przez Valentino w 17 Lip 2008, 16:53
Teodor wstał i przeciągnął się, chrupiąc nadgarstkami, szyją i każdym palcem z osobna. Siedzący obok niego Pete nawet nie zwrócił na to uwagi – był przyzwyczajony do rozmaitych rzeczy, które Ted wyczyniał ze swoim ciałem.
-No… - mruknął, rozglądając się na boki. – Długo mamy jeszcze na niego czekać?
Zapadła już niemal całkowita ciemność – pojęcie widoczności przestało zobowiązywać na odległości większej niż pięć metrów. O tej porze Jantar był szczególnie przerażający – odgłosy zamieszkujących to miejsce mutantów nie przestawały o sobie znać, a wiatr był jeszcze silniejszy, niż zwykle. Po zapytaniu Teodora, gałęzie i korony drzew świszczały niemal ogłuszająco. Wszyscy członkowie S. poderwali się na równe nogi, po czym biegiem schowali się do starego wraku autobusu. Do czasu ustania Powiewu stalkerzy wcisnęli się na koniec autobusu, obserwując bacznie każde wybite okno pojazdu – Gavin nie zamierzał dopuścić do zranienia drugiego człowieka w ten naiwny sposób – mianowicie chodziło o Pabla, który dał się wciągnąć Snorkowi przez kabinę kierowcy innego autobusu (w tym przypadku Prypeckiego). Gdyby nie znaleziony przypadkiem odłamek Duszy, Pablo pożegnał by się z lewą nogą.
Teraz cała frakcja miała opanowany każdy „wzór” zachowania do każdej sytuacji – znali całą Zonę niemal na wylot, miejsce każdej anomalii, położenie każdego wraku, każdej rury lub większego kawałka gruzu. S. ryzykowała wiele, przemierzając Strefę każdego dnia po ponad piętnaście godzin – było to zwyczajowe Jej poznanie, które trwało trzy miesiące nieustannych tułaczek, nieprzespanych nocy i walk z mutantami oraz innymi stalkerami. Do stuprocentowej wiedzy na temat Zony podwładnym Teodora i Gavina zostało już tylko dokładne przeszukanie elektrowni jądrowej. Niestety szanse na to drugie były dość nikłe dopóki Monolit całkowicie się nie rozpadnie, nie wspominając o ilości wojska broniącego Sarkofagu.
Autobus drżał silnie i miało się wrażenie, że Powiew zaraz wywróci go na dach. Zgniłe siedzenia i podłoga autokaru pokryły się starymi liśćmi, pyłem i suchymi źdźbłami trawy.
Ted spośród całej gamy chaotycznych dźwięków zdołał „wyłowić” odgłos radiostacji. Pochylił się nisko, niemal chowając głowę między kolana, po czym odebrał sygnał.
-Teodor?! – okolicę wokół kryjówki zwiadowcy także wypełniała kakofonia wywołana przez anomalię. – Śmigłowiec się zbliża! – informator S. ledwie przebijał się głosem ponad szum.
Ten, ku zdziwieniu wszystkich, nagle ustał. Wszystko wróciło do normy – najszybciej o tym fakcie zorientował się Pete, który z RPG w rękach w mgnieniu oka wybiegł z autokaru.
„Pete szybko biega, Pete’a nikt nie dogoni.”
Dobiegł mnie dźwięk łopat wirnika tnących bezlitośnie powietrze. Z granatnikiem gotowym do strzału, opartym o prawe ramię, włączyłem zintegrowany z kombinezonem noktowizor. Jantar nabrał jasno fioletowej barwy, podobnie jak wiszące nad nim niebo. Teraz, wzmacniając blask gwiazd, mogłem bez trudu dostrzec nadlatujący śmigłowiec. Mi-24WP, u którego zamiast czterolufowego karabinu zamontowano działko 23mm. Oparłem swego RPG7 wyżej, po czym przyłożyłem oko do lunety. Mi leciał nisko, dziesięć metrów przede mną, przez co mogłem trafić go w dowolne miejsce. W momencie, w którym wzbijany przez wehikuł kurz zaczął stukać w mój kombinezon, odpaliłem pocisk.
Rok 1978.
-No, pokazuj, co tam masz! – zachęcił Kamil podnieconym głosem.
Izaak rzucił niedbale karty na plandekę, ukazując cztery asy i króla.
-Ja pier*olę… - Mikołaj gwizdnął z podziwem.
Wszyscy, prócz przebywającego w szpitalu Jonathana, grali w karty pod namiotem w lesie, który za kilka lat zostanie nazwany lasem czerwonym. Był to bardzo duży namiot, z czymś w rodzaju trzech pomieszczeń oddzielonych przegrodami. W jednej znajdowało się radio i prowizoryczna kuchnia – stojak na patelnie, których były dwie wraz z przyczepionym u dołu palnikiem zasilanym na gaz. Największa, środkowa część namiotu zasiedlało pięć materacy – to tutaj niekompletna „paczka” przyjaciół przesiadywała wieczory. Spędzali je na długich, nie mających końca rozmowach na wszystkie tematy oraz na graniu, głównie w karty, kości, lub inną zabawę, którą „dasz radę wziąć ze sobą pod namiot”. Zwykle pierwszy „padał” Leon, przyzwyczajony do wczesnego chodzenia spać – od dwunastego roku życia zaczął biegać i zachowywać się jak sportsmen – wstawał wcześnie rano, biegał, ćwiczył, generalnie, wielce dbał o kondycję i zdrowie. Największym Nocnym Markiem był Kamil – nie widział on żadnych przeszkód, by nie przespać nocy, a zmrużyć oko dopiero w południe następnego dnia, by obudzić się rześkim po dwóch godzinach snu. Była to jedna z wielu osobliwości, które posiadał, które jednak upodabniały go do reszty uznawanego za „nieodpowiednie” towarzystwa. Teraz, o pierwszej w nocy, prócz niego na nogach trzymał się jeszcze Mikołaj, Izaak i Radek – Leon zasnął już po jedenastej i przewrócony na prawy bok, zapewne śnił o Wielkim Kanionie (miał lęk wysokości, zaś ten konkretny sen nawiedzał go już od szóstego roku życia).
Stawką były, jak zwykle, zapałki – Kamil od dawna przestrzegał przyjaciół przed poważnym hazardem, posługując się ojcem-bankrutem jako przykład. Przynajmniej do tej pory jego ostrzeżenia odnosiły skutek – nikt z obecnych w namiocie, a także Jonathan, nie wygrali ani nie przegrali w tego typu zagrywkach żadnego pieniądza.
„I oby tak dalej…” – powtarzał Leon co jakiś czas.
Po skończonej grze i zebraniu całej „puli” przez Izaaka, Radek wrócił do bolesnego tematu.
-Masterton ostatnio dziwnie się zachowuje, no nie? – spytał.
Izaak przewrócił oczyma.
-A jak ty byś się zachowywał, gdyby ktoś rozciął ci twarz? – odparł. Miał rację – w takim sytuacjach osobowość człowieka może się diametralnie zmienić, a nikt, nawet sama ofiara nie jest w stanie przewidzieć, jak.
-Jestem w stanie zrobić wszystko. Dosłownie wszystko, dla Jonathana. – obwieścił Kamil. Spodziewano się takiej wypowiedzi – Kamil zawsze dawał o sobie znać, że to on jest najbliższą Jonathanowi osobą zaraz po rodzinie. Nie wiadomo było jeszcze, co dokładnie zbliżyło tą dwójkę w tak dużym stopniu, lecz Radek, Leon, Izaak i Mikołaj mieli się już niedługo o tym dowiedzieć. Do tej pory pozostawały im jedynie domysły – czy jeden uratował drugiego podczas napaści? Pożyczył pieniądze w naprawdę kryzysowej sytuacji? Ilość podejrzeń była nieograniczona, pozostawało więc jedynie oczekiwać prawdy.
-Zauważyłem coś innego, Kamil. – zagadnął Izaak.
-Co masz na myśli?
-Ty zachowujesz się dziwnie. Jesteś zduszony, wyciszony, gapisz się w glebę jakby Bóg ci się na niej objawił. Żal? Poczucie winy? Czujesz się odpowiedzialny za to, co stało się Jonathanowi?
-Adrian! Tak, do ciebie przecież, ku*wa mówię! Choć no tu! – Kamil nie czuł się pewnie w obecnej sytuacji. Nie wróżył sobie świetlanej przyszłości, jeśli jego plan nie wypali. Cóż, twierdził, że Adrian zalicza się mimo wszystko do grupy szpanerów – takich, którzy są mocni tylko w gębie i pięści, innymi słowy – jeśli takiemu się dobrze przygada, to wymięknie, tak samo, jak jego wielkie mięśnie.
Nazywający samego siebie tego dnia Pan Ryzykant niósł dżinsy, adidasy i białą koszulkę z krótkim rękawem. Adrian zaś miał na sobie koszulkę na ramiączkach oraz spodnie z dresu. Obaj byli podobnego wzrostu, jednak Kamil był o dwa lata młodszy.
„Bez ryzyka nie ma zabawy!” – powiedział sobie w duchu.
