Opowiadanie - "Sznur"

Powyżej 5000 znaków.

Moderator: Realkriss

Opowiadanie - "Sznur"

Postprzez panRebonka w 01 Maj 2008, 13:54

Nie należało zaprzątać sobie głowy tym nieprzyjemnym, ale w końcu mało istotnym (czy naprawdę mało istotnym? Z tym mógłbym się nie zgodzić) zdarzeniem – nie więcej niż było potrzeba (a cóż to znowu znaczy?).
Shorecrow właśnie ubrał w słowa (choć nie wypowiedział ich na głos) myśl, z którą pół dnia nie potrafił się uporać.
Teraz już z górki, Shorecrow, złapałeś ślimaka za rogi, tak? Śliskie ciałko pulsuje, zamknięte w dłoni, a ty czerpiesz jego ciepło.
Jeszcze przed chwilą bałeś się (brzydziłem, nie bałem! - oponujesz (wybacz, że nie daję ci dojść do słowa i wypowiadam na głos twoje myśli, ale to moje opowiadanie; bałeś się...)), obchodziłeś łukiem materię wspomnienia, może nawet zamykałeś oczy.
Mam, złapałem.
Nie powiedziałeś tego, ale przyszło ci to do głowy prawda? Opanowałeś jednak tę natrętne myśli i szybko wróciło to, co mógłbyś nazwać ich "normalnym tokiem". Och, wiem, że pewnych rzeczy nie nazywasz, ale jeśli miałbyś nazwać?
Łatwo jest mówić, co, Shrecrow? Ty wiesz, że za tą łatwością nic się nie musi kryć. Ludziom wydaje się, że wydmuchiwanie powietrza z ust może mieć jakieś znaczenie. Jaka śmieszna myśl i jacy śmieszni ci ludzie, prawda? Nie masz o nich najlepszego zdania, prawda?
Z kieszeni wyjmujesz pomiętą paczkę Marlboro. Zostało kilka, tytoń powykruszał się i rozsypał po paczce i kieszeni. Używasz zapałek.
Przyjemny szum wypełnia głowę, kładziesz się na podłodze i przez chwilę dobrze ci w twojej oazie spokoju.
Nikt tu do ciebie nie zagląda, nikt w butach nie wchodzi do tej twojej oazy. "Tu nie ma przecież schodów" - przypominasz sobie i ta świadomość powoduje radosne pulsowanie mózgu.
Twój błogostan.
Odpowiada ci tempo, w jakim płynie tutejszy czas (widzisz, już prawie zapomniałeś – nie myśl o sznurze. Skup się na smudze światła; promieniu przefiltrowanym przez zawalaną ptasimi odchodami i pokrytą kurzem szybę – patrz jak specjalnie dla Ciebie (tak, Shorecrow, bo to się dzieje dlatego tylko, że Ty tu jesteś) z drewnianego oceanu podłogi wydobywa wyspy koloru, jak złotym światłem żarzą się płatki dawnej farby, ślizgane i szlifowane milionem kroków...).
Czystość i cisza tej przestrzeni, niezamąconej celowym działaniem i obecnością (wyjąwszy Ciebie, ale Ty jesteś jednym tylko, jedynym robaczkiem na powierzchni jeziora), nie przestaje Cię onieśmielać.
Zdejmujesz tłuste, ściemniałe do barwy oleju szmaty (ciągle obecny promień podkreśla świetliste drobiny kurzu, strzelające jak iskry z krawędzi łamiącej się, zaskorupiałej tkaniny), rzucasz obok ocynkowanej wanienki (drobinki wzbijają falę).
Lodowaty strumień mętnej, rdzawej wody oblewa blade ciało, kutasik się kurczy. Kiedy ostatnio padało? Powietrze ciągle jest gęste, wilgotne. Szara masa chmur codziennie przetacza się po niebie, nie częstując jedną kroplą. Burza nie następuje.
Wody zostało niewiele; płytka kałuża na dnie każdego wiaderka (dobrześ umyślił z tą wodą Shrecrow, to, trzeba przyznać, udało ci się), tak płytka, że nie sposób jej kubkiem zaczerpnąć.
Umyty.
Stęchłym ręcznikiem wzbijasz kolejną falę świetlistego planktonu, kłaczki i nitki przylepiają się do twojej wilgotnej, jeszcze przed chwilą nieskazitelnej skóry.
Zapaliłbyś, co? Tu możesz palić do woli, żeden przyjaciel wiedziony serdecznym niepokojem nie spojrzy na ciebie tym dobrze znanym, pełnym wyrzutu wzrokiem. Stoisz po kostki w wodzie, w metalowej wanience (przyciągnąłeś ją kiedyś z ogródków działkowych, wypełnioną wiadrami, narzędziami, zwojami drutu i innym śmieciem, którego moje przelotne spojrzenie nie zdążyło skatalogować), golusieńki, szczęśliwy jak dzieciak, co świeżo wyrwał się spod maminych skrzydełek i zachłystuje się pierwszymi chwilami wolności, pijany. Schylasz się, sięgasz szmat, gmerasz w nich, znajdujesz cenną paczuszkę. Papieros pije wilgoć w twoich palców.
Zapalasz, znów chwila delektacji przyjemnym, głuszącym dymem. Strzepujesz popiól bezpośrednio na zanurzone w rdzawozielonej wodzie stopy.
Chyba ci lepiej, Shrecrow, co? Mechanizm, na chwilę wytrącony ze zwyczajnego stanu, zaczął się znowu kręcić (czy czasem za szybko nie zapominasz? No, ale o tym przyjdzie jeszcze nam porozmawiać...). Kim jestes tak naprawdę, Shorecrow? Czy może kim usiłujesz być?
Raz, dwa, trzy, głęboki wdech, głęboki wydech. Powietrze, nie nabrzmiałe znaczeniem, opuszcza twoje płuca. Za chwilę tam wrócisz (czy ty naprawdę tak szybko zapominasz?).
Raz, dwa, trzy...

