Kolejne Opowiadanie.

Powyżej 5000 znaków.

Moderator: Realkriss

Postprzez Scurko w 27 Maj 2008, 21:50

Kilkanaście minut fajnego czytania. Podobnie jak poprzednie dzieła bardzo mi się podoba.
Nie ma się do czego doczepić :P

Pozdrowienia
Awatar użytkownika
Scurko
Tropiciel

Posty: 292
Dołączenie: 03 Lip 2007, 20:16
Ostatnio był: 16 Kwi 2022, 18:56
Miejscowość: Dębowiec k.Cieszyna
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 3

Reklamy Google

Postprzez Valentino w 04 Lip 2008, 14:38

10
Minął dzień po nieudanej próbie zabicia dwóch pewnych stalkerów.
John przekręcił klucz w białych, odłażących z farby drzwiach, przekręcił okrągłą, zaśniedziałą klamkę i wkroczył do swego pokoju w Prypeci.
Zwykły, czteropiętrowy blok mieszkalny, z pięcioma klatkami schodowymi – z każdej z nich można było się dostać do dziesięciu mieszkań.
John zamknął drzwi na klucz, ściągnął przewieszonego przez ramię czarnego L96 i odłożył go na stojaku. Zdjął buty oraz kombinezon, zostawiając na sobie jedynie dresowe spodnie i czarną podkoszulkę. Plecak z artefaktami został rzucony na zielony, obfity fotel.
Mieszkanie składało się z przedpokoju i 2 pomniejszych pomieszczeń. Przedpokój miał kształt litery L – w jej lewym dolnym rogu znajdował się skręt do małego pokoiku, w którym Finn urządził magazyn broni, artefaktów, pancerzy i amunicji. Przy samym wejściu do środka, na prawo, urządził niewielki salon.
John miał do swojej dyspozycji 3 na 3 metry kwadratowe. Pod wschodnią ścianą postawiono czerwoną, obitą skórą, śliską kanapę, pod przeciwną stał 24-ro calowy telewizor z wystającą anteną, opartą o ścianę.
Same ściany, wraz z sufitem, miały biały, wypłowiały kolor. Wyłożenie dywanu ( w tym przypadku zielonego, a był to raczej rozwijany kawał płótna, niż dywan ) oraz sprzętu zapewniającego codzienne wygody a malowanie ścian w mieszkaniu, które od kilkunastu lat nie nikt nie odwiedzał, to co innego. Na ścianach nie wisiało nic, poza SPAS’em 15 ( umieszczonym na wwierconych uchwytach, rodem z garażu dla majsterkowicza ) z pełnym magazynkiem. Broń ta nie rozpowszechniła się zbytnio ze względu na potężny, niemal nieludzki odrzut, ale John F. był nieludzki, nie tylko pod względem nadnaturalnej siły.
Wszelkie potrzeby fizjologiczne załatwiał zwykle w toalecie w sąsiednim mieszkaniu obok, a czasem najzwyczajniej w świecie odlewał się na klatce schodowej.
Teraz siedział na kanapie i pił herbatę. Zrobił nią w kubku przy pomocy grzałki, którą zasilał artefaktem. Skakał po programach w telewizji, na większości z nich trąbiono o Mryńsku i wybuchu w nowo otwartej elektrowni atomowej. Na razie nie było wiadomo nic o promieniowaniu, albo też nikt nie chciał podać tego do publicznej wiadomości.
„Bardzo dobrze.” – pomyślał.
Zadzwonił telefon.
John odebrał i słusznie spodziewał się najgorszego. W słuchawce rozległ się aż za dobrze znany mu głos.
-Leon i Mikołaj?
-Jeszcze ży… - John nie dokończył, przez sekundę przemknęła mu myśl „Tylko nie to…”
Przez lewą rękę ( trzymał w niej kubek z niemal wrzącą herbatą ) Johna przeszedł paraliżujący ból, który zmusił go do wylania napoju prosto w krocze. Spodnie niewiele pomogły, Johna zapiekło tak mocno, że ledwie powstrzymał się od panicznego wrzasku. Zamiast tego zacisnął zęby, oblewając twarz krwiście czerwonym rumieńcem. Prawa ręka została zmuszona do zaciśnięcia jej palców na telefonie, również wywołując ból. Komórka ustawiła się na tryb głośnika i dobiegł z niej przeszywający, jeżący włos na głowie ton.
-Jutro o dwudziestej. Przy drzewie w Sali gimnastycznej. Blok 9A, klatka C, mieszkanie dziesiąte, lewe okno salonu. I przestań się przechwalać, czegoś to byś nie wytrzymał. Niszczysz garnizony, a wystarczy wrzątek i… po tobie. Nie jesteś jedyny – gdyby Susarro się ujawnił, nie był byś godzien pucować mu butów. Za miesiąc wyruszasz do Mryńska.
Chwilę później w pokoju rozległ się dźwięk przerywanego połączenia. Ból ustał, a John ruszył do łazienki ( wybiegł z mieszkania i barkiem wparował do sąsiedniego apartamentu – jego łazienka została z nieznanych przyczyn zamurowana ) by się przebrać i opatrzyć poparzenie.
-Jutro o dwudziestej… - powtórzył, ściągając spodnie.