Nie znali się – gdyby Adrian wiedział, że Kamil kumpluje się z Jonathanem i resztą jego osiedla, na dzień dobry wybił by mu ząb. Nie pierwszy raz zresztą.
Zamiast tego serdecznego powitania, stanął on przed Kamilem jak słup soli, po czym zaczął mierzyć go morderczym spojrzeniem. Na szczęście dla Ryzykanta nie odniosło ono skutku – Kamil, zanim przeprowadził się do Prypeci, mieszkał w innym podobnym miasteczku, które tworzyło zupełnie nowe znaczenie słowa „chuligaństwo”. Na ulicy „rządziła” grupa zwykłych nastoletnich bandytów, okradających nie tylko sklepy i napadających na ludzi dla pieniędzy. Kamil mieszkał tam od urodzenia i widział nie jednego „kozaka” – w jego rodzinnej miejscowości, Adrian byłby pomniejszym frajerem – tu, w Prypeci, próbował uczynić z nich między innymi Jonathana.
„W moich snach, gnoju!” – rzekł Kamil do siebie, gdy dowiedział się od Jonathana, że Adrian go, jak to określił, gnębi.
-Życie ci nie miłe? – spytał lekceważącym tonem Adrian.
Pęka.
Taki z niego twardziel, a wystarczyło, że nie zlałem się patrząc mu prosto w oczy.
Teraz to ja mierzyłem go spojrzeniem, które można było nazwać zabójczym. Teraz to on zaczynał być trzęsącym spodniami frajerem. Tam, gdzie się urodziłem, miałem wyjątkowe szczęście, będąc dobrym znajomym „od przedszkola” Mariusza Kirowskiego – chłopaka starszego ode mnie o trzy lata, który w pewnym stopniu przekonał swoich znajomych (czytaj – resztę osiedlowych chuliganów) do mojego towarzystwa, przez co byłem świadkiem niejednego wybryku. Trzy razy doprowadziło to do poważnej bójki, miałem za sobą dwa tygodnie w poprawczaku, o czym jeszcze nikt poza Jonathanem nie wiedział.
Dziwi mnie, jak nietypowe mogą być powody stworzenia się takiej zażyłości.
-No?! – głos Adriana był już widocznie zaniepokojony. W takich chwilach, jak spodziewał się Kamil (co widział kilka razy na własne oczy) tego typu osiłki przestają rozmawiać, za to zaczynają się bić. Do tego momentu brakowało niewiele – Kamil chciał jeszcze trochę poucierać gnębicielowi nosa.
-Takiś mocny, co? – zapytał sarkastycznym tonem.
Śmiałość.
Śmiałość zawsze łamie takich gnojków, którzy oczekują od innych, że zaczną płakać po podniesieniu przez nich tonu głosu.
Dobra, czas przejść do konkretów.
Założyłem ręce na piersi, jeszcze intensywniej świdrując stojącego przede mną nastolatka.
-Podobno zaczepiasz Jonathana Mastertona.
Adrian wydawał się oburzony.
-Właśnie! – teraz jego głos był niemal paniczny. Podstawowa zasada – nie daj po sobie poznać, że się boisz. – Jonathan! To nawet nie jest ukraińskie imię, że o nazwisku nie wspomnę! – wykrzyczał. Zaczął zachowywać się jak hipokryta. Jak gość na przyjęciu, który próbuje przekonać otoczenie do kiepskiego kawału, obawiając się, że inni się nie zaśmieją. Nie myślał nad tym, co mówi – plótł jęzorem na ślepo, próbując załagodzić sytuację albo zboczyć z tematu. Teraz jego jedynym (i tak mocnym) atutem była siła.
Fakt, Masterton nie był z Ukrainy tylko z zachodu, lecz to nie miało teraz nic do rzeczy.
-Pytałem, czy go gnębisz, a nie skąd pochodzi.
-A co cię to?! Zresztą, kim ty jesteś, żeby tak do mnie gadać, co?
Ostatnie próby uratowania swej godności.
Adrian wystrzelił prawą, sformowaną w pięść dłonią w kierunku nosa Kamila. Ten sprawnie uniknął ciosu, uskakując w prawo. Po chwili całą siłą, na jaką potrafił się zdobyć, kopnął Adriana prosto w krocze.
Oczy wyszły mu na wierch, a twarz nabrała komicznego choć i przerażającego wyrazu. Odruchowo złapał się za trafione miejsce obiema rękoma, jęcząc przeraźliwie i osuwając się na chodnik. Kamil złapał go za ucho i podniósł ogoloną głowę na wysokość jego pasa, po czym schylił się nisko i wyszeptał:
-Jeszcze raz go tkniesz, to będę cię kopał w jaja tak długo, że ci odlecą i będziesz musiał je zbierać z chodnika. Od dziś Jonathan Masterton jest dla ciebie nietykalny i święty – jeśli spadnie mu choć włos z głowy… - po wypowiedzeniu tych słów doprawił swą ofiarę jeszcze jednym kopniakiem, tym razem w czoło.
Dyszałem ciężko, patrząc na zwijającego się z bólu Adriana. Od drugiego tego typu występku mego autorstwa przyzwyczaiłem się do emocji, które wcześniej wywoływały u mnie drżenie nóg. Teraz, choć, co oczywiste, podekscytowany, byłem opanowany. Moje zachowanie ściągnęło na siebie spojrzenia przechodniów – kilku przechodzących obok stadionu ludzi omijało mnie szerokim łukiem. Gdyby nie oni, zmusiłbym się do wymiotów wtykając do ust palca, zwracając rzecz jasna na leżącego pseudo twardziela. Wziąłem głęboki oddech i szybkim krokiem ruszyłem do bloku Jonathana, z wieścią, że jego problemy z Adrianem się skończyły.
Lecz miały się one dopiero zacząć.
Rok 2009.
-Cóż… - rzekł Jonathan pocieszającym tonem, patrząc w bezchmurne niebo. – Przynajmniej nie mogłeś się dłużej obwiniać…
Rok 2001.
-Po pierwszej piątce trupów reszta spękała. – pochwalił się Gavin, paląc papierosa. – Gdybyś tylko widział ich miny – takie! – Gavin wytrzeszczył oczy i w komiczny sposób rozszerzył usta, niczym wyjęta z wody ryba.
Siedzący na dachu wieżowca wybuchli śmiechem. Zamierzali spędzić w nim noc, a konkretnie na czwartym piętrze najwyższego w Prypeci budynku. Nieoficjalnie stanowił on główną kwaterę S. – piętra powyżej trzeciego były zupełnie niepodobne do pozostałych – Gavin starannie je odnowił, zamontował kilkanaście nowoczesnych, stalowych drzwi, a ściany dodatkowo opancerzył, podobnie jak okna. Tylko kilka pokoi nie uległo gruntownemu remontowi – większość z pełnych gruzu pomieszczeń zamieniły się w rusznikarnie, laboratoria i centrum łączności, wręcz pęczniejące od sprzętu elektronicznego – laptopów, telewizorów i wielkich komputerów, wszystkie z nich były zasilane artefaktami. Na najwyższym piętrze wieżowca zburzono ściany, upodabniając je do wielkiej sali, które było połączeniem jadalni i sypialni, choć, jeśli ktoś chciał przebywać sam, nie miał ku temu żadnych przeszkód – każdy z członków S. miał do dyspozycji własny pokój.
-A jak wam poszło? – zapytał Gavin po chwili.
Ted strzelił nadgarstkiem, po czym odpowiedział.
-Zestrzelony, na nasze szczęście, walnął w tą górę na południu, więc załoga nie miała żadnych szans.
23
-Gdzie ty jesteś, do cholery? – spytał podenerwowany John. Czekał ponad minutę na odzew od Grahama. W tym czasie, jak zwykle zresztą, nerwowo rozglądał się na boki, wypatrując naukowców i wojska. Odpowiedź drugiego podwładnego Sussaro była następująca:
-Zwiedzam sobie centrum. – nie tyle treść, co beztroski ton tej wypowiedzi doprowadził Finna do szału.
-Kurwa!- zaklął. – Nie jesteś tu na wycieczce krajoznawczej, więc przestań się bawić w turystę i jak najszybciej tutaj przychodź! – wykrzyczał. W odpowiedzi usłyszał kilka uspokajających pomruków typu „Tak, tak…” Westchnął głęboko, po czym oparł się o pniak najbliższego drzewa i założył ręce na piersi, wyczekując partnera.
-Wycieczkę sobie zrobił… - mruknął pretensjonalnie.
Smutas.
Rodzi się druga Zona, a on mi nie pozwala mi obejrzeć centrum kilkanaście godzin po wybuchu. Mimo wszystko usłuchałem – Finn może miał i gorsze relacje z Sussaro niż ja, ale nawet taka drobna sprzeczka mogła je pogorszyć. Sussaro należał do ludzi strasznie przewrażliwionych, także w kwestii wykonywania jego zleceń. Zaś po wybuchu tutejszej elektrowni, dostał wręcz obsesji na punkcie Mryńska. Promieniowanie.
