jak mogli…
„Przydzielimy naszego najlepszego człowieka, masz moje słowo!” – mówili mi tydzień po wybuchu, kilka godzin po dotarciu do Petersburgu.
Więc to jest ich najlepszy człowiek?
Pierwszy raz od 21 lat przypomniałem sobie tamten dzień…

Radek, Mikołaj i Leon wyszli z biura Barry’ego. Nie wiedzieli jeszcze, do czasu rozmowy w barze w Psycholem i Markiem, że ich szef był jednym z przywódców miejscowej grupy handlarzy organów. Zamykając drzwi, Leon odebrał telefon od Mastertona.
-Ta? Pod jego biurem. A o co chodzi? – przerwa, Leon słuchał. – Niech ci będzie…
Schował telefon do kieszeni i oznajmił pozostałej dwójce:
-Idziemy do baru, Jonathan chce z nami mówić.
-Nie mógł wybrać sobie innego dnia na pogawędkę? – zasmęcił Radek. – Jestem wyczerpany, a jutro czeka mnie całonocne przesłuchanie kolejnego gnoja z 5.
-Widocznie nie. – Leon wyprostował się i poszedł w stronę baru.
Radek ziewnął i ruszył za nim, idąc obok Mikołaja.

-Skurwysyn! – Leon walnął pięścią w stół, przewracając dwa puste kieliszki. Gdyby nie szybka reakcja Marka, piwo wylałoby mu się na spodnie. – Wiecie, co się stanie, jak inni się dowiedzą?!
-Anarchia – Masterton.
-Chaos – Mikołaj.
-To dopiero początek. – Leon wsadził ręce do kieszeni. – Paranoja. Skoro szef był w to zamieszany, powtarzam szef, to pomniejsi, mniej ważni członkowie obozu będą się podejrzewać na każdym kroku. Złe spojrzenie, w popłochu odebrany telefon będzie pretekstem, żeby kogoś rozwalić. Autorytet Barry’ego runie, nikt nie będzie czuł się bezpieczny. Pewnie wszyscy powyrzynamy się nawzajem… Jakieś pomysły?
-Zabić gnoja i powiesić jego łeb w miejscu publicznym. – Jonathan wyrecytował swoją kwestię tak gładko, jakby obmyślał ją przez kilka minut.
Do rozmowy włączył się Mark.
-Nikt nie może się tego, prócz nas, dowiedzieć. Musimy się skontaktować z dowództwem w stolicy. Podstawią swojego człowieka, najbardziej zaufanego…
-Barry też miał być „zaufany” – zakpił Mikołaj.
-Drugi raz nie popełnią tego samego błędu. – Mark kontynuował. – Ich człowiek zajmie się tu dowodzeniem, a los Barry’ego spocznie w naszych rękach…
Lenny zapalił papierosa zapalniczką, zaciągnął się i po długiej chwili wypuścił dym z ust.
-Wyprowadźmy go po cichu z obozu i najlepiej, ku*wa, od razu wrzućmy do anomalii. – zaproponował.
-Czy koniecznie musimy to robić? – zapytał smutno Mark.
Jonathan nachylił się do niego gwałtownie i rzekł głośno.
-Ziemia do Marka! To jest Zona, tu problemy rozwiązuje się tylko w jeden sposób, który przedstawiłem ci kilkadziesiąt minut temu, a nie… - zawahał się, jakby miał trudności z powiedzeniem następnego słowa. – czynami rodem z grzecznego komiksu, gdzie Ci Źli przeproszą i już na zawsze będą dobrzy. Jeśli masz opory, aby zabić byle gnoja, długo tu nie zagościsz. – wyprostował się i oparł na krześle.
-Niekoniecznie… - Izaak zamyślił się głęboko.
-Jak to?! – zaprotestował Psychol. – Chcesz się męczyć z namawianiem tego ścierwa, żeby nie wygadał innym, że dowiedzieliśmy się, w czym macza paluchy?
Mikołaj przejął inicjatywę.
-O Barrym wie wielu stalkerów, ale tylko nieliczni widzieli go na własne oczy. Z kim nigdy nie prowadziliśmy interesów?
-W… - zaczął Lenny.
-…olność. – dokończył Leon. – Chcesz go zmusić do przyłączenia się do Wolności?!
-Jeśli go porządnie nastraszymy, nie puści farby. – rzekł pomysłodawca.
Papieros Lenny’ego, spalony do filtra, wylądował w brązowej, porcelanowej popielniczce.
-Znam kilku gości z Wolności. Na pewno znajdzie się wśród nich co najmniej dwóch strażników. Jeśli będą go budzić codziennie rano i przypominać, że jeśli coś piśnie, skończy marnie, pewnie będzie siedział cicho. Mógłbym też załatwić kombinezon z ich oznaczeniami.
