Bunkier

Kontynuowane na bieżąco.

Moderator: Realkriss

Bunkier

Postprzez Rączka w 12 Lut 2009, 23:48

Tak więc, moje pierwsze poważniejsze opowiadanie. Chciałem tutaj wymieszać trochę Sapkowskiego, Strugackich, S.T.A.L.K.E.R.A. i postnuklearną Amerykę. Niestrudzonych wyłapywaczy bugów proszę o wyłapanie wszelkich baboli ;) Będę wdzieczny. Zaznaczam, że to pierwsze opowiadanie, nad którym 'przysiadłem'. Może mało ma ze stalkera, ale mam nadzieję, że spodoba się fanom lektur stalkerowskich jako pewien dodatek ;).

"BUNKIER (UPDATE-06.03.09 do wersji 1.2.8)
Prolog
Ziemia rok 2066. Kończące się na świecie zasoby ropy naftowej oraz gazu ziemnego doprowadziło do ogólnego konfliktu. Zjednoczone Państwa Narodu Ameryki przejęły Alaskę, Amerykę Południową oraz Europę. Grupa Krajów Azjatyckich przejąwszy Afrykę, Japonię i Rosję utworzyła linię frontu na zachodzie, w górach Ural, zaniepokojeni równowagą sił i nieruchomością frontu użyli bomb z ładunkiem najgroźniejszych wirusów oraz mutantów bakterii, a następnie broni chemicznej, wszystko odpalane było na wysokim pułapie, aby roznieść śmiercionośne choroby i substancje. ZPNA użyli największej swej siły, ale nie przewidzieli, że zaszkodzą nie tylko wrogowi. 17 sierpnia 2067 roku około 1200 rakiet międzykontynentalnych z głowicami atomowymi zostało wystrzelonych na Eurazję. Rosjanie też mieli rakiety atomowe, obie strony postanowiły zgładzić siebie nawzajem. Opad radioaktywny w latach 2067-2069 był 800 razy większy od opadu z bomb zrzuconych na Hiroszimę, Nagasaki, wybuchu w Czarnobylu i detonacji Bomby Cara razem wziętych. Wojna się skończyła, Azja to podziurawione kraterami pustkowie, a Afryka została przetopiona na szkło, USA to potężne gruzowisko. Ci cywile, którzy mogli, schronili się gdzie się tylko dało, w szybach kopalń, jaskiniach, tunelach metra czy schronach uruchomionych przez rządy państw w trakcie wojny. Niewielu ocalało, choroby, skażenie promieniotwórcze i substancje nie figurujące na tablicy Mendelejewa rozniosły się po całym globie, 30% wyemitowało w przestrzeń kosmiczną. Grupki ocalałych wyszły na powierzchnię w poszukiwaniu żywności, wody i lekarstw. Powoli próbują odbudować cywilizację zmiecioną z powierzchni przez broń ABC…

Rozdział 1
Przez szary korytarz przeszedł pisk kółek noszy oraz kroki. Zza drzwi wyłoniła się grupka ludzi w białych strojach upstrzonych gdzieniegdzie krwią. Na noszach leżał człowiek, a raczej coś co go przypominało, bowiem to dziwne stworzenie było czarne, całkowicie, jak węgiel. Wyglądało jak kawałek skały, nie miało włosów, zapieczone oczy i usta nie otwierały się, pierś nie oddychała, ale to był człowiek.
Doktor Arnold Wallson wciąż nie mógł się nadziwić ludzkiej głupocie, po odebraniu karty ofiary od starszego asystenta udał się szarym korytarzem w towarzystwie szumiących wentylatorów. Spojrzał w górę, tyle razy przechodził tym korytarzem, zawsze był taki sam, szary, cichy, ponury. Ale gdy spojrzał na sufit zawsze był inny, rury były za każdym razem coraz bardziej rude, niedługo się zawalą, tak samo wentylatory, ale one przynajmniej chodziły. Sufit był wręcz czarny, gdzieniegdzie pojawiały się plamki rdzy zdradzając żelbetonową konstrukcję. Pająki uciekały przed ludźmi, bały się ich. Doktor prawie zawsze spotykał tu jakiegoś niechcianego owada, ale nie wyciągnął spreju ze stężoną Lincykronominą, nie spryskał nigdy sześcionogiego, lub ośmionogiego, przybysza, który mógł przenieść w swym organizmie chorobę zdolną zabić cały bunkier w kilka dni. Nie, doktor po prostu nie miał ochoty patrzeć jak stężona w spreju trucizna zabija, a następnie rozpuszcza powoli owada. I tak patrząc na sufit doszedł do końca długiego, szarego korytarza. Otworzył powoli drzwi do swojego gabineciku i zamknął za sobą. Rzucił kartę na burko, spadła obok klawiatury, prosto na stos innych, podobnych kart. Zmęczony lekarz przysiadł na skraju bialutkiego łóżka, jego wzrok skierował się na niebieski ekran monitora, na środku którego widniało okienko z napisem „Podaj hasło:”. Ekrany w większych bunkrach prawie zawsze na okrągło się świeciły, komputery, wentylatory i wskaźniki elektryczne prawie zawsze działały. Energia geotermiczna, pomyślał, przynajmniej tego nie mogli nam zabrać. Wstał powoli, ociężale, jakby był po nocnej operacji. Starzeję się, pomyślał i usiadł na fotelu, cholera, starzeję się. Wklepał na klawiaturze „APOKALIPSA ŚWIĘTEGO JANA”, wcisnął Enter i czekał aż system się załaduje. Powitał go ten sam niebieski ekran, szary pasek u dołu i cztery ikonki, „Karty ofiar”, „Karty pacjentów”, „Choroby i leki” oraz jego ulubiona „Informacje”. Bez namysłu najechał kursorem na „Karty ofiar” i kliknął podwójnie. Otwarty ekran przypominał tabelę, rubryczki do wpisania danych i małe podpisy. Wziął nową kartę i wpisał wszystkie dane. Przeczytał na głos wszystko po kolei dla pewności.
-Wiek, około dwadzieścia pięć lat… Wzrost, waga… mhm… Data i czas zgonu… Prawdopodobna przyczyna zgonu…
W tym momencie ktoś zapukał, doktor zaprosił do środka i ukazała mu się kobieta. Ubrana w biały strój, z charakterystyczną czapką, siostra Anweldwood, w jednym ręku trzymała styropianowy kubek z kawą, a w drugim plastikowy talerz z pączkiem.
-Kawa dla pana profesorze- powiedziała dźwięcznym głosem i ustawiła wszystko na skraju biurka.-Jak minął dzień profesorze?
-Ach, nienajgorzej, zwłaszcza, że właśnie moja ulubiona asystentka przyniosła mi kawę- odpowiedział z uśmiechem doktor. Siostra Anweldwood zarumieniła się niezauważalnie i życzywszy miłego dna wymknęła się za drzwi. Doktor wiedział, że zdobycie pączka to nie lada wyzwanie, podziwiał ‘swoją asystentkę’ za niezwykłą zaradność i dar przekonywania. Przyciągnął bliżej oba podarunki, ugryzł pączka i wypiwszy łyk orzeźwiającej, gorącej kawy wrócił do sprawdzania.
-Na czym to ja… ach tak. Prawdopodobna przyczyna zgonu… pro-mie-nio-wa-nie- przesylabował powoli i wpisał w rubryce „Ewentualna przyjęta dawka” trzycyfrową liczbę, 530 radów.