Wszystko przez powstałe promieniowanie, którego, według wcześniejszych ustaleń, mogło być nawet dwa razy więcej, niż zdoła pomieścić Pochłaniacz. Naładowanie go w połowie pozwoliłoby Gomezowi na poszerzenie Strefy o kilka kilometrów, zaś całkowite zapełnienie artefaktu energią stanowiło prawdziwy szczyt marzeń. Wolałem nie myśleć, co zrobi Sussaro, kiedy dostanie do dyspozycji „pełnego” Pochłaniacza. Szybko odpędziłem od siebie wizje, jaki kształt przybierze wtedy Zona, więc przyspieszyłem kroku i zacząłem skupiać swą uwagę na wymarłym mieście.
Mryńsk dość znacznie różnił się on Prypeci – nowocześniejsza (czytaj – nie ta rodem z „komuny”) zabudowa – wyraźnie lepsze drogi i chodniki, teraz tonące w kolorowych papierkach i wstążkach, które przy mocniejszym wietrze lądowały także na pobliskich kamienicach.
Kamienice.
Tutaj to one stanowiły większość budynków mieszkalnych, w przeciwieństwie do tonących w blokach i wieżowcach Prypeci. Na ulicy, którą właśnie się przechadzałem, kamienice były szare, trochę zaniedbane i bardzo wysokie, przez co rzucały długie cienie, pogrążając centralną część Mryńska niemal w całkowitej ciemności. Była siedemnasta, zaś czułem się jak o dziesiątej w nocy.
Idąc, bacznie obserwowałem otaczające mnie budynki. Żadnej odrapanej farby, gruzu, pyłu czy śladów zniszczeń. Zdawało się, że wszyscy mieszkańcy gdzieś wyjechali, nie zaś, że uciekli w popłochu. Tutaj wrażenie zatrzymania się w czasie było jeszcze wyraźniejsze, niż w Prypeci.
Wiele okien było szeroko otwartych, ukazując białe sufity wnętrz. Przez nieliczne balkony i okiennice wywieszono pranie – ku memu zdumieniu wiele z nich jeszcze nie wyschło.
Po wyjściu z wąskiej i zacienionej uliczki, znalazłem się na sporym placu. Miał kształt przybliżony do prostokąta – w każdym jego rogu znajdowało się wejście do uliczki podobnej do tej, z której właśnie wyszedłem. Wyłożony został kostką brukową, która co kilkanaście metrów została urozmaicona niewielkim paskiem wypolerowanego granitu. Na całej powierzchni placu rosły drzewa, sadzone dwoma rzędami z pięciometrowym odstępem. Zaczynał się on w połowie placu, biegł z zachodu na wschód – omawianą przestrzeń pomiędzy nimi wyłożono podobną kostką, lecz w znacznie innym kolorze i wzorze. Ziemia, z której wyrastało każde drzewo, była ogrodzona granitem, tworząc coś, co wyglądało jak kwadratowa doniczka. Na końcu pewnego rodzaju alejki ustawiono czarną furtkę, prowadzącą do niewielkiego kościoła.
Jego wielka wieża zegarowa wyrastała ponad korony drzew i dachy kamienic, była zbudowana z czerwonej cegły, sam zegar składał się z białej, oszlifowanej kamiennej tarczy i dwóch wielkich, czarnych wskazówek. Rzymskie cyfry wskazujące godziny wykonano z czarnego kamienia pomalowanego dodatkowo złotą farbą. Ten zegar późnił się trochę w stosunku do mojego – wskazówki na kościele wskazywały za pięć siedemnastą.
Przez chwilę miałem ochotę uciec do Finna, obawiając się w pewien sposób dzwonów, które niewątpliwie zadzwonią, kiedy nastanie pełna godzina. Bałem się wielu dziwnych rzeczy, nabyłem wiele nietypowych fobii, ale nie mogłem dokładnie opisać, czego dokładnie obawiałem się, gdy w pustym, opustoszałym niedawno mieście rozlegną się dzwony kościelne. Przygnębienia? Załamania? Wizja, że kolejne duże, tętniące życiem miasto podzieliło losy Prypeci, niewątpliwie mnie smuciła.
Postanowiłem jednak, czym prędzej udać się do Johna i elektrowni. Skręciłem w prawo, szerokim łukiem mijając kościół. Po tej stronie placu, otaczały go kawiarnie, sklep z alkoholami, zaraz obok z tytoniami, zaś na jego końcu, u wylotu uliczki, jeszcze niedawno działała cukiernia. Skręcając w ulicę Ukrainki, omiotłem spojrzeniem wystawione przed sklep plastykowe stoliki i krzesła.
Pomyśleć, że jeszcze niecałe dwa dni temu były pełne zajadających się ciastami, pączkami i innymi słodyczami ludzi. Pod jednym ze stolików leżała przewrócona porcelanowa filiżanka, pełna zaschniętej kawy na dnie.
-Poszły! – warknął John zduszonym przez hełm głosem, strzelając ze swego P99 do stada psów. Zastanawiało go, czemu psy zachowują się w ten sposób w takich sytuacjach – odczuły swobodę, nieobecność swych panów? Ich całkowite zdziczenie, (jeśli wcześniej wszystkie nie padną trupem przez skutki promieniowania) pozostało już tylko kwestią czasu.
Stado rozbiegło się w popłochu we wszystkie strony, kiedy jeden z jego uczestników został trafiony w głowę, która niemal pękła w pół w miejscu, gdzie wilczur miał oko. Przez moment zdawało się, że pysk zwisa w powietrzu na niewielkim płacie pokrytej sierścią skóry.
Z zarośli tuż za martwym kundlem wyszedł Graham, rozglądając się na boki. Wraz z Johnem nosił on szarawy kombinezon naukowca, z hermetyczną przesłonką na twarz, podobnej do tej, jaką miały pancerze SEVA. W kwestii ochrony przed promieniowaniem ten kombinezon był niekwestionowanym liderem, z którym cała grupa Sussara obchodziła się niemal z namaszczeniem, na co wpływ miał też sposób ich zdobycia. Mianowicie chodziło o sprzedaż trzech Dusz (zdobycie dwóch z nich wymagało napaści na bazę wojskową) naukowej organizacji, która miała swój wkład w odkrywaniu Zony. Odkryli oni i nazwali wiele artefaktów, anomalii i mutantów.
Całe te zamieszanie na szczęście się opłaciło.
John ujrzawszy idącego ku niemu Grahama, wyjął z plecaka Pochłaniacza w specjalnym pojemniku – tym samym, w którym Graham umieścił artefakt ukryty w miejscu, gdzie Masterton zabił Johnsona. Gdy sięgnął ręką do otwierającego przycisku, powstrzymał go przed tym Graham.
-Jeszcze nie! – niemal krzyknął. – Dzwony.
-Jakie znowu dzwony? – spytał John podenerwowanym głosem. Miał już zamiar dodatkowo ochrzanić swego towarzysza, jednak zmienił swoje zamiary, gdy pokazał on mu zegarek. Za kilka sekund miała nastąpić piąta.
-Dalej się ciebie to trzyma? – dociekał Finn. – Chociaż… - zamyślił się głęboko. – Też nie jestem pewien, jakbym zareagował. Wiesz, jak działa Pochłaniacz. Nieprzewidywalnie, jak alkohol i leki.
Kilka sekund po wyjęciu kilkumetrowej liny przez Johna, rozległo się pierwsze uderzenie dzwonu. Grahama przeszył zimny dreszcz. Wszystko, całe otoczenie i powstała sytuacja – opuszczenie miasta przez mieszkańców, chłodne powietrze, szare, wręcz smutne niebo wraz z bijącym dzwonem kościelnym strasznie go dobijały. Gdyby ktoś nieświadom wybuchu przechadzał się nieopodal, myślałby o udających się do kościoła ludziach, jak i tych, których sprawy duchowe w ogóle nie interesowały.
Jedyna rzecz stwarzająca pozory funkcjonowania miasta dawała o sobie znać. Krótkie uderzenia i rozchodzące się we wszystkie strony głuche echo wypełniało nie tyle uszy, co myśli Grahama, trwało przez ponad pół minuty. Kiedy John upewnił się, że jemu asystentowi nic nie jest, wyjął Pochłaniacza z pojemnika. W momencie odchylenia przezroczystego wieka, Finn natychmiast poczuł się o wiele gorzej, jakby właśnie dowiedział się o śmierci bliskiej osoby. Nie mógł pomylić tego uczucia z żadnym innym – żal, smutek dosłownie wypełniły go po brzegi. Uczucie było tak silne i rzeczywiste, że Finn niemal nie spytał Grahama: „Jak umarł?”
„Weź się w garść!” – pomyślał. Zaczął sobie wmawiać, że to uczucie jest jedynie efektem działania artefaktu, że kiedy tylko zamknie go z powrotem w pojemniku, negatywne emocje znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Kiedy w końcu uświadomił sobie, że nie umarł mu nikt bliski (zresztą, żadnego nigdy nie miał) połączył drut z pochłaniaczem za pomocą przyssawki, po czym odczepił od paska przeciwpancerny granat.
-Niedługo mają przysłać pierwsze oddziały, więc lepiej się sprężmy. – rzekł, odbezpieczając ładunek.