Mięsiste drzewo poddaje się wiatrowi. Jego powierzchnia, pokryta kobiercem czarniawych, lśniących włosków (mchu?), ugina się i faluje (skórka kiwi wypełniona żelem, ciekawe, czy jeślibyś przebił paznokciem to... Nie, zabij tę myśl). Jak drzewko z odlewami biżuterii, koncentrycznie odstającymi od pnia (widziałeś kiedyś na ilustracji), albo płuca.
Czy oni też to widzą, czy zwariowałem? Przez chwilę dopuszczasz myśl, że wszyscy mogliście ulec zbiorowemu wariactwu. Zona nie istnieje, twoi towarzysze też przecież nie istnieją. Jesteś ślepy i głuchy, sparaliżowany po potwornym wypadku. Jesteś w brzuchu wieloryba, trawiony, kwasy dostały się już do twojego mózgu (zabij myśl).
Dziekan spogląda na Ciebie pełnym wyczekiwania, pytającym wzrokiem, zdającym się mówić, że ma podobne do twoich wątpliwości. Potakujesz.
Ciąży Ci trochę ta cisza, nachodzi chęć odezwania się do człowieka (tym bardziej, że masz jakiegoś obok siebie, to często się nie zdarza, prawda?). Nie, znów zaatakowałby cię swoim smrodliwym beczeniem, w niczym niepodobnym do ludzkiej mowy (choć zdającym układać się w sensowne zdania). Za nic w świecie.
Zbliżacie się do dziwnych, kwitnących do góry nogami płuc. Dopiero zaczynasz zdawać sobie sprawę z niesamowitości zdarzenia. Boże, to jest wielkie! Prawdziwe drzewo!
Spostrzegasz, że nie jesteście tutaj sami. Ze wszystkich stron zaczynają nadchodzić inni, podobni do was mieszkańcy Zony (tych ludzi nigdy nie było! Nie było! Wiesz o tym!). Ten jeden raz twoja wiara w Święte Zbiegi Okoliczności została wystawiona na próbę. Jedna próba wystarczyła, byś porzucił dotychczasową wiarę i dołączył do wyznawców religii Dziwnego Drzewa, powstałej Tu i Teraz. Wyznawcy zaczęli na siebie spoglądać, zawstydzeni, onieśmieleni, skonsternowani. Jakaż to dziwna, niesłyszalna wibracja skłoniła ich do przyjścia tutaj? Ludzie zaczęli formować grupki, spontanicznie (odstąp szluga, kolego! Pokaż, coś przyniósł. Gdzie byliście?). Niektórzy oddalili się, wędrowali dalej, po czym pod wieczór, zagrzebawszy się w trawie, krzakach, przydrożnych rowach, skrupulatnie wymazali z pamięci całe to krępujące, niezrozumiałe zdarzenie.
Dziekan spojrzał załzawionymi oczkami na aksamitne, pokryte falującą łąką lśniących wypustek, strzelające ku niebu cielsko i wydał płaczliwy, śmierdzący bek zachwytu. Przeszedł cię dreszcz obrzydzenia, odwróciłeś wzrok od jego twarzy (napuchła, cielęca morda).
Zacząłeś wtedy słyszeć. Jakby ten korek, zatykający mózg, dopuszczający tylko nieliczne, stłumione dźwięki, wreszcie wypadł (korka nie było oczywiście, to taka metafora, Shorecrow). Nieprzyzwyczajony od odbioru takiego natłoku dźwięków, tak szerokiego spektrum częstotliwości, o mało wtedy nie zemdlałeś.
Drzewo nadawało (twoja teoria) na wszystkich możliwych falach. Kod. Sygnał. Porządek przekazu, który przeczuwałeś; wszyscy przeczuwali (teraz myślisz, że nikt tak naprawdę nic nie rozumiał; jakbyś nie zapominał, Shorecrow, jakbyś był zdolny wyciągać wnioski – może nabrałbyś mnie, gdybym tak dobrze Cię nie znał).
Wyznawcy – ci, którzy za pierwszym razem nie rozpierzchli się po całej Zonie – zaczęli stale przychodzić w to miejsce, wystawać pod drzewem, wymieniać się papieroskami, gumami Turbo, czy czym tam chcesz. Przychodzili, bo czuli się dobrze (jak Ty, kiedy zaciągasz się swoim dymkiem; Tyś z nimi przychodził zresztą).