Łysego obudziło szturchnięcie w ramię. Nie spał od trzech dni kiedy to wyruszył na szukanie „błyskotek” i chciał się w końcu wyspać, ale nie mógł przez długi tego zrobić czas po lekach przeciwradiacyjnych. W końcu usnął, ale jak się okazało nie na długo.
-Co za skur… a, to ty Charlie-zobaczył nad sobą znajomą twarz chłopaka i od razu zmienił ton.- A cóż się stało, że budzisz mnie z upragnionego snu?
-Jest robota stary- uśmiechnął się Charlie i pomógł wstać kompanowi, był ubrany jak większość nowych, gruby, gumowy kostium z kapturem, na szyi wisiała mu maska przeciwgazowa, a na ramieniu, na rzemiennym pasku, kołysał się kałach. –Żyd dostał zlecenie od przyjezdnego sprzedawcy.
-A to taka robota…- westchnął Łysy i pocieszył się myślą, że będzie mógł spać do woli po wykonaniu zlecenia.-A co dokładnie?
-Ten przyjezdny, sprzedawca znaczy się, mieszkał tu kiedyś, ale przed wojną wyemigrował. W domu zostawił jakieś ważne dane na pendrive’ie, a jako, że nie zna terenu to potrzebuje kogoś, kto mu to przyniesie.
-Doobra, to idziemy do Żyda?
-No chodź, tylko weź jakąś kasę bo trzeba trochę żarcia kupić.
Łysy nadal nie mógł uwierzyć jak szybko nazwy „kasa”, „forsa” i „pieniądze” całkowicie zmieniły znaczenie. Teraz „kasa” oznaczała ołowiane pociski do broni. To było raczej ciężkie i trudne do zdobycia, ale dwie firmy wciąż produkowały w Stanach broń i naboje, więc nie było to niemożliwe. Otworzył plecak, wziął jeden magazynek do swojego M4 i wsadził go do kieszeni, następnie wyciągnął nowoczesną maskę strażacką, założył ją i poszli. Minęli kilka, podobnych do jego, namiotów, szarych, brudnych, dziurawych, ale zawsze własnych. Przeszli obok zniszczonego domu i skręcili nieco na lewo, w stronę baru. Bar o przytulnej nazwie „Świecący Wyszynk” był duży, jak na standardy powojenne oczywiście, sala główna była wielkości dużego salonu, zaraz naprzeciwko drzwi stała duża, przewrócona szafa służąca za blat baru, kilka stołów i nieduże radio to było wszystko co tu stało, po wojnie bardzo trudno było znaleźć nienaruszone krzesło i barmani zabijali się o względy stolarzy. Obdrapane z tynku ściany i podziurawiona podłoga nie obchodziły nikogo. Po prostu, nikt nie miał czasu na przyglądanie się, ludzie w tym barze byli bardzo zajęci, odbywali spotkania ze znajomymi, handlowali, grali w karty, czy po prostu topili swoje smutki w szklance radioaktywnej wódki. Nie inaczej było tego dnia, barman miał pełne ręce roboty, ktoś biedny prosił o „Radio-wodę”, ktoś przeciętny o piwo w tekturowym kubku, a jakiś bogacz o Drinka Cytrynowego z pieprzem, koniecznie trzeszczącego mniej od okolicy. Weszli, nikt się tym nie przejął, zdjęli maski, w tym momencie kilku „obieżyświatów” spojrzało na nich i natychmiast odwróciło wzrok. Sława znacznie ich wyprzedzała, nic dziwnego, jako pierwsi przeszli przez Kwaśne Bajora i dotarli do Magazynu 66, jak „obieżyświatowi” nazywali przedwojenny, zbombardowany poligon wojskowy, a na dodatek udało im się wrócić w jednym kawałku i to z nie byle jakim towarem, przez tamte dni żyli w luksusie, szastając „błyskotkami” na prawo i lewo. A nie byle co przynieśli, trzy „kostki wapienne”, osiem „lampek śmierci”, pięć „kocich kłaków” i nawet jednego „białego klocka”. Teraz ci, którzy chodzili na Białe Tereny i przebywali w barze, czując głęboki respekt odwracali wzrok, Łysy był uważany niemal za stalkera, ale jak sam wiedział daleko było mu do tego miana. Weszli więc i skierowali się do stołu, przy którym stał Żyd i rozmawiał z jakimś tęgim mężczyzną w szarym stroju, oprócz czarnej kamizelki. Żyd był niski, Charliemu sięgał do nosa, a Łysemu ledwo do ramion, ale był technikiem, znał się na komputerach i tym całym pasztecie, o którym Łysy nie miał bladego pojęcia.
-Cześć stary, siemasz Charlie- znajomi uścisnęli sobie dłonie.-A to jest właśnie pan Sugersfoot.- Pulchny sprzedawca był pod wyraźnym wrażeniem doświadczenia, jakie Łysy miał wypisane na twarzy.
-Witam, miło mi panów poznać.
-Dzień dobry.- Łysy niechętnie uścisnął dłoń sprzedawcy, poczuł jak trzeszczą mu kości w ręce, ale nawet nie mrugnął. Nie lubił takich typów, to że mieli nieco więcej szczęścia niż inni dawało im władzę, możliwość manewrowania innymi. Ale z drugiej strony, gdyby nie ci sprzedawcy nie byłoby „obieżyświatów”, także jakoś znosił ich uśmiechnięte, pulchniutkie mordki.-Mam jeszcze pytanie co do położenia, hmmmm… celu.-usiadł na krześle obok Charliego.
-Mój dom stoi sto sześćdziesiąt kilometrów na południowy-zachód od Nowego Jorku, w mieście Bargound.
-Hmmmm… To będzie gdzieś pomiędzy Czarnymi Skałami, a…- tu przerwał, wiedział, że Czarne Skały da się przejść. Raz nawet tam był ze znajomym, niestety znajomy był durny i poleciał przodem machając dozymetrem jakby odganiał rój wściekłych os, no i wleciał prosto w plamę promieniowania. Na dzień dobry dostał jakieś pięćset radów, a Łysemu tylko trup drogę pokazał. Ale dwa kilometry od wschodniej granicy Czarnych Skał rozciągał się teren znany jako Żwirowa Droga, długi na ponad dwieście, a szeroki na sześćdziesiąt kilometrów pas zawalony tonami zeszklonego piasku i radioaktywnej masy żwirowej, niedaleko były nawet dwa kratery. Łysy krzyknął do barmana, aby przyniósł piwo, a sam oparł czoło na pięści i zaczął myśleć jakie leki trzeba będzie kupić po powrocie, o ile się stamtąd wróci. Barman w tempie szybszym niż mogłoby się wydawać przyniósł tekturowy kubeczek wypełniony jaskrawożółtym płynem ze śladowymi ilościami białej piany. Łysy wypił łyk, i następny, trzeciego nie można było wypić, bo już nie było piwa w kubeczku.-To jest bardzo… osobliwy teren.- podjął znowu.- A my nie mamy ani sprzętu, ani pieniędzy na zakup sprzętu.
-Mogę wam załatwić kombinezony.
-Tu nie tylko o kombinezony chodzi, potrzebujemy lekarstw, żywności i amunicji.
-Lekarstwa- handlarz założył ręce za głowę.- i żywność wam załatwię. Ale dwa kombinezony…
-Wystarczą- powiedział szybko Żyd.- Ja skombinuję coś dla siebie.
-Ale amunicja.. No, to będzie problem. Mam tu znajomego człowieka, kiedyś dałem mu coś co uratowało mu życie, więc może teraz się odwdzięczy.
-No, to mamy ustalone.- powiedział z uśmiechem Łysy.-Wymarsz, jutro, czwarta rano.- już chciał wyciągnąć na stół magazynek jako zapłatę, ale sprzedawca szybko wyciągnął z kieszeni swój magazynek.
-Zapłacę, za siebie też, musiałem spłacić u tutejszego barmana dług. Miło było mi poznać panów.
-Mnie bardziej, do widzenia panie Sugersfoot.- Łysy uścisnął pulchną dłoń i wyszedł razem z kompanami. Oczywiście język Charliego rozkręcił się zaraz po wyjściu z baru.
-Szykuje się niezła kasa- rzekł z niekłamanym uśmiechem.- Widać, że nie byle kto, miał amunicję od M3A.
-Pożyjemy, zobaczymy- odparł jakoś bez przekonania Łysy. Takich zleceń było na pęczki i sprzedawcy płacili za nie marne pieniądze.
Wrócili do obozowiska i rozeszli się, Żyd musiał poszukać czegoś co nadawałoby się na kombinezon, a Charlie pobiegł w sprawie „ważnych interesów” w bliżej nieokreślonym kierunku. Łysy pomyślał, żeby odwiedzić starego znajomego, doktora Arnolda Wallsona, zwanego przez niego Profesorkiem, ale szybko poniechał tę myśl i postanowił, że pójdzie do namiotu odespać chociaż te parę minut.