Powoli, z ostrożnością sapera na polu minowym, ominąłem Elektro. Światło dobywające się z Blasku Księżyca dobywało się z niewielkiego dołku w glebie, tuż pod ścianą magazynów z wagonami, na wschód od centrum terenów przemysłowych. Od elektro po lewej dzieliło mnie niewiele ponad kilka centymetrów, byłem więc, powiedziawszy szczerze, o krok od śmiertelnego porażenia prądem. Jedynie odłamki Baterii, którymi byłem obwieszony pod koszulą, mogły dać mi szansę na oderwania się od ładunku elektryczności. Kucnąłem, wziąłem głęboki oddech, po czym odniosłem wrażenie, że całe życie przelatuje mi przed oczyma – od młodości w Kijowie po zawitanie do Zony. Wciąż pamiętałem moment wjazdu na Jej tereny. Ogromne, ciągnące się po horyzont pola uprawne, gdzie jedynym urozmaiceniem od wszechobecnych traw była niewielka szosa. Po kilkugodzinnej jeździe, przejechaniu przez rządowy punkt kontrolny (dobre kilka kilometrów przed właściwą Strefą, gdzie nikt bez sporego wsparcia i arsenału broni palnej się nie zapuszczał – w pewnym momencie sam byłem zdziwiony, dlaczego) zacząłem sobie uświadamiać okropieństwo tego miejsca.
„Witamy w Zonie! Miejscu, gdzie po paru dniach zaczniesz zabijać dla kawałka chleba, miejscu, które wypierze cię z emocji i wymaże z twej świadomości pojęcia takie jak „racjonalne”, „prawdopodobne”, „możliwe”. To nowy, inny świat, z którego za cholerę nie wyjdziesz, chyba, że założysz tu burdel, albo urwą ci nogę, więc, jeśli życie ci miłe, zawracaj i módl się, żebyś nigdy nawet nie pomyślał o tym szyldzie.” – głosiły litery nabazgrane biała farbą na sporym kawałku drewna. Pod szyldem wykopano spory i głęboki dół. Zbliżyłem się do niego i omal nie upadłem z wrażenia po tym, co zobaczyłem w środku.
Setki, wręcz tysiące ludzkich zębów. Po zwróceniu niewielkiego śniadania, dostrzegłem jeszcze jedną tabliczkę. Pisało na niej:
„Każdy ząb to jeden głupiec, który stracił tu życie. Oczywiście nie każdy trzyma się tego zwyczaju – te zęby to niewiele więcej niż połowa zmarłych tu stalkerów. Wciąż chcesz tutaj zostać? W takim razie miło było cię poznać.”
Przełknąłem głośno ślinę i pozbierałem myśli. Musiałem, musiałem tu wejść. Nie było innego wyjścia. Wsiadłem do samochodu i kazałem memu kierowcy jechać.
-To jeszcze nic. – mruknął.
-Co? – spytałem zaniepokojony.
-Nic… zobaczysz.
Po dziesięciu minutach zobaczyłem.
Ze stojącego przede mną pnia, na szubienicy wisiał człowiek. Musiał się zabić (albo ulec tym, którzy go zmusili) dawno, bo ciało było wyjątkowo przegniłe, a w paru miejscach było widać już gołe kości. Nie mogłem dokładnie opisać tego okropnego widoku – powierzchni mięsa, ilości mieszających się z sobą obrzydliwych wydzielin, a także niewątpliwego przesłania, które miał rozpowszechniać wisielec. Jego ręce ułożono wzdłuż boków – trzymał w nich kolejną tabliczkę. Trudno było nazwać to trzymaniem – kawałek drewna przybito do palców nieszczęśnika gwoździami.
„Skończysz tak samo…”
-Hej, ty! – obcy głos zza pleców wyrwał mnie z zamyślenia. Odruchowo wyrwałem mego USP Experta z kabury i wycelowałem w przybysza. Ten z kolei mierzył do mnie Browningiem HP. Miał na sobie SEVA’ę, z odsłoniętą twarzą. Patrząc na nią i sposób, w jaki kombinezon układał się na jego sylwetce, można było dojść do oczywistego wniosku. Był chudy.
Niewiarygodnie chudy.
Wszystkie kości sterczały w niesamowity, wręcz nienaturalny sposób.
-Nic z tego! – krzyknąłem. – To jest mój artefakt, byłem tu pierwszy!
Blady chudzielec prychnął, po czym powiedział:
-Nie interesuje mnie twój artefakt, widzisz… - po tych słowach odchylił głowę do tyłu w bok, ukazując spore rozcięcie na kościstej szyi. Świeże rozcięcie, z którego jeszcze niedawno płynęła krew. Teraz skrzepła i szpeciła szyję stalkera. – Nie powiodła mi się walka z mutantem, a mam takiego pecha, że… - znów skierował głowę, a tym samym swe spojrzenie na mnie. – Zgubiłem środek dezynfekujący. Nieszczęśliwy wypadek, który mógł się nawet zdarzyć Sus… każdemu.
Dobrze, że przynajmniej nie osępi mnie na Blask Księżyca. Wtłukłem zbyt wielu ludziom, żeby tak po prostu zrezygnować. Wciąż celując w chudzielca, lewą ręką sięgnąłem do wielkiej kieszeni na lewym udzie. Otworzyłem ją, po czym wymacałem w jej wnętrzu zminiaturyzowaną apteczkę, z której wyjąłem niewielką buteleczkę. Po zamknięciu kieszeni, rzuciłem środkiem oczyszczającym ponad Elektro, w stronę nieznajomego, który zręcznie ją chwycił.
Przytrzymując flakon kciukiem, uniósł w moją stronę rękę w geście wdzięczności, po czym odwrócił się i z pistoletem u boku ruszył w stronę przejścia do Rostoka. Odetchnąłem z ulgą, kiedy zniknął mi z oczu. Położyłem pistolet na ziemi, kucnąłem i wyciągnąłem rękę w niewielkie zagłębienie w ziemi, w którym radośnie świecił Blask Księżyca. Pewność ogromnej zapłaty i wizja posiadania nowego karabinu jeszcze bardziej mnie zmotywowały.
Zapukałem do przyczepy Adama.
-Wejść! – rozległo się zza drzwiczek.
Pociągnąłem klamkę, otworzyłem szeroko drzwi, po czym wszedłem do środka, zamykając je za sobą. Adam siedział na kanapie i oglądał telewizję. Wnętrze bez wątpienia można było nazwać schludnym – dywan, obicia ścianek i sufitu, meble i sprzęty kuchenne były czyste i zadbane.
-Jakież to wspaniałości przynosisz mi dzisiaj, o Michale? – zawołał do mnie Adam, nie odrywając oczu od kineskopu. Sprzedawałem mu różności od dawna, tak często, że prawie się zaprzyjaźniliśmy. Jednak przejście na „ty” w zupełności mi wystarczyło – uprzejmie, miło, bez niepotrzebnego włażenia w dupę i klepania w plecy przy drinku. Zrzuciłem z siebie torbę wraz z kombinezonem, pod którym miałem oliwkowy sweter i cienkie spodnie. Schyliłem się nisko, po czym wyjąłem swą zdobycz z plecaka. Lazurowy blask natychmiast wypełnił pomieszczenie, z racji późnej pory i faktu, że dopóki nie wyjąłem Blasku Księżyca, jedynym źródłem światła w przyczepie był telewizor. Handlarz bronią natychmiast zauważył zmianę.
-Noo, w końcu jakieś konkrety! – rzekł z uznaniem, zacierając ręce. – Co tak stoisz? – spytał uprzejmie. – Siadaj. – ruchem głowy wskazał boczne siedzenie kanapy.
Z artefaktem w dłoniach, zająłem miejsce obok Adama.
-Słyszałem… - zaczął. – Że wkurza cię ten twój, nie oszukujmy się, złom.
Miał rację – przez ostatni tydzień zabiłem trzy mutanty, zaś strzeliłem ze swego zdezelowanego M16 dwa razy. Strzały służyły przestraszeniu pewnego informatora, jak więc zabiłem mutanty? Powiedzmy, że częściowo, bo przez szczęście, obaliłem tezę wielu ekspertów twierdzących, że kolba M16 może pęknąć przy mocnym uderzeniu. Karabin, którym posługiwałem się od przybycia do Zony był zwyczajnie stary, miał też kilka usterek, ale bez wątpienia nie wyrzucę go na śmietnik. Miałem sentyment do wielu rzeczy, w tym broni, planowałem, więc, po zakwaterowaniu się u Powinności, ładnie go wyeksponować – zapewne wstawię go w gablotę.
Potrzebowałem czegoś nowoczesnego, najlepiej egzemplarz typu „prosto z taśmy produkcyjnej”. W idealnym stanie.
-Proponuję ci snajperskiego Gaila. Oraz coś naprawdę… sam zobaczysz.
„Może być.” – pomyślałem. Gail był dobrą bronią, w pełni mnie zadowalał. Bardziej interesowało mnie to, co Adam zapewne chciał określić mianem niespodzianki.