-Dobra, wiemy co zrobić z Barrym po wyprowadzeniu z obozu, ale jak go w ogóle z niego wywieziemy? – Leon popadł w zadumę. - Nie ma szans, żeby wyjść z nim przez główne drzwi, od razu zacznie wrzeszczeć na lewo i prawo, kim jest i tak dalej. Zamieszanie w jedynej siedzibie Służb w Strefie będzie mu, a raczej reszcie układu, tylko na rękę… Jakieś sugestie?
Mark wpadł na pomysł.
-Okno jego biura. Trochę ponad 5 metrów, pół metra do ogrodzenia, nie będzie problemów, żeby... Masterton i ja wejdziemy do środka i obezwładnimy Berry’ego. Leon, Mikołaj, Lenny, Izaak i Radek – będziecie w ciężarówce, którą zaparkujecie tuż przy ogrodzeniu, od strony okna. Wezmę coś w rodzaju składanej kładki, kiedy Barry będzie nieprzytomny, otworzę okno, wyłożę kładkę i zrzucę z niej go wprost do ciężarówki.
Pojedziemy w jakieś ustronne miejsce, porządnie go nastraszymy…
-Ja się zajmę tym „zastraszeniem” – Masterton uśmiechnął się krzywo. – Zrobię mu „głuchego”.
Spojrzenia wszystkich, prócz Marka, dawały do zrozumienia, że wiedzą o co chodzi, więc zapytał się on, czym jest „głuchy”.
-Standardowa procedura – piącha w ryło, kop w jaja, potem stawiam go przed anomalią, zawiązuję oczy, przystawiam lufę do tyłu głowy, ale wypalam cały magazynek koło ucha. Będzie miał farta, jak będzie w ogóle słyszał. W jego wieku, jest to mało prawdopodobne. Generalnie, mimo mocnego z pozoru charakteru i wysokiego stanowiska, żaden z niego twardziel. Wydzierał się na nas, bo gdybyśmy się postawili, „załatwił” by nam posadę w jakimś podrzędnym więzieniu na zadupiu.
-Jedynym problemem są strażnicy na wieżach. – głos Lenny’ego był wyraźnie niespokojny. – Co z nimi?
-Proste. – mruknął Masterton. – Zróbmy w obozie jakieś zamieszanie, żeby się wami nie przejęli. Zawalę wieże, najlepiej posadzę jakieś małe bomby u ich podstaw. Strażnicy powinni być cali… Jak myślisz, moralisto? – spojrzał wymownie na Marka. – Dwie, góra trzy połamane kończyny to uczciwa cena za życie jednego śmiecia?
W odpowiedzi Mark wystawił mu środkowy palec, gapiąc się w jakiś kąt.
Jonathan uśmiechnął się pod nosem i kontynuował.
-Mogę też podłożyć okolicy małą bombę, do narobienia jeszcze większego hałasu, żeby nikt nie przejął się odjeżdżającą z „piskiem opon” ciężarówką.
Kiedy wysadzę ładunki na wieżach, wy w tym czasie obezwładnicie Barry’ego. Poczekajcie na drugi wybuch, wtedy zapakujecie do z okna do środka i pojedziemy siną w dal. Ale musicie uważać, bo jest tam tylko jedna droga, którą można przejechać przez drzewa, kiedy przetestuję karabin, powiem wam którędy jechać.
-Przetestujesz karabin? – zagadnął Leon.
-Ta. – odpowiedział rozmówca, dokańczając butelki alkoholu. – Zaczaję się gdzieś, żeby mieć oko na bramę i zacznę walić w nią i okolice obozu, najlepiej pociskami zapalającymi. Nikomu nic się nie stanie… - te słowa wyraźnie skierował do Marka. – Po prostu niech pobiegają wokół, narobią szumu i chaosu ,i tyle.
-Co wy na to? Nie trafię w nikogo, tylko brama, może kilka drzew.
-Na pewno?
Jonathan wstał, chwycił piwo Marka i wykonał gest picia, celowo przechylając butelkę za kołnierz, wylewając niego zawartości na podłogę. Po odstawieniu piwa na innym stole, ku zdziwieniu siedzących przy nim stalkerów, udał, że szuka krzesła, wymachując rękoma bez ładu i składu niczym niewidomy. Kiedy usiadł, uśmiechnął się.
-Masz mnie za ślepca? – spytał. Gdy ucichły chichoty, Jonathan przeszedł do rzeczy.
-Jutro o tej samej porze go dorwiemy. Chodźcie, musimy znaleźć mi kryjówkę, a wam miejsce na bombę.
9
Trzy kwadranse później byli kilkaset metrów od obozu, na pasie lekkich, czasem wysokich, zasłaniających widok na obóz wniesień pokrytych gęstą, ciemnozieloną trawą – dało się też spostrzec kilkanaście większych krzewów. Słońce zachodziło, rzucając wszędzie dookoła ciemnopomarańczową poświatę, niebo było błękitne i bezchmurne.