Poranek był ciepły i rześki, Łysy zauważył, że mocno zaspał, niemniej odczuł miłe zaskoczenie, gdy przed namiotem, w rozwalonej skrzynce, zobaczył dwa, w miarę dobre, kombinezony EKO-1, sześć paczek filtrowanej żywności, butelkę wody, pięć magazynków do kałacha i trzy do M4. Dla pewności przejechał nad towarem licznikiem, ale nie zauważył groźnego poziomu radiacji. Zapakował trzy paczki jedzenia i magazynków do plecaka, po czym ruszył do bunkra, do Profesorka, po lekarstwa na drogę. Pobiegł do zniszczonego domu i poszedł w prawo do skarlałych drzew, przeszedł przez stary plac budowy, przelawirował między krzewami i zobaczył niewielkie, szare wejście do bunkra z żelazobetonu. Tytanowe drzwi były w wielu miejscach powgniatanie i czerwone od rdzy. Przekręcił właz trzy razy w lewo i raz w prawo, z niemałym trudem zresztą, i wszedł do środka. Bunkier tonął od gęstej, lepkiej i wilgotnej ciemności. Łysy wyciągnął rękę do włącznika i zaraz ciemności rozwiały się. Poczuł smród znany z apteki, usłyszał ciche zgrzytanie wolno kręcących się wentylatorów, rozejrzał się. Nic się nie zmieniło od jego ostatniej wizyty, pomyślał, i miał rację, jedynie rury ciągnące się przez cały korytarz, pod sufitem, bardziej pordzewiały, zniknęło tek kilka większych pajęczyn. Łysy westchnął i pomaszerował schodami w dół, ciągnęły się niemiłosiernie i kiedy stracił już nadzieję na dojście na dno przed końcem dnia, wtem ujrzał znany mu dobrze wyłamany z zawiasów właz. Drzwi na powierzchni były nowe, eksplozja bomby o dwieście kilometrów dalej wyrwała oba włazy, ale tego na dole nikt nie chciał reperować. Poszedł szarym korytarzem prosto, innej drogi nie było, po bokach było mnóstwo drzwi, żaden ze znanych Łysemu „obieżyświatów” nie przekroczył progu żadnych z nich, chyba, że umierając na noszach. Łysy zobaczył na końcu korytarza drzwi do pokoiku Profesorka. Zapukał, ze środka usłyszał ciche „Proszę”, przekręcił klamkę i wszedł. Profesorek podniósł na Łysego zapadnięte oczy. Postarzał się chłop, pomyślał Łysy, biedak, już włosy ma siwe, a dwa razy tylko na wyprawę poszedł. Profesorek rzeczywiście się postarzał, włosy miał białe jak śnieg, twarz przecinały liczne i głębokie zmarszczki, okulary tylko pogarszały wszystko jeszcze bardziej.
-Jak babcię kocham- zakrzyknął chrypliwym głosem Profesorek.-Toć sam stalker Łysy złożył mi wizytę!
-Jaki tam stalker- Łysy machnął ręką i usiadł na malutkim krzesełku naprzeciwko biurka.
-Przyszedłeś na badania? Dawno nie byłeś, a chciałbym zobaczyć jak tam twoje zdrowie.
-Nie, nie jestem na badania, ale moja wizyta ma dużo wspólnego z moim zdrowiem, o które się tak lękasz.
-Ach…- westchnął Profesorek.- Więc idziesz na wyprawę, mówiłem ci żebyś już nie chodził. Po ostatnich wynikach zaniepokoiłem się bardzo, na szczęście nie jesteś nowicjuszem i przynajmniej zabijasz się powoli, ale dawałem ci najwyżej dwadzieścia lat.- rzekł doktor z wyraźnym smutkiem.- Teraz pewnie spadnie to do piątki albo i niżej.
-Nie martw się o mnie Profesorku- powiedział Łysy, chcąc pocieszyć przyjaciela.- Mnie się nic nie stanie jeśli dasz mi teraz leki.
-A daleko idziesz- zapytał lekarz wstając do szafeczki z medykamentami.
-Niezbyt, na Czarne Skały i Żwirową Drogę.
Doktor zamarł, odwrócił powoli głowę na Łysego, jakby nie dosłyszał. Teraz wydawał się jeszcze bardziej stary. Westchnął i wyciągnął z szafki trzy napełnione strzykawki, dwie małe buteleczki i trzy niewielkie saszetki.
-Tu masz to co zwykle, jodek potasu- Profesorek postawił buteleczki na biurku.- preparat wapniowy i leukocyty.- obok buteleczek pojawiły się saszetki i strzykawki.- Może chcesz płukankę?
-Nie, płukankę zrobię sobie po powrocie- Łysy zgarnął wszystko do dużej kieszeni, a strzykawki wsadził do plastikowego pudełeczka i schował do drugiej kieszeni.
-Będziesz na siebie uważać?
-To zależy od wysokości nagrody, przecież wiesz- Łysy uśmiechnął się i wstał.- Im większa tym mniej na siebie uważam- uścisnął pomarszczoną dłoń lekarza i wyszedł.

Kiedy dotarł z powrotem do obozu Żyd i Charlie już na niego czekali, ubrani w kombinezony i z całym wyposażeniem.
-Gdzieś ty był? Czekamy z pół dnia.
-Po prezenty- Łysy rzucił Żydowi dwie saszetki, a Charliemu jedną buteleczkę.
-O, dzięki- zawołali obaj i schowali lekarstwa do plecaków.
Łysy ubrał się pośpiesznie, ale dokładnie. Zarzucił plecak na plecy, a mavera zawiesił na rzemiennym pasku, na ramieniu.
-No to co- oznajmił.- Paciorek i w drogę!