-Umieram z ciekawości. – powiedziałem całkiem szczerze, starając się, by w mym głosie nie dało się wyczuć wazeliniarskiej nuty. Na te słowa Adam jeszcze raz zatarł ręce, po czym zanurkował głową i rękoma pod stolik. Usłyszałem jakiś łoskot, po chwili dźwięk odskakującej deski. Adam wynurzył się z spod stołu i położył na stole teczkę z aktami. Była dość nowa, miała biały kolor i zamykano ją na mocny rzep. Pękała w szwach.
-Słyszałeś o tej grupie naukowców, jak im tam… Autorach?
-Ci, którzy jako pierwsi wjechali do Zony? – spytałem.
-Tak. I zarazem ci, którzy… - Adam zawiesił głos i dał mi znak, żebym dokończył za niego zdanie.
Zamyśliłem się na moment, po czym odparłem, a raczej odpowiedziałem pytaniem na pytanie:
-…zginęli przez wejściem do Czerwonego Lasu?
Adam patrzył na mnie przez chwilę, po czym wybuchł śmiechem tak głośnym i gwałtownym, że musiałem zatkać prawe ucho. Śmiał się przez dwie sekundy, wystawiając moją cierpliwość na próbę. Kiedy umilkł i otarł łzę (albo zrobił to, by podkreślić, jak bardzo go bawię) jego mina pozostała dalej rozbawiona, przyozdobiona szerokim uśmiechem.
-Co ty? W Boga wierzysz? – zapytał z lekką dozą cynizmu. – Każdy tak sądzi, dopóki nie przeczyta tych akt. Powiem ci to w skrócie.
Założyłem nogę na nogę i z wyraźnym podnieceniem oczekiwałem dalszych słów Adama.
-To ich zapiski, dokładnie z 87-ego roku. Autentyczne, wierz mi na słowo. Według ich… cała grupa Autorów ginie w Prypeci, a dokładnie w samym jej centrum, na placu.
Więc jednak przeszli przez Las. Co tam spotkali? Jakie nieznane nam anomalie i mutanty? Cholera, czy tam w ogóle coś żyje? Sam fakt, że przeprawili się przez Czerwony Las dawał wiele do myślenia. Po wydarzeniu w 97-ym roku chyba nikt się nie zapuszczał w tamte strony.
Gwałtownie otworzyłem teczkę i ujrzałem ostatnią rzecz, jakiej bym się spodziewał.
Mnóstwo zapakowanych płyt DVD.
-Masz u siebie odtwarzacz? – spytał mnie Handlarz, widocznie widząc w mych oczach coś w rodzaju żądzy wiedzy.
-Musiałbyś mi pożyczyć… - mruknąłem, wpatrując się tępym wzrokiem w zawartość teczki.
-Jasne, jasne… powiem ci trzy rzeczy i dam ci go na czas „nieokreślony” byś wszystko dokładnie sobie przestudiował. Pierwsza – pewnie zastanawiasz się, dlaczego daję to akurat tobie. Stalkerów w Zonie są niezliczone rzesze, a ja dołączam ciebie do wąskiej grupy, że tak powiem, wtajemniczonych. Powiem ci dlaczego – spośród tych wszystkich samotników narażających życie dla kasy, którą im daję, ty jesteś najostrożniejszy. Większość handlujących ze mną nie żyje ze zwykłej głupoty, wiadomo, jak to wypadki chodzą po ludziach w Strefie. Nikt nie czuje się bezpieczny, a przeciwko tobie jest wszystko – od anomalii po mutanty, na chciwych bandytach skończywszy. Mam wrażenie… Nie, jestem pewien, że ty jako jeden z nielicznych tu gości dokonasz czegoś naprawdę wielkiego – zwiedzisz elektrownię, pokonasz Monolit, coś z tego kalibru. Nie skończysz jako anonimowy krzyż wbity w glebę na jakimś wzgórzu – pewnego dnia zrobisz coś, co naprawdę odmieni twoje życie, a kiedy już inni się o tym dowiedzą, okrzykną cię prawdziwą legendą. Poznanie prawdziwej historii Autorów to twój pierwszy krok – oby następne były podobne. Dwie pozostałe rzeczy, to coś, co nazywam zwiększaniem apetytu.
Siedziałem oniemiały, wciąż wbijając się tępym spojrzeniem w Adama. Naprawdę wierzyłem w to, co mówi.
-Nie chcę mi się liczyć wszystkich anomalii, które są powszechnie znane, ale jest ich około dwudziestu. Autorzy spisali ich dokładnie czterdzieści sześć. Słyszałeś zapewne o miejskim szpitalu. Autorzy byli w środku, przemierzyli każdy metr poza piwnicą. Ich zapiski do chwili wejścia do tego budynku urywają się, w lipcu. Następny, a zarazem ostatni wpis ma datę dwudziestego trzeciego września, a brzmi mniej więcej tak - Autorzy wychodzą ze szpitala, biegną na plac w centrum Prypeci, po czym giną. Jak i „dlaczego" - sam zobaczysz.
Lenny ostatniej nocy znów śnił o Sammym.
Obudził się gwałtownie, lekko spocony, dokładnie o dziewiątej rano. Przyzwyczaił się on już w pewnym stopniu do bólu dobywającego się ze złamanej nogi, który był teraz znacznie mniej uciążliwy. Leonard podniósł się z łóżka, oparł głowę o lewą dłoń i zaczął rozmyślać, co właściwie stało się dnia, w którym porwano Barry’ego Jeffersona. Pamiętał ten „wybuch” – ogłuszająco głośny trzask i oślepiające, wszechobecne światło, tak jak i niewielkie promieniowanie, które w wyniku tajemniczej eksplozji powstało. W momencie ujrzenia blasku, Lenny stracił przytomność – w tej samej chwili, w której miał ostrzelać obóz pociskami zapalającymi, dokładnie w tej samej sekundzie, w której odpalono podłożone u podstaw wież strażniczych ładunki wybuchowe.
Kiedy się ocknął… Przypomniał sobie. Po radioaktywnym wybuchu Leonard wciąż leżał w krzakach (kryjówce, którą dzień wcześniej znalazł Jonathan. Zdrowy Jonathan.) z karabinem u boku. Z niewiadomych przyczyn jego radio było odczepione od paska i leżało przez nim o dwa metry, przysypane kilkoma grudkami ziemi. Po chwili wydobył się z niej głos Marka. Wzywał on snajpera, zapewne zaniepokojony brakiem jakichkolwiek śladów pocisków, które miał wystrzelać.
Lenny zaczął się powoli czołgać w stronę słuchawki, zatrzymując się co kilkanaście centymetrów, by podjąć próbę jej sięgnięcia. Po dziesięciu sekundach w końcu dopiął celu.
Obróciłem się na plecy i pochyliłem nisko, z rękoma (w prawej trzymałem krótkofalówkę) wciąż partymi o ziemię, wziąłem głęboki oddech. Targały mną koszmarne mdłości, kręciło mi się w głowie, a w uszach wciąż echem odbijały się dźwięki spowodowane wybuchem. To z pewnością nie było Zwarcie. W chwili naciśnięcia przeze mnie przycisku odpowiedzialnego za wysłanie wiadomości, w krzaki wskoczył rozszalały Snork.
Odruchowo wrzasnąłem i wypuściłem krótkofalówkę z ręki.
Snork wyczuł albo dostrzegł, w jakiej pozycji siedzę, bo zakończył swój nieludzko długi skok potężnym kopnięciem końcem swej stopy w moją prawą łydkę, trafiając w sam środek kości piszczelowej. Zamarłem, słysząc dźwięk pęknięcia. Nie wiem co – zapewne adrenalina – o tym przesądziło, ale udało mi się przemóc ból.
Po kopnięciu, Snork chwycił mnie obiema rękoma za ramiona i przeskoczył mi nad głową. Wciąż trzymając swe pokryte skrzepniętą krwią łapskami, pociągnął mnie nimi mocno w dół. Z głuchym łomotem uderzyłem i tak już obolałymi plecami w twardą glebę, krzywiąc się boleśnie. W tym czasie mutant, człapiąc niechlujnie, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, znowu będąc naprzeciwko mnie. Sapnął, a raczej prychnął niczym byk przed szarżą, po czym znów ruszył w moją stronę. Po drodze wypadł nieco z rytmu, uderzając lewą dłonią o M82, tłukąc szkiełko w zamontowanej na nim lunecie.
Podniosłem lekko głowę i próbowałem przewidzieć, w jakiej pozie stwór dokona następnego skoku, próbując w końcu mnie wykończyć.
Odzyskując wcześniejsze tempo, Snork znów wybił się w powietrze.
Leciał z przekrzywioną głową i wyciągniętymi przed siebie rękoma, rycząc przeraźliwie.
Poderwałem się do góry i chwyciłem potwora za jego przerażającą, wykrzywioną w grymasie niepohamowanej żądzy zabijania twarz.
Udało mi się zmienić kierunek, w którym mutant miał zamiar polecieć, a jako, że włożył w to bardzo dużo siły, dość łatwo udało mi się obalić go na ziemię. Gwałtownie przekręciłem dłonie.