Licznik Geigera pykał powoli, dając znać, że promieniowanie jest w normie. Masterton, Leon i Mikołaj szli szybkim krokiem, rozglądając się na wszystkie strony. Pozostała trójka „wtajemniczonych” załatwiała pozostały sprzęt – paralizatory, chloroform, także ciężarówkę, dwa karabiny i mały ładunek wybuchowy, który mieli zakopać w ziemi tuż koło wschodniej części muru obozu. Psychol ubrał się w wzmocniony kombinezon w zielonych barwach maskujących i dźwigał na plecach skórzaną torbę. Miał w niej przerobionego M82 i siatkę maskującą, które miał zamiar przetestować, przed jutrzejszą akcją.
Jego towarzysze byli ubrani w kombinezony SEVA w kolorze czarno-zielonym i mieli przy sobie nic poza SIG’ami 550 z doczepionymi lunetami ACOG.
-Tutaj. – Leon wskazał gęsty krzak, a raczej kilka krzaków rosnących blisko siebie. Łącznie miały one 3,5 metra długości oraz 2 metry szerokości, wysokie na ponad 140 CM.
-Idealnie… - mruknął z zadowoleniem. Jonathan Położył torbę na ziemi, gniotąc źdźbła trawy, kucnął i wyjął zawartość swego bagażu. Najpierw wypakował ogromny, chroniący przed urazami mechanicznymi, pokrowiec na broń. Był bardzo długi, a sądząc po wyrazie twarzy Mastertona, dość ciężki. Pozostałe miejsce bagażu zajmowała mała, poręczna torba oraz zapakowana siatka maskująca w leśnym kolorze.
Najpierw rozpięto pokrowiec.
Oczom wszystkich ukazał się Barret M82 – jeden z najpotężniejszych karabinów snajperskich znanych światu, o przerażającym kalibrze .50 Cala. Może miał swoje lata i do tej pory wypuszczono nowsze modele, ale nikt nie śmiał o tym wspomnieć. W Zonie nawet staromodne, niemal archaiczne AK ( można było spotkać tu jego najróżniejsze warianty ) sprawowało się wyśmienicie. Magazynek, luneta i dwójnóg ( złożony pod lufą ) były na swoim miejscu.
Z mniejszej torby Jonathan wyjął amunicję – pociski przeciwpancerne umieszczone w specjalnym, usztywniającym każdy nabój opakowaniu. W magazynku znajdowała się amunicja zapalająca, Masterton wyjął cały magazynek i położył go bokiem na ziemi, po czym zaczął ładować amunicję przeciwpancerną.
Po napełnieniu i ponownym włożeniu magazynka, Psychol wyjął z pokrowca wielki, długi, czarny tłumik. Wiedział, że to niezbyt utrudnia namierzenie, skąd kto strzela, ale nie chciał po prostu zwrócić na siebie uwagi jakiegoś przechodnia. Zdjął dodatkowy kompensator i nakręcił w jego miejscu „tubkę”, bo tak można było tłumik ów nazwać.
Gdy broń była gotowa do użycia (nie licząc ustawienia parametrów w lunecie, ale tym zajmie się później). Jonathan przyłożył licznik do kępy krzaków – promieniowanie było niewiele wyższe, a aby się upewnić, że w przyszłej kryjówce nie ma anomalii, rzucił w nią kilkakrotnie kilkunastoma małymi kamyczkami. Gdy nic się nie stało, wpełzł do środka, na razie bez kamuflażu. Jego zdrowe, „żywe” oko i wyraz twarzy wyrażały zadowolenie.
-Podać ci siatkę?
Masterton skrzywił się.
-Nie chce mi się z nią męczyć… w sumie to chciałem tylko postrzelać do ptaków czy coś… - skinął głową na karabin. – Podaj. – rzucił do Leona.
Gdy Leon spełnił prośbę kolegi, rozejrzał się wokół. Z zachodu na wschód sunęły wielkie, ciemnogranatowe, niemal czarne deszczowe chmury. Słońce już prawie znikło za horyzontem i zaczęło się ściemniać. Zaczął wiać dość porywisty, zimny wiatr, wprawiający popłoch w roślinności. Trawy, drzewa i krzewy z szumem kołysały się w rytm wichru. Znajdowali się ponad kilometr od obozu, od strony jego głównego wejścia. Mieli stąd bardzo dobry widok na bramę, jak i kawałek obozu ponad nią, dzięki czemu mogli bezpiecznie pokryć środek siedziby niewielkimi ogniskami przy pomocy pocisków zapalających.
Masterton przyłożył karabin do siebie, wcześniej jednak załadował magazynek ze zwykłą, pełno płaszczową amunicją, po czym skierował go w okolice bramy obozu i zaczął ustawiać odległość w lunecie.