Łysy zawsze jak szedł na wyprawę zabierał ze sobą manierkę z czyściutką wódką, nie zdarzyło się nigdy, aby zapomniał zabrać, czy nie napełnił jej. Tym razem nie napełnił, a na dodatek zapomniał.
-Ech, golnąłbym sobie- powiedział zniekształconym przez maskę, basowym, szumiącym głosem.- Niech to szlag trafi.
-Nie rozpaczaj- odrzekł Charlie identycznym głosem.- Po powrocie będziesz sobie mógł całą cysternę wódki kupić.
Wszyscy się zaśmiali, a Łysemu wrócił humor. Lubił wspólne wypady, chłopaki w razie czego zawsze wiedzieli jak go rozbawić. Trójka szła gęsiego, jak wataha wilków, stąpając dokładnie po swoich śladach. Pierwszy szedł Żyd z licznikiem Geigera w dłoni, trzymał go daleko przed sobą, za nim szedł Łysy, z karabinem w pogotowiu i rozglądał się dokładnie od czasu do czasu, na końcu szedł Charlie też z dozymetrem, ale blisko przy sobie. Wszyscy usłyszeli trzeszczenie, Łysy jak na komendę krzyknął:
-Stać!- wszyscy stanęli w pół kroku jak wryci i nawet się nie poruszyli, nawet nie drgnęli. Przed nimi leżało rumowisko kamieni obrośnięte trawą, mogli je wyminąć z lewej, w kierunku fabryki albo z prawej, w kierunku starych maszyn rolniczych i wzgórz.
-W lewo zwrot, dozymetry daleko na prawo!
Grupa skręciła, a Żyd i Charlie oznaczyli plamę promieniowania z lewej strony. Liczniki przestały trzeszczeć, gdy zbliżyli się do zabudowań fabryki. Z tego co od miejscowych dowiedział się Łysy, była tu kiedyś fabryka śrubek i małych, metalowych części. Weszli przez otwarte drzwi hangaru, w środku była nawet jasno, liczne dziury w suficie, ścianach i oknach wpuszczały do środka dużo światła. Teraz Łysy wyprzedził Żyda i poprowadził grupę do progu, jedynie wykrzywione, zardzewiałe zawiasy świadczyły o tym, że kiedyś stały tu drzwi. Ściany były pokryte kafelkami, gdzieniegdzie zerwanymi. Podłoga była z czarnego jak smoła betonu. Zobaczyli przed sobą szerokie okno, a obok metalowe schody prowadzące w górę. Weszli ostrożnie, aby konstrukcja się nie zawaliła, przeszli przez kolejny próg i znaleźli się na dachu. Dach był jak najbardziej zwyczajny, pokryty papą i smołą, w wielu miejscach podziurawiony. Tuż przy kominie zauważyli niemały szałas z dachem z falistej blachy, podparty rurami. Pod nim były dwa drewniane posłania oraz przerdzewiała, czarna od węgla, beczka. Usiedli, Łysy zajął się podpalaniem szczapek drewna w beczce, a tymczasem Charlie i Żyd szykowali skromny posiłek. Były to między innymi warzywa i mięso, wraz z pieczywem zlepione w coś w rodzaju bułki, kilkucentymetrowy termosik wypełniony wodą i mała tabliczka czekolady. Podgrzali „bułkę warzywną”, jak to nazywali, nad ogniem i jedli, każdy po jednym gryzie, popijając wodą.
-Ile już idziemy- zapytał Charlie i zjadł ostatni kawałek „bułki warzywnej”.
-Trzy godziny, plus minus czterdzieści minut.
-A daleko do tych Czarnych Skał? Hę, Łysy?
Łysy dumał, nie powiedział nic, tylko odkręcił buteleczkę z jodem potasu w płynie i wypił wszystko jednym haustem. Płyn miał obrzydliwy smak, według Łysego smakował jak trociny wymieszane z błotem i krowim łajnem, polane psim moczem, ale tutaj każdy miał inne skojarzenia.
-Osiem kilometrów i sześćset dwa metry jak mnie pamięć nie myli.
Przez prawie cztery godziny uszli ledwo pięć kilometrów, ale to było nawet normalne, bo Łysy był ostrożny i kazał omijać nawet najmniejsze plameczki promieniowania. Chmury burzowe zakryły słońce, zrobiło się ciemno. Kompania zjadła czekoladę i Łysy oznajmił, że czas wyruszać. Zebrali się szybko i wyszli z fabryki. Musieli założyć maski bo zerwał się wiatr i zaczął podnosić kłęby pyłu. Szli powoli, doszli do lasu, stamtąd zobaczyli jezioro i udali się w jego kierunku. Zalew owy był silnie napromieniowany, woda nie wyglądała jak woda, raczej jak ciemnozielone gluty o konsystencji plasteliny. Na środku była wysepka, a na niej wagon. Przekrzywiony lekko, wyglądał jak ogromna cegła, niemalże brunatny, ze śladami ściekającej z wybitych okien wilgoci. Wbrew oczekiwaniom Łysego jeziorko rozrosło się i zablokowało przejście przez kotlinkę, w jednym miejscu przeprawa miałaby powodzenie, ale to było bardzo ryzykowne, jednakże zawrócenie i wejście na wzgórza, aby obejść bajoro zajęłoby za dużo czasu, a musieli znaleźć schronienie przed zbliżającą się burzą. Łysy podjął szybką decyzję:
-Przeprawiamy się, ale teraz słuchajcie mnie uważnie. Choćby nie wiem co, choćby ziemia się pod wami rozstąpiła nikt nie zbliża się nawet o centymetr do wody, ja prowadzę i za mną idziecie krok w krok. Jasne?!
-Tak jest- odpowiedzieli razem.
Łysy poszedł przodem, trzymając dozymetr nisko. Doszli do urwiska, tuż przy skraju jeziora, stał tam jeden, zawalony budynek. Łysy ostrożnie postępował kroczek za kroczkiem, omijając duże kamienie. Skala na liczniku dawno przekroczyła dwieście radów, a sam dozymetr trzeszczał niemiłosiernie. Nagle Łysy dostrzegł coś w wodzie, coś podobnego widział tylko w programach telewizyjnych o krokodylach. Dwa wyłupiaste ślepia wynurzyły się lekko nad powierzchnię zmulonej wody i wpatrywały się w niego.
-Łysy- zawołał nagle Żyd.-Idziemy czy nie?!
-Tak, tak. Chodźmy!- kiedy Łysy spojrzał znowu na wodę nie zobaczył już ogromnych ślepi. Poszli dalej, niejednokrotnie musieli się podeprzeć plecami o ścianę skalną, aby nie zsunąć się do wody, ale w końcu doszli do domku. Tu byli bezpieczni, ściany chroniły przed promieniotwórczym bajorem. Wyszli tylnym przejściem i znaleźli się na równinie upstrzonej kępami zżółkłych traw, skarłowaciałymi drzewami oraz paroma domami. Nieco dalej bystre oko mogło dojrzeć szczyty Czarnych Skał. Znaleźli w miarę nienaruszony dom i natychmiast rozbili obóz. Ku wielkiej uciesze kompanii w piwnicy leżał spory stos drewna, na szczęście lekko tylko skażony. Rozłożyli posłania wokół trzeszczącego ogniska, a wejście zabarykadowali kilkoma znalezionymi cegłami i częściami mebli. Wypili tylko kilka łyków wody i poszli spać, Żyd został na warcie, ale po jakimś czasie i jego zmorzył go sen. Noc była spokojna, jeśli nie wzięłoby się pod uwagę jęków i kwików dochodzących z daleka oraz grzmotów i dźwięku spadających kropel. Poza tym nie działo się nic niepokojącego.

Wstali niemal równocześnie, Charlie podgrzał na resztkach ogniska nieco zupy odżywczej z paczki, a Żyd zdążył zrobić rekonesans w okolicy. Zjedli razem w milczeniu, ubrali stroje ochronne i poszli dalej. Dolina była żółta, zupełnie jak piasek pustynny, naukowcy zastanawiali się, jak to możliwe, że w kilka minut po burzy, na ziemi nie było śladu wody, a działo się tak wyłącznie po wojnie, na rudej ziemi rosły kępy zżółkłych traw oraz na wpół martwe drzewa. Oprócz kompanii w okolicy nie było żywej duszy, nawet zwierzęta się nie pokazywały. Szli szybciej, zbliżali się coraz bardziej do czarnych szczytów. Niebo wyglądało jakby lada moment miała się rozpętać wielka burza, ale po wojnie prawie zawsze tak wyglądało. Wyszli z doliny łagodnym przejściem i znaleźli się kilkaset metrów od granicy Czarnych Skał. Gdy weszli między nie Charlie i Żyd zaczęli się wpatrywać na ogromne, czarne kawałki kamieni, jak ociosane, wielkie bloki z węgla. Nawet przez filtr było czuć wyraźny zapach spalenizny. Skały zmalały i weszli w labirynt głazów średniej wielkości. Liczniki zaczęły ostrzegawczo trzeszczeć, ale Łysy zmienił kierunek w ostatnim momencie. Charlie kątem oka dostrzegł dziurę w piachu, a na dnie poszarpane szczątki czegoś, co kiedyś mogło być człowiekiem. Zwolnili, gdy nad horyzontem ukazała się smuga dymu. Łysy myślał, że to pożar, ale gdy podeszli bliżej przekonał się, że był to dym z ogniska.
-Co to jest- zapytał Żyd, gdy Łysy kazał im poruszać się nisko.
-Przemytnicy- zapytał Charlie.
-Nie- odrzekł Łysy.- Bandyci. I to spora grupka, skoro tak duże ognisko rozpalili.
-Omijamy ich?
-Nie ma jak, musielibyśmy okrążyć ich, a to zajęłoby co najmniej dzień.
-To co robimy?
-Wy zostańcie tutaj, ja użyję siły perswazji.
-Chyba oszalałeś!- krzyknęli obydwoje.
-Po prostu zostańcie tutaj- oznajmił Łysy i poszedł do przodu pewnym krokiem.
Czekali, a każda sekunda wydawała się wiekiem. Nie usłyszeli nic przez długi czas. Nagle wystrzał, jeszcze jeden, potem dwie serie i kolejne dwie. Potem cisza, jeszcze jedna seria i wystrzał. Potem nie usłyszeli nic. Nie chwycili za broń, nie pobiegli na pomoc z okrzykiem na ustach, strach sparaliżował nogi, a ręce odmówiły posłuszeństwa.