Puściłem bezwładne ciało, po czym odetchnąłem z wyraźną, przeogromną ulgą. Ciężko dyszałem, ale i tak byłem o wiele spokojniejszy. Wszystkie zapasowe rezerwy energii, w tym adrenalina, powoli mnie opuszczały, o czym świadczył też ból w złamanym piszczelu. Narastał stopniowo, podobno jak każde miejsce, w które zostałem uderzony w przeciągu ostatnich kilku godzin. Zamarzyłem o lekach przeciwbólowych.
Wezwałem Marka przez krótkofalówkę.
Lenny obrócił się, podniósł leżące u nóg łóżka kule i już po chwili kuśtykał nimi w stronę kuchni. Wciąż nosił na sobie pidżamę – wróżył sobie taki stan aż do dnia zagojenia się złamania.
Drzwi były otwarte – przeszedł przez próg, oparł lewą kulę o aneks, by wolną ręką przysunąć do niego taboret. Po ułożeniu obu kuli na podłogę, Lenny usiadł na nim bokiem, po czym zaczął szykować sobie śniadanie. Wyciągnął się i otworzył lodówkę. Wyjął z niej trzy plasterki żółtego sera, kilka kawałków pokrojonego małosolnego ogórka. Chleb, schowany w pojemniku opartego o bok lodówki, wylądował na aneksie, zaraz przy kostce masła leżącej na małym talerzyku. Leonard posmarował chleb, ułożył na nim ser z ogórkiem, po czym zabrał się do jedzenia, oczekując przy okazji herbaty – woda już się gotowała.
Po skończeniu pierwszej kromki, Lenny przysunął się wraz z taboretem w stronę okna. Jego kwatera była na pierwszym piętrze budynku, miał więc bardzo dobry widok na plac obozu Widział z stąd też korony drzew wzbijające się ponad mur. O tej porze panował niewielki ruch, nie licząc ganku tutejszego baru. Siedziało przy nim pięć osób – Lenny rozpoznał wśród nich Aleksa, Damiana i Radka – pozostała dwójka stała plecami do Leonarda. Pomiędzy ubranymi w skórzane płaszcze agentami toczyła się ożywiona dyskusja, w której najaktywniejszy udział brał Radek.
W kuchni rozległ się gwizd czajnika. Lenny wyłączył gaz i zalał szklankę z torebką miętowej herbaty wrzątkiem. Wkrótce silny, miętowy aromat wypełnił pokój. Oczekując, aż napój wystygnie, Lenny wrócił do lektury książki, którą zaczął czytać od wczorajszego późnego wieczora, jakiś czas po założeniu gipsu. „Observatory Mansion” Edwarda Carey’a zapowiadała się bardzo obiecująco.
Po skończeniu rozdziału, Lenny napił się herbaty, po czym skończył śniadanie. Spojrzał na gips, czując zadowolenie i ulgę z racji tego, że złamanie było niezbyt groźne i kość szybko się zrośnie. Następne pięć minut Leonard spędził na rozmyślaniach – o dealerze narkotyków, swojej żonie i Sammym. Następne dwadzieścia minut myślał o Jonathanie.
Ostatnie dni drastycznie różniły się od pozostałych – głównie za sprawą zachowań Mastertona, którego stan ze stabilnego zmienił się gwałtownie w krytyczny. Wszystko zaczęło się od Johnsona, pogoni Johna F. za Leonem i Mikołajem, od tego, co spotkało Radka. Ale tak naprawdę wszystko zaczęło się od Prypeci – od roku 78-ego wszystkie sprawy przybrały zupełnie inny obrót, zaś zajście w Prypeckim szpitalu udowodniły, że mimo wszystko może być jeszcze gorzej. Szpital, jego piwnica, Gomez i Kamil.
Teraz, po wybuchu w elektrowni, powrót do szpitala był śmiertelnie niebezpieczny, lecz w głębi duszy Lenny wciąż czuł, że prędzej czy później wyląduje w klinice wraz ze swymi przyjaciółmi. Był zaś pewien, że tam wszystko się skończy.
Graham trzymał oburącz stalową linkę, która biegła w górę, ku dachowi elektrowni atomowej, podczas gdy John przy pomocy laptopa operował niewielką kamerą. Jej obiektyw został umieszczony przez Finna w otworze wywierconym w ścianie budynku – mógł być on ręcznie obracany za pomocą programu komputerowego, którego John włączył na swym przenośnym komputerze kilka minut temu. Jego monitor ukazywał wnętrze elektrowni oraz przyczepiony do liny Pochłaniacz, który sunął powoli w dół, obniżany przez Grahama.
-I jak? – spytał.
-Jeszcze trochę. – rzekł John Finn.
Kellerman westchnął i poluzował uchwyt, tym samym opuszczając artefakt w dół. Mimo „świeżości” Mryńska wolał on jednak starszą, „poczciwszą” Zonę na terenie Czarnobyla. Wiedział jednak, że to Mryńsk i jego okolice będą wkrótce nowym terenem działań jego, Johna i Sussaro. Było niemal pewne, że w przeciągu kilku tygodni powstaną tu nowe anomalie, artefakty, a nawet mutanty. Gomez miał zamiar „poeksperymentować” na drugiej Zonie, głównie używając do tego Pochłaniacza – był ciekaw efektów, jakie wywołają Wybuchy i Cykle na obszarze, w którym tak niedawno doszło do radioaktywnego skażenia.
Na razie wiedział tylko, że nowo powstałe artefakty znacznie przybliżą go do odkrycia położenia Złotej Kuli. Oko Stwórcy, Pochłaniacz, Złota Kula – te trzy artefakty były mu potrzebne, by bezpiecznie przemieszczać się po szpitalu. Drugim szpitalu.
-Już! – krzyk Johna wyrwał Grahama z zamyślenia. Chwycił on drut z całej siły, co uchroniło Pochłaniacz od zderzenia z kafelkami w elektrowni. – Teraz go połóż.
Graham usłuchał, po czym rzucił linę na ziemię.
-Ile to potrwa? – zapytał.
-Jakąś godzinę, potem wracamy.
Gomez przysiadł się do starego, obsypanego tynkiem stolika. Znajdował się w Sali nr 6 Prypeckiej szkoły podstawowej nr 2. Pomieszczenie to służyło niegdyś uczniom placówki na kształcenie się z dziedziny historii. Oczywiście odpowiednio przeforsowanej przez radzieckich „specjalistów” w tym zakresie.
Sporych rozmiarów klasa tonęła w postrzępionych kawałkach drewna (niegdyś stanowiących ławki – wciąż dało się dostrzec wyryte cyrklem inicjały, pseudonimy uczniów) i gruzie, któremu towarzyszył biały pył i chmury tynku. Ściany i sufit były w opłakanym stanie – farba łuszczyła się ogromnymi płatami, niczym skóra gada, ukazując goły beton. Wszystkie osiem wysokich okien zostało niemal całkowicie wybitych – przez ich pozostałości z gwizdem wiał wiatr, który co jakiś czas powiewał stronnicami porozrzucanych po sali książek i podręczników szkolnych.
Zza framugi wywarzonych drzwi klasy, z szkolnego korytarza rozlegały się odgłosy stawianych kroków. Narastał z sekundy na sekundę – w końcu u progu drzwi stanął Sussaro.
Nosił na sobie czarny, sięgający ziemi płaszcz z długim kapturem, który miał obecnie zsunięty na plecy. Pod tym nietypowym strojem nałożony był Całun.
Sussaro oparł się o zakurzoną ścianę.
-Aleksander Gomez. – mruknął pod nosem.
Gomez wstał z ławki i uśmiechnął się ironicznie.
-Obecny! – powiedział głośno udawanym tonem ucznia wywołanego przez nauczyciela. – Jak im idzie w Mryńsku?
Sussaro sięgnął prawą dłonią pod płaszcz i nacisnął przycisk. Dyktafonu. Ciągle nosił przy sobie ten cholerny dyktafon, na który nagrywał większość słów, które wypowiedział przez swoje krótkie życie. Co, co znajdowało się na taśmach, było o wiele bardziej wartościowsze niż najpotężniejszy artefakt. No, może z wyjątkiem Złotej Kuli. Po włączeniu nagrywania Sussaro powiedział:
-W pełni naładowany Pochłaniacz, zapowiadana burza, sytuacja Jonathana. Czego chcieć więcej? – po krótkiej chwili milczenia dodał. – Pamiętasz, jak szukałeś następnego? Te podszywanie się pod psychologa i takie tam? Ale opłaciło się, co?
Gomez uśmiechnął się pod nosem, przypomniawszy sobie 86-ty rok. Bynajmniej nie z powodu wybuchu w elektrowni.
-O tak. – powiedział pełnym zadowolenia głosem. – Opłaciło się, i to bardzo.
-Michał! – krzyknął ktoś do mnie w chwili, gdy zamykałem pokój w kwaterze dowodzenia Wolności.
Chwilę później uderzył w stojące przede mną drzwi, wytrącając mi z rąk teczkę z aktami na temat Autorów klucze i odtwarzacz. Zawartość teczki przyozdobiła podłogę, wypluwając z siebie kartki, zdjęcia i stosy zapakowanych płyt DVD. Sprzęt RTV z hukiem grzmotnął o podłogę, cudem nie łamiąc się w pół.