-Ile?
-Jeśli oddasz i zużyjesz do dwóch głowic, to za darmo. O chloroformie nie wspomnę, mam go całe tony.
Mark zapakował paralizator i butelkę chloroformu do plecaka i zapytał Norberta ( jeden z wielu handlarzy w Zonie, w tym przypadku ważnego dostawcę Powinności, o coś jeszcze.
-A materiały wybuchowe?
-Mam trochę Semtexu.
Mark pomyślał przez dłuższą chwilę. Semtex był potężny, ale niewielkie ładunki powinny spisać się nieźle.
-Daj mi z 5 kilo i to byłoby na tyle.
Ostatnio edytowany przez Valentino 04 Lip 2008, 14:37, edytowano w sumie 5 razy
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Reklamy Google

Postprzez Microtus w 23 Lis 2007, 01:00

Bardzo ciekawe opowiadanko. Lekko piszesz, fajnie się czyta. Bardzo mi się podobają opisy.
No i zakończenie takie, że poczytał bym dalej. :wink:
War. War never changes...
Bury
zapraszam do lektury :)
Awatar użytkownika
Microtus
Legenda

Posty: 1028
Dołączenie: 18 Cze 2007, 14:31
Ostatnio był: 19 Sty 2019, 22:54
Miejscowość: łorsoł
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 106

Postprzez Valentino w 30 Lis 2007, 23:51

Uaktualnienie.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Postprzez Towarzysz Lenin w 20 Sty 2008, 02:27

Niezłe, wciągnęło mnie. Tylko dwie rzeczy, nie SVD a SWD i podczas katastrofy na autobusach szkolnych pisali po rosyjsku.