Wypełzli po cichu, wyłonili się spomiędzy skał jak ślimaki sprawdzające, czy nic jedzie przez ulicę. Trzymali przed sobą karabiny. Obozowisko było nieduże, ognisko zajmowało najwięcej miejsca, bo bandyci widać chcieli upiec na nim dzika. A jeśli o bandytów chodzi to wszyscy leżeli martwi na ziemi, jeden obok ogniska, drugi pod skałą, trzeci przed namiotem, a czwarty i piąty na skraju obozu.
-No jak tam- zaskoczył ich Łysy.- Żaden się w gacie nie posrał?
-Czy tobie całkiem odpieprzyło- krzyknął Żyd.
-Ładne mi negocjacje- mruknął Charlie i wstał, aby otrzepać się z kurzu.
-Ekhm… „Siła Perswazji”, tak się nazywa mój karabin.- odpowiedział Łysy.-Zbierzcie amunicję i żywność. W namiocie stoi też baniak z wodą, zakopiemy go gdzieś tutaj.
Towarzysze Łysego spojrzeli po sobie. Woda była najtrudniejszym do otrzymania środkiem, poza paliwem. Jeśli ktoś znalazł wodę, która trzeszczała mniej od otoczenia, brał, bez zastanowienia.
-Może lepiej weźmy ze sobą- zasugerował nieśmiało Charlie.
-Nie, za bardzo się napromieniuje. Zakopiemy ją… o, w tym dołku.
-To chociaż dolejmy trochę do termosu.
W czasie, kiedy Charlie i Łysy napełniali termos, a później poszli zakopać baniak, Żyd grabił bandytów z amunicji, żywności i leków. Wszyscy zebrali się i po równo rozdzielili między sobą. Niepotrzebne rzeczy wyrzucili, aby nie spowalniały marszu. Wyruszyli dalej, szli około dwóch godzin, do czasu, gdy zaczęło się ściemniać. Kompania nie miała żadnego schronienia, Łysy rozpaczliwie machał latarką w oczekiwaniu, że w promieniu światła znajdzie chociaż jakiś załom skalny, za którym można by się schronić, ale wszystko na próżno. Usiedli myśląc jak się schować, przed nocnymi stworami. Łysy w akcie desperacji wyciągnął plan, nabazgrany ołówkiem na wymiętoszonej kartce, przedstawiał Czarne Skały. Przyświecił sobie latarką, ale nie znalazł nic co byłoby w najbliższej okolicy i można by się w tym schronić. Żyd zaklął z cicha, Charlie milczał i wpatrywał się w czubek pomarańczowej tarczy słońca, do czasu gdy zniknęła, a wokół nich zapanowały ciemności rozpraszane światłem ich trzech latarek. Wiedzieli, że baterie nie wystarczą na całą noc. Łysy włączył zapalniczkę i podpalił najbliższy krzak. Rośliny były zeschłe, więc ogień szybko nabrał objętości. Chodzili z latarkami po opał, a kiedy zebrali pokaźną kupkę zeschłych gałęzi, liści i traw, położyli się wokoło ognia. Łysy wyłączył swój dozymetr, który już od dłuższego czasu nie dawał mu zasnąć. Charlie grzebał patykiem w ognisku, rozmyślał, a Żyd łykał preparat wapniowy z plastikowej torebeczki. Eh, mam złe przeczucia, pomyślał i położył się. Tym razem spał tylko Łysy, Charlie spalił patyka w ogniu i położył się, ale nie usnął, a Żyd spał z otwartym jednym okiem. Ranek był bardzo pochmurny, zapowiadało się na ulewę. Zabrali się żwawo, chcąc szybko opuścić skażony teren. Powietrze dało się kroić nożem, ale szli bez zmęczenia. Doszli do dziwnej konstrukcji, przypominała trochę słup telegraficzny, była skonstruowana z drewna i metalu. Drabinka doczepiona do stalowej kolumny pozwalała wejść na górę. Łysy skręcił w prawo i już miał zapomnieć o minięciu wieży, gdy nagle powietrze przed nimi przedarła błyskawica i ogromny huk gromu, powietrze zgęstniało. Dozymetry wręcz krzyczały, wszystko wokół stało się czerwone.
-Anomalia!
-Na górę!- grupa skierowała się do drabiny i jeden po drugim weszli. Zerwał się potężny wiatr i szarpał ich na wszystkie strony. Schronili się w domku na szczycie metalowo-drewnianej konstrukcji. Cała wieża kołysała się na boki, wiatr wzmagał się, powietrze coraz bardziej gęstniało, huk i błyskawice wypełniły przestrzeń, a powietrze robiło się czerwone jak krew. Łysy poczuł, że słabnie, jakby był przeziębiony, oczy mu łzawiły, dygotał i czuł zimno. W uszach wibrował mu wysoki gwizd. Nagle poczuł niesamowity ból głowy, po chwili spostrzegł, że leży na podłodze. Trząsł się, ból i odgłosy burzy stały się nie do wytrzymania. Nagle coś w nim pękło, a on sam poczuł jak spada w studnię wypełnioną po brzegi ciemnością.