Kopnąłem w drzwi ze złości, trafiając nimi, jak się okazało, Dawida – jednego z podobnych do mnie stalkerów zaprzyjaźnionych z Wolnością, tych, którzy sypiali na terenie magazynów wojskowych za niewielką opłatą. Dawid specjalizował się w zbieraniu trofeów – spodziewałem się też, jak się okazało słusznie, że właśnie w tej sprawie do mnie przylazł.
-Przy śmigłowcu widziałem piękną Pijawę! – krzyknął do mnie podekscytowanym tonem, masując trafione drzwiami, spocone czoło. Dawid miał dwadzieścia osiem lat, ponad metr siedemdziesiąt wzrostu i niemal całkowicie łysą głowę. Był sporej postury i dobrej budowy ciała z wyjątkiem nabytego w wyniku nadmiernego spożywania piwa brzucha. Odstawał od niego niczym włożona pod koszulkę piłka do koszykówki.
Schyliłem się i zacząłem zbierać porozrzucane akta, próbując odgonić od siebie wizję zapolowania na mutanta. Powstałe w wyniku rozmowy z Adamem podniecenie nie dawało o sobie zapomnieć. Miałem ochotę jak najprędzej wyprosić (a jeśli to nie poskutkuje, to „wywalić na zbity pysk”) Dawida, zamknąć się na klucz, zdemontować dzwonek i do rana chłonąć treść dokumentów. Mimo to, znając Dawida, byłem pewien sporych zarobków, które od niego otrzymam, jeśli mu pomogę. Próbując stłamsić w sobie ciekawość i głód wiedzy, szybko odłożyłem pozbierane papiery z nośnikami na kanapę. Dawid miał zapewne zamiar mnie o coś spytać, lecz uciszyłem go gestem ręki i pobiegłem do kuchni.
Szerokim zamachem, niemal nie wywarzywszy drzwiczek, otworzyłem lodówkę. Zostawiwszy ją otwartą, wyjąłem z niej butelkę wódki – pociągnąłem łyk i naprędce zakręciłem ją z powrotem, po czym niedbale rzuciłem na drugą półkę lodówki, którą równie niedbale zamknąłem.
Wciąż mając w ustach smak alkoholu, wróciłem do salonu. Dawid czekał z założonymi na piersi rękoma.
Spojrzałem na ułożoną z desek podłogę i z całej siły kopnąłem tą z wyrytymi nań nożem dwoma kreskami. Odskoczyła ona na wysokość pół metra, po czym z głośnym trzaskiem upadła na pozostałe, ukazując drewnianą, błyszczącą kolbę karabinu. Kucnąłem i powoli, uważając, by nie zahaczyć o wciąż „sztywne” deski, wydobyłem swojego SWD. Wstałem na równe nogi, odciągnąłem zamek, sprawdzając, czy nabój jest w komorze. Był. Sprawdziłem także magazynek, upewniwszy się, iż jest on pełen.
Zabezpieczyłem karabin i zarzuciłem go sobie na plecy przy pomocy oliwkowego, wytartego materiałowego paska.
-Byle szybko… - mruknąłem do Dawida, pokazując mu gestem dłoni, żeby wyszedł z pokoju. Kiedy to zrobił, ruszyłem za nim i zamknąłem drzwi na klucz, które schowałem w kieszeni kombinezonu.
-Na tobie zawsze można polegać. – rzekł do mnie Dawid z uznaniem, przeciągając się szeroko.
Szpital.
Autorzy.
Nowe anomalie i artefakty.
Miesiąc by błądzili po klinice?
-Kurwa, gdzie ona jest?! – spytałem zdenerwowany, opierając się o drzewo.
Dawid oderwał oczy od lornetki i spojrzał na mnie zdumiony.
-Spokojnie. – rzekł lekko przestraszony. – Prędzej czy później nas wywęszy. – wycedził, po czym wrócił do obserwacji horyzontu. Niemal wyczytałem w jego myślach słowa „Psychol…”.
-Przepraszam. – powiedziałem po chwili. – Po prostu mam coś bardzo, ale to bardzo ważnego do załatwienia i nie mogę się tego doczekać.
-W porządku… Hmm… - Dawid przejechał palcami po pokrętłach, wytężając wzrok. – Generalnie – co słychać?
Z wielkim trudem powstrzymałem się od wzmianki na temat nietypowej formy zapłaty, którą wręczył mi dziś Adam.
-Bez zmian, ciągle to samo. No, może z wyjątkiem Mryńska.
-Ta… Wciąż trudno mi… - nastąpiła chwila przerwy, podczas której Dawid rozważał dobranie odpowiedniego słowa. – Przyjąć to do wiadomości. Myślisz, że wyjdzie z tego druga Zona?
-Zapewne. Ale znając doświadczenia naszego rządu z Czarnobylem, nie dadzą pewnie się tam rozwinąć stalkerostwu. Poślą tam pół swojej armii i nikogo nie wpuszczą. Zagarną wszystko dla siebie, a nam każą się ślinić za szklaną szybą.
-A artefakty, anomalie i mutanty? Tam one też powstaną?
-Być może… - wziąłem głęboki oddech.
-To niewielkie miasto, podobno promieniowanie nie rozeszło się za daleko.
-Wojskowi pewnie zajmą tam każdy budynek, a całość ogrodzą murem.
-Widzę ją. Na drugiej.
Ponownie przeniosłem się z rozmyślań o centrum Prypeci i placu, na którym zginęli najbardziej zasłużeni stalkerzy w historii do „prawdziwego świata”. Przywołałem sobie z pamięci obraz tarczy zegara z perspektywy Dawida i skierowałem lunetę w tamtym kierunku. Tak, niewątpliwie. Wyuczenie się na „blaszkę” gdzie jest, która godzina i tym samym natychmiastowa reakcja, to jedna z rzeczy, której musiałem się nauczyć w najbliższym czasie. Na tle innych bez tej podstawowej umiejętności wyglądam jak nieudacznik i zwykła, nie warta zachodu oferma.
A przeszedłem nie jedno.
Niemal nie do odróżnienia na tle bujnej roślinności mutant zastygł w chwili, w której skierowałem na niego swe spojrzenie. Wciąż pozostawał pod działaniem „kamuflażu”, którego nie dało się określić inaczej niż „Taki, jaki miał Predator.” Na podstawie zniekształconej przez mutanta powierzchni roślin i pnia drzewa oceniłem jego wzrost na około dwa metry. Dawid ma przed sobą nieprzespaną noc przebytą na patroszeniu.
Pijawka znowu ruszyła do swego charakterystycznego marszu, tym razem prosto w stronę moją i Dawida. Dzieliło nas około trzystu metrów.
Wciąż nie odrywając oka od lunety, którą bez przerwy podążałem za Pijawką, spytałem:
-Gdzie strzelać?
-Na pewno nie w łeb. Jeśli możesz, w środek klatki piersiowej. Jeśli nie, odstrzel jej nogi.
Znowu nabrałem powietrza we płuca. Tym razem wydawało mi się, że było go o wiele mniej niż poprzednim razem. Zawsze miałem takie wrażenie, kiedy się denerwowałem – podobnie zresztą jak wydzielanie żółci. Dlatego przezywano mnie czasem „Gilbert”. W momentach silnego stresu, a czasem tylko lekkiego podenerwowania obficie się pociłem, oddechy stawały się krótsze z sekundy na sekundę – zdawało mi się, że siedzę w ciasnym pomieszczeniu, chociażbym stał na polu uprawnym, to zdenerwowany będę się czuł jak w szybie wentylacyjnym. Dlatego miałem spore trudności z zabieraniem się na „wycieczki” – większość stalkerów miało mnie za niezrównoważonego. Jednak stawałem się coraz bardziej opanowany – była to głównie zaleta leków, ale lepsze to niż nic.
Przełączyłem bezpiecznik.
Gdy mutant zbliżył się do odległości stu metrów i „zdjął” kamuflaż, strzeliłem.
Dzięki pozycji i własnym usprawnieniom niemal w ogóle nie poczułem odrzutu i podrzutu. Dźwięk wyrzucanej z zamka, dymiącej łuski został zagłuszony przez odbijające się o korony drzew echo wystrzału. Dobiegł mnie jedynie krótki, niemal niemożliwy do usłyszenia syk, powstały w momencie zetknięcia się gorącej łuski z chłodnym, źdźbłem trawy.
W okolicy mostka Pijawki rozkwitła niewielka chmurka ciemnej krwi – kiedy jej drobne kropelki opadły na ziemię, mutant padł gwałtownie na plecy.
-Byle szybko.
Już niedługo się go pozbędę i w spokoju przejrzę akta. Życie jest niewątpliwie piękne.
Podniosłem się, założyłem zabezpieczony już karabin na plecy i wyjąłem z kabury Rudera – mały, bogato zdobiony przez znajomego mi rusznikarza, małokalibrowy pistolet, którym zawsze dobijałem mutanty. Od czasu, kiedy rzekomo martwa Chimera omal nie odgryzła mi ręki, zawsze nosiłem przy sobie tą, strzelającą pociskami kalibru .22 cala, broń. Siły wyższe – w tym przypadku ta część mózgu, której nie kontrolowałem – kazały mi od tamtej pory dobijać każdego mutanta strzałem w serce.