[...]bolesne, wiem. Znowu uciekasz Shorecrow, znów zapominasz. To było Twoje życzenie, które wypowiedziałeś przed chwilą, stojąc po kostki w wodzie, trzymając wargami papieros, który tak szybko się spalał. Przypomnij sobie.
Przejrzyste, galaretowate ciała, jak larwy, przez skórę których dostrzegasz falujące, szkarłatne wnętrzności, jak meduzy. Część z nich rozwleczona, zmieszana z piaskiem i kamykami, które ugrzęzły z miękkiej, przezroczystej tkance. Innymi, bardziej oddalonymi, zajęły się zwierzęta.
Wyliniałemu kundlowi skapywały z pyska resztki czyjejś zamienionej w galaretę twarzy. Kiedy zaczął urywać kęsy przypominającego nasączoną budyniem gąbkę kręgosłupa, zwymiotowałeś.
Wyznawcy, w transie, trzymając się za ręce, tańczyli naokoło płucnego drzewa (które teraz zmieniło się, stwardniało, zgrudliło). Ktoś prowadził za spętane sznurem ręce szczeniaka; ten wyrywał się, darł wniebogłosy; ubranie na nim porwane, buzia umorusana, nadgarstki rozryte, krwawiące. Ludzkie koło pękło na chwilę w jednym miejscu, wpuściło „zdobycz” i zaraz zasklepiło się ponownie. Kilku wyznawców rzuciło dzieciaka na ziemię, przygniatając kolanami wszystkie jego członki. Chłopczyk darł się nieludzkim głosem. Grad ciosów zadanych grubym, wyszlifowanym od używania kijem posypał się na jego klatkę piersiową; głos mu się załamał i urwał, przeszedł w charkoty i świsty. Kij, spadający pionowo na klatkę szczeniaka po krótkim czasie ją przebił. Główka bezwładnie opadła na bok, dostrzegłeś zaszłe mgłą oczy, patrzące tępo gdzieś poza niebo. Czyste szaleństwo.

Budzisz się w swojej wanience, wyczerpany, zziębnięty (cały czas jesteś nagi). Zszarpane nerwy już się uspokoiły, odczuwasz nawet ulgę, ale to stan daleki od twojej błogości.
Późne, zaróżowione światło bliskim poziomy skosem przebija twój pokój (oazę). Drobinki pyłu wirują, widoczne w świetlistych tunelach zachodzącego słońca. Jest coś sentymentalnego i kiczowatego w tym obrazie.
Nie przychodzi ci do głowy nic innego poza sięgnięciem po papierosa. Palisz, wciągasz, czerwony żar zachłannie zjada papierową tutkę.
Znów jest ci dobrze. Pragnąłbyś jeszcze usłyszeć kojący szmer deszczu za oknem, odgłos kropel bijących o szyby, stłumione, dalekie jęki piorunów.
Pet wpada do wanny. Twoje bolesne westchnienie. Samotność, która czasem uderza, nieoczekiwanie, prawie zawsze doprowadzając do płaczu, na skraj załamania (a przecież tak błogo było przed chwilą). Masz wtedy ochotę zamienić swoją oazę na gwarny, nabrzmiały śmiechem i wódką bar, oplatające cię ciepłe ciało kobiety.
Żadna z tych rzeczy nie nastąpi, wiesz doskonale. Tu nie ma ludzi, śmiechu, kobiet, żądzy. Zaciskasz w płaczu zęby, bijesz pięścią o blachę (pokrytą tu, od wnętrza, kamieniem). Ostatni papieros ląduje między wargami.
To nie ziemniak, to nie stonka - to niezwykły panRebonka
Awatar użytkownika
panRebonka
Kot

Posty: 19
Dołączenie: 07 Kwi 2008, 13:34
Ostatnio był: 12 Maj 2008, 22:48
Miejscowość: Gdańsk
Kozaki: 0

Reklamy Google

Postprzez Scurko w 01 Maj 2008, 14:03

Eleganckie... Jak będę pisał jakąś pracę na polaka, a będę miał pełną dowolność to pozwól, że coś od Twojego dzieła zaczerpnę :wink: ... podoba mi się zwrot : radosne pulsowanie mózgu.

Pozdrowienia
Awatar użytkownika
Scurko
Tropiciel

Posty: 292
Dołączenie: 03 Lip 2007, 20:16
Ostatnio był: 16 Kwi 2022, 18:56
Miejscowość: Dębowiec k.Cieszyna
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 3


Powróć do Teksty zamknięte długie

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 2 gości