Poruszył się, leżał nadal na podłodze, ale nakryty kocem. Było jasno i zimno. Wstał powoli, przeczesał dłonią włosy i skierował się na zewnątrz. Charlie palił papierosa, opierając się o zardzewiałą poręcz.
-Cześć Charlie!
-Och! Już się obudziłeś, miałeś szczęście, że wyszedłeś z tego cało.-Charlie odwrócił się i poklepał przyjaciela po ramieniu.
-Daj papierosa na moment.-poprosił Łysy, Charlie nie sprzeciwiał się. Łysy był zły, że oni przetrzymali anomalię, a on nie. Dołowało go to. Dzięki papierosowi szybko poczuł ulgę w całym ciele.
-Siema!- odezwał się spod wieży Żyd, który już po chwili zaczął wchodzić na górę. Łysy oddał Charliemu papierosa i przywitał się z kompanem. Gdy Żyd przygotował posiłek wszyscy zasiedli do jedzenia, które składało się z kilku nędznych sucharów i plastra wysuszonego mięsa z dzika. Łysy zażył preparat wapniowy i wstrzyknął sobie jedną porcję leukocytów. Gdy już zeszli na dół gdzieś w okolicy pojawił się tuman kurzu. Wszyscy patrzyli na niecodzienne zjawisko, takie coś mógł wywołać jedynie samochód. Gdy kompania podeszła bliżej ukazał im się wóz iście niezwykły, była to podrasowana terenówka Syberian, miała na dachu, z przodu i z boków grube blachy ołowiane, wóz zdobiły ogromne koła, oraz wieżyczka na dachu z zamontowanym cekaemem K-22, byli to Najemnicy.
-Dobra, słuchajcie- powiedział do reszty Łysy.-Jeśli mamy szczęście to jest to grupa mojego znajomego i załatwi się transport. Jeśli nie, no cóż, nie chwalcie się niczym, nie pytajcie o nic ani nie dotykajcie niczego, spróbuję wszystko załatwić.
Łysy skończył bo pojazd zatrzymał się już obok nich. Wysiadło z niego dwoje ludzi, mieli na sobie zbrojone kevlarem kombinezony ochronne wysokiej jakości, jeden trzymał ulepszony karabin snajperski SVD, a drugi miał M3A.
-Och, znowu stalkerzy, same z wami kłopoty, tylko nam towar podkradacie spod nosów. Hehehe. Siema Łysy!- powiedział dowódca oddziału.
-Witaj Clark.- obaj uścisnęli sobie dłonie.- Tak myślałem, że to ty. Jeśli chodzi o nas to dostaliśmy poważne zlecenie, a wy co tu robicie?
-Patrolujemy teren, ostatnio mamy kupę roboty przez bandytów, niedawno wyrżnęli Elex. Osady wynajmują tylu Najemników ilu się da.
-Jasna cholera, wczoraj zastrzeliłem cały obóz bandytów.
-Serio? Gdzie to było?
-Zaraz za Czarnymi Skałami, ze trzy kilosy na południe. Teraz idę razem z chłopakami na Żwirową Drogę.
-Uuu, macie kłopot. Ostatnio zaroiło się tam od mutasów, nie wiadomo co się dzieje, to chyba przez te anomalie, teraz to za dnia pod same osady podchodzą. Trudno byłoby się wam przebić.
-Niech to! To zostało nam tylko przejść przez miasto na północy.
-No, raczej tak. Hmmm. Wiesz co? Przetransportujemy was tam, zresztą sami mieliśmy się tam wybrać.
-Jasne?! Kurczę, wielkie dzięki stary! Słyszeliście chłopaki- Łysy rozweselił się.- Wbijamy się do wozu!
Wsiedli szybko, zajęli, w miarę, dogodne miejsca i ruszyli. Wóz z powodu ciężaru jechał wolno, ale na szczęście nie podskakiwał za bardzo na wybojach. Charlie sprawdzał coś w swoim plecaku, Żyd chrapał z zamkniętymi oczyma, a Łysy wpatrywał się w świat przez pancerną szybę. Minęli szybko Czarne Skały od północy i skierowali się bardziej w stronę wzgórz. Niektórzy nazywali te tereny Lasem Krzyży. Czemu? Nie wiadomo, może jakiś debil zauważył dwa groby z krzyżami i zaraz nazwał je lasem. Po jakichś dwóch godzinach byli już niedaleko celu, Łysy zbudził ekipę i kazał się przyszykować do wysiadki.
-Uważajcie na rowy- powiedział ostrzegawczym tonem.- Często spływa tam promieniowanie i inne cholerstwa, zwłaszcza w tej okolicy. No, sprawdźcie broń i…
Przerwał mu hałas. Dziwny hałas, niepodobny do niczego. Łysy pamiętał zgrzytanie wentylatorów w bunkrze, to było coś podobnego ale jakieś tysiąc razy szybsze. Oniemiał, jak wszyscy, szybko zorientował się, że to musi być…
-Helikopter! Uwaga!
Nie zdążył nawet wstać, przez szybę zobaczył tylko ciemny kształt wyłaniający się zza linii drzew po prawej. Po chwili pojawiła się smuga dymu i wybuch. Fala uderzeniowa powaliła go na ziemię, wszystko się zamazało. Słyszał krzyki, odgłos stąpających buciorów i otwierane drzwi. Ktoś wyniósł go na zewnątrz auta. Powoli wszystko wracało do normy. Widział wóz wbity w drzewo, kierowcę we krwi oraz operatora wieżyczki z K-22 próbującego daremnie powstrzymać helikopter.
-Musimy się stąd szybko wynosić!- zawołał Clark, łapiąc się za głowę.-Tam! Ruchy, ruchy!
Wskazał palcem na gęste zarośla pod lasem, wszyscy ruszyli biegiem. Nagle szum rakiety, wybuch. To pocisk trafił w silnik maszyny, a ta rozpadła się na kilkanaście dużych kawałków. Wszyscy padli w zarośla, nigdzie nie było operatora wieżyczki, Łysy zobaczył zwęglone ciało i zrozumiał co się stało. Helikopter zawisł nad nimi, zamachał dziobem, jakby mówił „Żebym was tu ostatni raz widział!” i poleciał na południowy-zachód. Grupa chwilę leżała w krzakach, Clark złamał milczenie:
-Miasto na północy przejęte przez wojsko, jest tam stare lądowisko dla helikopterów. Cholera, musimy przedostać się inaczej.
-Chyba wiem jak, to niecały kilometr stąd. Za mną!- powiedział Łysy i ruszył, starając przypomnieć sobie drogę do tajnego włazu do podziemi. Był przy nim dwa lata wcześniej, pamiętał dobrze drogę, ale nigdy nie był w środku. Przebiegał od drzewa do drzewa, tutaj wszystko było dziwnie wyrośnięte, tam gdzie promieniowanie zmniejsza rośliny to tu zwiększa. Dziwne. Rozglądał się po okolicy, nie było tu żywej duszy, wiatr kwiczał w zagłębieniach, drzewa lekko się kiwały skrzypiąc. Popatrzył na Clarka, facet trzymał się nieźle mimo straty dwóch ludzi, widać, że nie bez powodu przyjęli go Najemnicy. Mogłem sobie zaznaczyć pozycję tego włazu w PDA gdy był na to czas, a nie teraz biegać po lasach jak jakiś hippis i grzebać w krzakach, pomyślał Łysy, ale wtedy nie było czasu na zaznaczanie pozycji jakiegoś pieprzonego włazu w palmtopku tylko trzeba było wiać. Tak czy siak w końcu znajdziemy to prędzej czy później, zgubić się tu nie da, za mało drzew, za dużo pagórków. Łysy nie pomylił się za bardzo, po godzinie maszerowania w milczeniu znaleźli właz, był nakryty zeschłymi liśćmi, znajdował się jakiś kilometr od miasta. Bardziej przypominał studzienkę kanałową, ale „właz” brzmiało bardziej mrocznie. Zrobili jeszcze małą przerwę na przygotowanie broni, wszyscy na szczęście mieli latarki, przykleili je taśmą do karabinów. Gdy posilali się sucharami Żyd nie wytrzymał.
-Jak myślicie, czemu helikopter nas nie zestrzelił?
-Bo pilot chciał nas zostawić pieskom… Zadajesz debilne pytania! Wezwał pewnie pluton żołnierzy żeby przeszukali teren i zgarnęli nas do pierdla!- krzyknął zdrowo wnerwiony Łysy. Żyd momentalnie się zgasił i dokończył swojego suchara. W końcu zeszli po drabince w dół. Łysego od razu uderzył smród z kanałów. Błoto zmieszane ze szlamem chlupnęło mu pod butami. Chyba spłynęło tu gówno z całego świata, pomyślał i włączył latarkę. Gdy wszyscy byli już na dole, a Charlie zamknął od wewnątrz właz, ruszyli przed siebie. Byli w czymś w rodzaju tunelu, sufit był żelbetowym łukiem, z którego zwisały sopelki skrystalizowanych ścieków, przy obu skrajach łukowego sufitu znajdował się betonowy chodnik, popękany, zmarszczony i połatany asfaltem. W przez środek korytarza przepływał strumyczek ścieków, szlamu, gnoju, zgniłych warzyw, jedzenia, opakowań po czipsach, mleku, płatkach kukurydzianych, części mebli, słowem wszystkiego co zalega w kanałach pod dużym miastem. Mimo, że od „końca” wojny minęło już sześć lat to dziwnym trafem śmieci nadal zalegały w kanalizacjach starych miast i za Chiny ludowe nie chciały wyjść. W miejscu gdzie sufit praktycznie stykał się z podłogą wisiało kilka zardzewiałych i powyginanych rur ciągnących się przez cały korytarz. Co jakiś czas dało się zobaczyć zakratowane studzienki w suficie tunelu i na brzegach cuchnącej rzeczki ścieków. Większość marszu była spokojna, nie licząc smrodu, ale mniej więcej na pięćsetnym metrze zaczął się bajzel. Łysy zobaczył człowieka, stał on nieruchomo na dnie tunelu, po kolana w szlamie i śmieciach. Łysemu wydało się, że od tego smrodu już mu się w głowie poprzewracało i musi sobie zaparzyć meliski, gdy nagle Clark, a po nim Żyd i Charlie zawołali:
-Co jest?!
Grupa stała obok nieznajomego, skierowali nań światło swych latarek. Łysy postanowił podjąć próbę skomunikowania się z dziwnym jegomościem.
-Hej, ty!- zawołał, ale ledwo sam siebie słyszał, tak drżał mu głos. Wiedział już, że to nie jest człowiek.
Głowa człowieka obróciła się nienaturalnie w ich stronę, pod kątem stu osiemdziesięciu stopni, jak gdyby była to luźna część jakiegoś koła. I właśnie wtedy wszystko się zaczęło. Łysy odsunął się do samej ściany, gdy zobaczył twarz człowieka. Była mocno zdeformowana, nie miała praktycznie nosa, jedno oko było napuchniętym bąblem z krwi i białka, drugie było obrzydliwie zaropiałe i nienaturalnie wygięte, usta były szerokie, obślinione i paskudnie zakrwawione, wystawały z nich wykrzywione, żółte zęby. Cała twarz była pocięta fioletowymi bruzdami, a na czubku łysej głowy znajdowała się wielka narośl. Żyd nie wytrzymał nerwowo i z krzykiem puścił serię w pierś mutanta. Ten ozwał się rykiem podobnym do odgłosów zarzynanej świni i podskoczył wysoko w górę ukazując swoje wychudzone ciało, skóra i kości, na całym ciele widniały dziwne, zielone żyłki podobne do zwykłych żył, tyle, że o wiele mniejsze i liczniejsze. Bestia wylądowała przed strzelającym już Clarkiem i trzepnęła krecią łapą z długimi, zakrwawionymi pazurami w twarz. Najemnik przeturlał się i wylądował na brzegu strumienia szlamu. Potwór obrócił się i dostał z serii M4A1 Łysego w plecy. Polała się zielona krew, chlupnęła na buty Łysego i posadzkę. Mutant podczołgał się jeszcze do Żyda, ale nie zdążył go uderzyć w nogę, bo dostał trzy kulki z kałacha Charliego. Łysy przytargał Clarka na chodnik, miał on twarz przeciętą trzema długimi, wąskimi ranami.
-Cho… cholera. Coś-sie stało?- zabełkotał i zamrugał oczyma Clark.
-Nic takiego, będziesz żył. Charlie, daj wodę utlenioną i jakąś gazę! A ty Clark się nie martw, załatwiliśmy sukinkota, będziesz miał fajną bliznę przynajmniej.
Łysy dokładnie przemył kompanowi ranę i sprawdził z Żydem co właściwie zabili.
-Kurde, co to za gówno?- powiedział Żyd i przewrócił truchło mutanta na wznak.
-Hmmm… Słyszałem kiedyś o takich potworach. Wiesz co, mi się wydaje, że to jakaś odmiana ghula, ale pewien nie jestem. Zrobię notatkę i zdjęcia dla Profesorka, on powie nam coś więcej.
Żyd przytaknął i zaczął się zbierać. Łysy ledwo załapał sygnał radiowy bunkra, ale jakoś udało mu się przesłać zdjęcia i opis potwora z PDA. Zebrali się i ruszyli powolnym marszem dalej. Gdy odeszli na znaczną odległość coś wyszło ze szlamu. Dziwne, zielone macki chwyciły truchło mutanta i powoli zaciągnęły do gnoju tworząc na brzegu ślad zielonej krwi. Coś zabulgotało w szlamie i macki z ciałem potwora zniknęły w gównianych odmętach. Ale kto mógł to widzieć…"