Ten, którego przed chwilą ustrzeliłem, leżał bez ruchu z prawą ręką komicznie wyrzuconą nad głowę, patrząc się tępo w niebo gasnącymi ślepiami. Wyciągnąłem przed siebie pistolet, przymrużyłem lewe oko i strzeliłem potworowi w serce – pod takim kątem, by wlot drugiego pocisku był jak najbliżej otworu po kuli SWD – ważny był każdy, nienaruszony centymetr wartościowego, brązowego futra.
Po strzale Pijawka wykonała coś w rodzaju westchnięcia.
Dawid założył na głowie Pijawki pętle z grubego sznura, którego dwumetrowy pęd przewiesił sobie przez ramię. Ja w tym czasie ułożyłem pod trupem twardą, odporną plandekę, którą spiąłem nad obrośniętą mackami głową – każdego upolowanego mutanta Dawid wraz ze mną zabezpieczał w ten sposób, by podczas ich ciągnięcia po ziemi nie poharatać pleców.
Schodząc ze wzgórza, Dawid wolną ręką bawił się swym nożem. Na przemian chował i obnażał ostrze przy pomocy ponacinanego pionowo przycisku.
-Co z Jonathanem? – tak brzmiały moje pierwsze słowa po tym, kiedy ocknąłem się w podziemiach obozu. Miałem obolały brzuch i żebra, poza tym kręciło mi się w głowie. Leżałem na rozłożonym, skórzanym fotelu – przebrano mnie w koszulę bez ramion i luźne spodnie. Podniosłem głowę i ujrzałem siedzącego przede mną Mikołaja. Obok niego, z nogą w gipsie opartą o drewniane krzesło, usadowił się Lenny, nad którym, oparty o jego lewe ramię, stał Izaak. Pod ścianą stała stara kanapa – siedział na niej Mark i Radek.
Od bardzo wielu lat w tego typu sytuacjach brakowało mi Kamila, ale tym razem, chyba po raz pierwszy w życiu, bardzo zatęskniłem za Mastertonem. Miałem z związku z nim spore obawy, które w pewnym stopniu rozwiał Radek, odpowiadając na moje niedawne pytanie.
-Harlan się nim opiekuje z jakimś lekarzem. Jak mu tam… - Radek zaczął kręcić nadgarstkiem, co, według niego, pomagało mu się skoncentrować. – Pawłem. – rzekł ożywionym głosem, kiedy w końcu przypomniał sobie imię naukowca.
Zdołałem przemóc ból w żebrach i podniosłem się nieco, przysunąłem do tyłu i oparłem plecami o miękkie obicie fotela. – Jerome? – wyjąkałem. – Czy Jerome go… - zdążyłem wydukać te słowa, zanim przerwał mi Radek.
-Już wrzuciliśmy go do anomalii. – zapewnił mnie. Odruchowo spojrzałem na Marka i ujrzałem, jak krzywi się z wyrzutem sumienia. Przez moment poczułem chęć, by spytać go, skąd u niego takie przewrażliwienie na punkcie zabijania, a tym samym, po co przybył do Zony z takim „urazem”. Zamiast tego spytałem:
-Możesz na chwilę wyjść?
Mark zrozumiał, że to pytanie jest wyraźnie skierowane do niego – kiwnął głową ze zrozumieniem, westchnął cicho, podniósł się na równe nogi i wolnym krokiem wyszedł z pomieszczenia, zamykając za sobą dźwiękoszczelne drzwi.
-Coś jest nie tak. Coś naprawdę nie gra. – wyszeptałem. To, co powiedział Lenny, całkowicie zbiło mnie z tropu.
-Musimy iść do szpitala. Do piwnicy. – po krótkiej chwili ciszy Leonard powtórzył na głos swoją poranną, stworzoną rano, myśl. – To tam się wszystko zaczęło. Tam i w Prypeci. Co wam się ostatnio śniło? Mi Sammy.
Każdy z obecnych w pokoju stalkerów, prócz Lenny’ego, popadł w zadumę.
-Prypeć przed wybuchem. – oznajmił Mikołaj.
-Mi też. – powiedział lekko zdezorientowany Radek.
-Mi… to samo… - wydusiłem z trudem.
-Ja ostatnio prawie w ogóle nie sypiam. – rzekł Izaak. – Ostatni sen, jaki pamiętam, to Jonathan wybiegający ze szpitala. Nigdy tego nie zapomnę…
Mikołaj wstał z krzesła, okrążył pokój dookoła, po czym stanął jak wryty i powiedział:
-Radek. Załatw mapę Prypeci i Ukrainy. Jutro idziemy do centrum. Mam pewien pomysł.
Rok 1986.
-Po co oni tam w ogóle poszli? – spytał Leon, paląc papierosa.
Radek w odpowiedzi wzruszył ramionami.
-Za cholerę nie wiem. – mruknął, po czym zerknął na zegarek. Musiał użyć palącego się papierosa jako źródła światła. – Siedzą tam już piętnaście minut.
Radek z Leonem i Mikołajem stali na placu w centrum Prypeci, pod schodami prowadzącymi na wyższy chodnik, z którego wchodziło się do miejskiego szpitala. Była noc – cicha, przerywana przez nielicznych przechodniów, z których większość właśnie wracała już do domu. Leon skończył papierosa i wrzucił niedopałek do śmietnika po wcześniejszym jego zgnieceniu.
-Coś mi tu nie gra. – powiedział zaniepokojony. – Zaczekaj tu.
Leon obrócił się, powiewając swoją skórzaną kurtką i szybkim krokiem ruszył w stronę kliniki. Wchodząc na schody, odchrząknął i splunął w stronę trawnika, po czym otarł usta lewą dłonią i wspiął się po ostatnich trzech stopniach. Będąc kilka centymetrów od drzwi, wyciągnął prawą dłoń ku drzwiom.
Nagle wyskoczył z nich Jonathan, powalając Leona barkiem na ziemię.
Jego ubranie – czarna marynarka i spodnie – było postrzępione i osmalone w kilku miejscach. Miał zakrwawioną twarz i ręce, którymi miotał wściekle we wszystkie strony. Biegł, a raczej człapał nisko pochylony, niczym ranny żołnierz, który zauważył idącą mu na pomoc kompanię.
Jednak najbardziej w pamięci Izaaka, Leona i Mikołaja zapadł jęk – nie, ryk i rozpaczliwy wrzask, które dobywały się z gardła Mastertona. Nieludzkie, przywodzące na myśl zdziczałe zwierzęta wycie zwróciło uwagę przechodniów, którzy ze strachem i zdumieniem w oczach obserwowali pokrytego krwią Jonathana.
Nie zwrócił uwagi na schody – stoczył się z nich, ciągle rycząc, lądując boleśnie na plecach. Przez chwilę wierzgał się w szaleńczy sposób, lecz po chwili przewrócił się na brzuch i, kuśtykając, ruszył przed siebie. Jego krok stawał się bardziej chwiejny z każdym pokonanym metrem – skończył się w chwili dopadnięcia go przez Leona. Złapał go on oburącz za brzuch i powalił na ziemię.
Jonathan był bardzo silny fizycznie, lecz widocznie w tej chwili siły go opuściły – wciąż będąc w uścisku Leona, zdołał jedynie doczołgać się do przodu o ponad metr. Kiedy to zrobił i żałośnie zawył, wyciągnął przed siebie lewą rękę. Trudno to było nazwać zwykłym wyciągnięciem – kończyna Mastertona dosłownie wystrzeliła w powietrze, jakby jej właściciel próbował coś złapać – owada czy upadającą monetę.
Palce zaciskały się i rozwierały bez przerwy, jakby Masterton usiłował pochwycić klamkę, która co chwilę mu się wyślizgiwała. Gapił się w niebo opętańczym, nieobecnym spojrzeniem – coś, co próbował w wyobraźni złapać, najwyraźniej było bardzo daleko.
Ręka wraz z resztą ciała Jonathana nagle zesztywniały i upadły – umilkł też nieludzki wrzask i szloch, którego był sprawcą.
Cała trójka jego przyjaciół stała nad nim, próbując znaleźć racjonalne wyjaśnienie dla tego typu zachowania. Byli tak zszokowani, że odjęło im mowę i było stać ich jedynie na wpatrywanie się w nieprzytomnego Mastertona. Przez ten krótki moment byli oszalali z rozpaczy. Czuli się okropnie – mimo wszystkiego, co przeszli z Jonathanem do tej pory, ta sytuacja dosłownie ich zamurowała.
Jonathan otworzył czerwone od posoki powieki i zapłakał.
Chwilę później w czarnobylskiej elektrowni jądrowej doszło do eksplozji.
Jonathan ponownie uniósł swoją rękę, tym razem powoli i ostrożnie – wskazał ten sam kierunek, co przed paroma chwilami, po czym znowu stracił przytomność.
Ostatnio edytowany przez
Valentino 15 Sie 2008, 00:51, edytowano w sumie 3 razy