Towarzysz Lenin
Wygnany z Zony

Posty: 409
Dołączenie: 25 Sie 2007, 18:15
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:41
Miejscowość: Pokój 771.
Kozaki: 0

Postprzez SaS TrooP w 20 Sty 2008, 17:36

SaS TrooP
Ekspert

Posty: 862
Dołączenie: 22 Gru 2007, 21:43
Ostatnio był: 07 Cze 2019, 01:47
Miejscowość: Wodzisław, Silesia
Frakcja: Najemnicy
Ulubiona broń: FT 200M
Kozaki: 14

Postprzez Valentino w 20 Sty 2008, 20:21

To zależy od tłumaczenia - w oryginale jest SVD a w opowiadaniu podaje oryginalne nazwy broni - tak samo z Micro Uzi.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Postprzez Towarzysz Lenin w 20 Sty 2008, 23:37

W oryginale będzie СВД Драгунов i bez dyskusji!

Towarzysz Lenin
Wygnany z Zony

Posty: 409
Dołączenie: 25 Sie 2007, 18:15
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:41
Miejscowość: Pokój 771.
Kozaki: 0

Postprzez adin w 21 Sty 2008, 00:00

Naprawdę rzadko czytuję podobne opowiadania, właściwie wcale. Te jednak naprawdę mnie "wciągło". I jeżeli reszta podobnych na forum będzie równie ciekawa to chyba będę zmuszony któregoś wolnego wieczorka zaparzyć sobie herbatkę i trochę poczytać :)
Awatar użytkownika
adin
Ekspert

Posty: 715
Dołączenie: 14 Sty 2007, 01:58
Ostatnio był: 29 Lis 2024, 16:44
Kozaki: 32

Postprzez Michu w 21 Sty 2008, 01:47

Czekam na kontynuacje ;).
Chciałbym aby takie książki były wydawane..., bo ja niezbyt do czytania chętny, jednak taka książka to by mnie i od kompa odciągnęła..., świetne!.
Awatar użytkownika
Michu
Very Important Stalker

Posty: 1562
Dołączenie: 10 Lip 2007, 00:34
Ostatnio był: 20 Gru 2024, 10:33
Miejscowość: Jelenia Góra
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: VLA Special Assault Rifle
Kozaki: 133

Postprzez SaS TrooP w 24 Sty 2008, 00:45

Robi się coraz ciekawsze.
Tak trzymac!!!
SaS TrooP
Ekspert

Posty: 862
Dołączenie: 22 Gru 2007, 21:43
Ostatnio był: 07 Cze 2019, 01:47
Miejscowość: Wodzisław, Silesia
Frakcja: Najemnicy
Ulubiona broń: FT 200M
Kozaki: 14

Postprzez Papa Mobile w 24 Sty 2008, 09:51

Czyta się jako tako :wink: , podoba mi się motyw artefaktów, tzn. masz fajny pomysł jak ich używać literalnie i za pomocą słowa, tzn.literacko. Czekam na ciąg dalszy.
Awatar użytkownika
Papa Mobile
Tropiciel

Posty: 395
Dołączenie: 23 Sie 2007, 13:54
Ostatnio był: 11 Maj 2025, 23:23
Miejscowość: Campus Pagani
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 133

Postprzez SaS TrooP w 20 Mar 2008, 13:57

Całkiem fajnie, ale nie za bardzo je rozumiem.
SaS TrooP
Ekspert

Posty: 862
Dołączenie: 22 Gru 2007, 21:43
Ostatnio był: 07 Cze 2019, 01:47
Miejscowość: Wodzisław, Silesia
Frakcja: Najemnicy
Ulubiona broń: FT 200M
Kozaki: 14

Następna

Powróć do Teksty zamknięte długie

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 0 gości