Sorki, za tak długaśnego posta, ale cóż. To i tak dopiero prolog i pierwszy rozdział ;P. Proszę o bardzo krytyczne komentarze (76 % moich opowiadań usunąłęm, bo nie spodobał mi się efekt końcowy).
Ostatnio edytowany przez Rączka 06 Mar 2009, 14:03, edytowano w sumie 3 razy
Rączka
Kot

Posty: 19
Dołączenie: 30 Lip 2007, 09:17
Ostatnio był: 03 Lis 2014, 01:18
Miejscowość: z Bydgoszczy
Kozaki: 0

Reklamy Google

Re: Bunkier

Postprzez mathus92 w 13 Lut 2009, 19:59

Powiem Ci szczerze, że trafiłeś chyba na najbardziej zgorzkniałego krytyka na tym forum :D , ale przechodząc do rzeczy:

1.Pierwsze wrażenie.
Prolog całkiem krótki, ale sensowny i bardzo dobrze wprowadza w ogólną sytuację świata przedstawionego - tak trzymać :!: . Pierwszy rozdział za to wygląda dość obszernie. Przedstawiłeś stalkerowskie standardy w nieco innym, bardziej "ekstremalnym" otoczeniu i chwała Ci za to. Niestety jednak świetny pomysł przerósł nieco wykonanie. Najbardziej boli brak rozbudowanych opisów, co nie oznacza, że brak opisów wcale. Owszem, opisy są, ale są, że tak powiem, mało obrazowe. Popracuj trochę nad nimi. Brak też przedstawienia postaci, przez co wydają się strasznie papierowe, ale w sumie to też zawiera się w formie opisów. Nie chodzi mi o to, żebyś od razu napisał charakterystykę wszystkich postaci, ale o subtelne wplatanie cech charakteru poszczególnych delikwentów w trakcie akcji.
Przechodząc do formy i treści - nie jest źle, powiem szczerze, że jest nawet bardzo dobrze. Nie ma zbyt wielu powtórzeń, zdania ogólnie są z sensem, niewielkie ilości błędów stylistycznych, gramatycznych i logicznych. Jedyne do czego mam zastrzeżenia, to nieco dziecinny wydźwięk kilku zdań - widać, że nie mogłeś sobie do końca poradzić z przelaniem myśli na papier (w tym wypadku na ekran komputera). Zdań takich jak już wspomniałem nie ma dużo i postaram się przedstawić Ci to dokładniej w dalszej części tekstu.
Ogólnie jest nieźle, tekst mi się spodobał i mam szczerą nadzieję na kontynuację.
W tej kategorii masz 8.5/10

2. Drugie podejście: w poszukiwaniu błędów.
Patrząc na długość opowiadanie myślałem, że natknę się na więcej konkretnych błędów i powiem szczerze, że bardzo się zdziwiłem. Większość błędów niektórzy mogą nazwać wyciąganymi na siłę, ale cóż, do czegoś przyczepić się muszę :D.

Rączka napisał(a):Nie spał od trzech dni kiedy to wyruszył na szukanie „błyskotek” i chciał się w końcu wyspać, ale nie mógł przez długi czas po lekach przeciwradiacyjnych, aż w końcu usnął, ale jak się okazało nie na długo.
Okropny błąd stylistyczny. Okropny dlatego, że niby wiadomo o co chodzi, ale całość brzmi strasznie.

Rączka napisał(a):Obdrapane ściany, odpadający tynk i podziurawiona podłoga nie obchodziły nikogo, po prostu, nikt nie miał czasu na przyglądanie się, ludzie w tym barze byli bardzo zajęci, odbywali spotkania ze znajomymi, handlowali, grali w karty, czy po prostu topili swoje smutki w szklance radioaktywnej wódki.
To jest przykład tego dziecinnego wydźwięku. Zdanie po pierwsze trochę długie - myślę, że lepiej by było gdybyś podzielij je na dwa zdania, a po drugie - niepotrzeny przecinek.

Rączka napisał(a):Nic się nie zmieniło, pomyślał i miał rację, od jego ostatniej wizyty jedynie sufit bardziej zaczerwieniał od pokrywającej rury, i wszelkie metalowe części, rdzy, zniknęło też kilka większych pajęczyn.
Lepiej by było: Nic się nie zmieniło od jego ostatniej wizyty, pomyślał i miał rację, jedynie.... Za to pogrubiona część zdania jest już bełkotliwa - po prostu nie wiem o co chodzi.

Rączka napisał(a):Poszedł szarym korytarzem prosto, innej drogi nie było, po bokach były ściany drzwi, żaden ze znanych Łysemu „obieżyświatów” nie przekroczył progu żadnych z tych drzwi, chyba, że umierając na noszach.
Co to są "ściany drzwi" :?: Powtórzenie i nie za bardzo rozumiem jeszcze o co chodzi z tym umieraniem na noszach.

Rączka napisał(a):-Jak babcię kocham- zakrzyknął chrypliwym głosem Profesorek.-Toć sam staker Łysy złożył mi wizytę!
-Jaki tam staker- Łysy...
Kto to jest staker :?:

Rączka napisał(a):Łysy zawsze jak szedł na wyprawę zabierał ze sobą manierkę z czyściutką wódką, zawsze, nie było przypadku, gdy zapomniał, czy nie napełnił manierki. Tym razem nie napełnił, a na dodatek zapomniał.
Kolejny przykład dziecinnego wydźwięku. Spróbuj inaczej zbudować zdanie - bardziej przejrzyście i bez elementów gawędy, jeśli całe opowiadanie nią nie jest...

Rączka napisał(a):Ściany były pokryte kafelkami, gdzieniegdzie zerwanymi, a podłoga była betonowa.
...a świstak zawija w sreberka. Rozumiem, że chcesz jak najwięcej opisać, ale co ma jedno do drugiego :?: Nie łącz w jednym zdaniu "rozbudowanego" opisu jednej rzeczy z jednoepitetowym opisem drugiej... A już na pewno nie w sposób " a ... była ...". Najczęściej powtarzany błąd.

Rączka napisał(a):Zobaczyli przed sobą szerokie okno i obok, metalowe schody prowadzące w górę.
Chyba: a obok metalowe... Też częsty błąd.

Rączka napisał(a):Szli powoli, doszli do lasu, a w końcu do jeziora. Jezioro było silnie napromieniowane...
Pogrubione zdanie brzmi po prostu strasznie... Rozbuduj trochę tę wypowiedź. No i jeszcze powtórzenie.

Rączka napisał(a):Doszli do blaszanej konstrukcji, przypominała trochę słup telegraficzny, ale była skonstruowana także z drewna.
Nie muszę chyba tłumaczyć, jak śmiesznie to brzmi :?:

Rączka napisał(a):Niektórzy nazywali te tereny Las Krzyży.
Lasem :!: Odmiana przez przypadki czasem nie obowiązuje :?:

Rączka napisał(a):Łysy pamiętał zgrzytanie wentylatorów w bunkrze, to było co podobnego tylko z tysiąc razy szybsze.
Tego chyba nie trzeba tłumaczyć... (No dobra, wyrażenia potoczne)

Rączka napisał(a):Nagle szum, jakby jakiś szus lecącej rakiety kosmicznej, ale lżejszy i wybuch.
Strasznie lakonicznie czasem piszesz, wiesz :?: I co to do cholery jest ten szus :?:

Rączka napisał(a):Całą drogę przed, i za, nimi, stanowił tunel,
Nie w tym miejscu przecinek i czy nie sądzisz, że to zdanie trochę głupio brzmi :?:

Błędy jak widać są, ale niezbyt przeszkadzają w ogólnym pojęciu czytanego tekstu. Popracuj jeszcze nad przecinkami żeby dopracować je do perfekcji - czasem gdzieś jest jeden za dużo, jeden za mało, albo nie w tym miejscu. Powalcz też trochę z powtórzeniami - pojawia się ich więcej niż tutaj uwzględniłem, ale i tak wypadasz świetnie na tle co poniektórych.
W tej kategorii 9/10

3. Na chłodno…
Po odstawieniu emocji na bok muszę przyznać, że opowiadanie jest dobre. Łagodnie, aczkolwiek sensownie prowadzona akcja, nie wprowadzenie żadnych porywających neandrów, czy punktów kulminacyjnych daje trochę nazbyt monotonne opowiadanie. Na razie jest 8/10, ale tylko na razie - postaraj się wprowadzić jakieś napięcie do tekstu, jakieś nagłe i nieprzewidziane zwroty akcji, a będzie wspaniale.

4. Podsumowanie.
Końcowa ocena liczona średnią ważoną: („Pierwsze wrażenie.” razy 1 + „Drugie podejście: w poszukiwaniu błędów.” razy 2 + „Na chłodno…” razy 3) podzielone na sumę rang (w tym wypadku: 6). Według mnie najbardziej miarodajny system . Tak więc:
(8.5 * 1 + 9 * 2 + 8 * 3) / 6 = ~8.5

Myślę, że to wysoka ocena - wszak nie łatwo mnie zadowolić - i, że z biegiem czasu na tyle wyrobisz się w pisaniu, że zamiast 8.5 pojawi się w miejscu oceny 10/10. Z niecierpliwością czekam na, tym razem bardziej porywistą, kontynuację. Pozdrawiam,
Mathus92
Awatar użytkownika
mathus92
Stalker

Posty: 118
Dołączenie: 25 Cze 2007, 23:29
Ostatnio był: 14 Sie 2010, 18:17
Miejscowość: Zakopane
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 0

Re: Bunkier

Postprzez nismoztune w 16 Lut 2009, 18:34

Opowiadanie ciekawe, posiada w sobie coś ze stalkera, ale czytając je odniosłem wrażenie, że jest osadzone w realiach Fallouta. Czekam na kolejną część.
Awatar użytkownika
nismoztune
Stalker

Posty: 186
Dołączenie: 18 Paź 2008, 22:20
Ostatnio był: 30 Sie 2023, 19:39
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Akm 74/2
Kozaki: 19

Re: Bunkier

Postprzez StalkerCiastek w 23 Lut 2009, 18:03

Jak dla mnie - jedno z najlepszych opowiadań na tym forum. Tworzy ono taki niesamowity klimat świata zniszczonego przez wojną atomową. Udało Ci się tak ciekawie wszystko opisywac. Musiałeś się nieźle napracowac :D. Chociaż moim zdaniem troche za bardzo się rozpisałeś, ale coś nie pozwalało mi odejśc od kompa tylko czytac i czytac :). Z niecierpliwością czekam na kolejną częśc :).
LOL
Awatar użytkownika
StalkerCiastek
Redaktor

Posty: 357
Dołączenie: 27 Cze 2008, 21:17
Ostatnio był: 26 Cze 2014, 17:46
Miejscowość: Gdzieś
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 58

Re: Bunkier

Postprzez Rączka w 23 Lut 2009, 23:01

Dzięki ci mathus92! Opowiadanko updejtnięte, rozdział 2 będzie po feriach. Póki co planuję drugie opowiadanie będące kontunuacją "Bunkra". Aha, po feriach będzie kolejny update odnośnie "charakteryzacji" postaci. Jeszcze raz dziękuję za komentarze i słowa krytyki. ;)

EDIT: Update poprawiający nieco charakteryzację Łysego. ;)
Rączka
Kot

Posty: 19
Dołączenie: 30 Lip 2007, 09:17
Ostatnio był: 03 Lis 2014, 01:18
Miejscowość: z Bydgoszczy
Kozaki: 0

Re: Bunkier

Postprzez Kumpel111 w 20 Gru 2010, 18:28

Bardzi ciekawe opowiadanie i czekam na jego kontynuacje pomimo że minął dobry rok...
Awatar użytkownika
Kumpel111
Tropiciel

Posty: 363
Dołączenie: 24 Wrz 2010, 18:23
Ostatnio był: 05 Lip 2024, 08:31
Miejscowość: Paraguay
Frakcja: Zombie
Kozaki: 22


Powróć do O-powieści w odcinkach

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 5 gości