-Jutro o ósmej wieczorem. – oznajmił Masterton. Siedział z Lennym, Leonem, Mikołajem, Markiem i Izaakiem w swojej kwaterze w obozie. Dochodziła jedenasta w nocy, obóz ucichł, bar opustoszał, a niebo poczerniało, tam, gdzie widoku nie zasłaniały chmury, świeciły gwiazdy. Blask księżyca był nikły z powodu chmur – było to samo pasmo, które ponad dwie i pół godziny dostrzegł Leon, kiedy Masterton testował karabin.
Pomieszczenie miało sześć na dziesięć metrów. Z lewej strony widniało duże okno, w tej chwili zasłonięte grubą, nieprzepuszczającą światło, ciemnozieloną firaną. W lewym górnym roku stało piętrowe łóżko, naprzeciwko niego widniał mały telewizor, ustawiony na półce.
Wzdłuż ścian ustawiono pięć foteli z drewnianymi, prostymi oparciami. Wszystkie były zajęte – tylko Mark siedział oparty o łóżko.
-Plan jest jasny, mamy wszystko co potrzeba? – zapytał Jonathan. – Paralizatory?
-Są. – potwierdził Mark.
-Chloroform?
-Mamy.
-Broń?
-Też.
-A czym wysadzimy wieże?
-Mam już odpowiednie porcje Semtexu, wystarczy wsadzić detonatory.
-A jak zamierzasz je podłożyć? – rzekł Leon.
-Otoczę kamieniami i tyle. Po dwa na wieże – po jednym na nogę.
-Dobra… Masterton pokazał nam, którędy jechać. Mamy też ustalone miejsce przekazania Barry’ego do Wolności. Gdzie podłożycie główny ładunek?
-Już jest podłożony. – odezwał się Mikołaj. – Na środku obozu, głęboko w ziemi.
Jonathan wrzasnął.
Wszyscy utkwili w nim spojrzenia. Psychol złapał obydwiema rękoma za głowę ( sztylet w kastecie ocierał się o włosy ) i kiwał nią w górę i w dół, na zmianę, niczym ofiara migreny. Krzyknął jeszcze raz, ale tym razem ciszej, po czym głęboko się skulił – utkwił głowę pomiędzy ramiona i podkulił ku nim kolana. Oparty na samych biodrach, monotonnie się kiwał, wydobywając, długi, nieprzerwany, zduszony jęk.
Izaak podniósł się z krzesła, podszedł do Jonathana i położył mu rękę na ramieniu.
-Nic ci nie jest? – zapytał z troską i obawą w głosie.
Nagle Masterton gwałtownie odchylił głowę do tyłu, uderzając nią o ścianę.
Dyszał przez chwilę i oczy „podjechały” mu ku górze, ukazując jedynie białka.
Wszyscy aż odskoczyli ze strachu, jednak ten stan nie trwał długo – po chwili zarówno na i martwym, jak i zdrowym oku, można było dostrzec już tęczówki.
-Bierzemy ze sobą kombinezony.
-Przecież nie wyruszamy tam w strojach kąpielowych! – powiedział głośno Leon.
Masterton wciąż dysząc, mruknął z zirytowaniem.
-Wiem, ku*wa. Chodzi mi o kombinezony antyradiacyjne.
Leon zdenerwował się jeszcze bardziej.
-A po cholerę nam one?! – teraz już niemal krzyczał.
Do dyskusji włączył się Mikołaj.
-Spokojnie! – uspokoił kłócącą się dwójkę. Zwrócił się do Mastertona.
-Po co nam antyradiacyjne, Jonathan?
-Po prostu je weźmy. Nie mamy w nich chodzić non-stop. Ale czuję, że wydarzy się coś, co zmusi nas do ich użycia. Promieniowanie będzie rosnąć... wybuch…
Zaczął kompletnie bełkotać, mówiąc bez ładu i składu.
-Czy to objaw jego… - Mark się zamyślił. – „Choroby”?
-Nie. – Izaak udzielił błyskawicznej odpowiedzi. – To nie to. E! Ocknij się, człowieku! – wielka ręka wystrzeliła ku twarzy Mastertona, zatrzymując się na prawym policzku z głośnym plaśnięciem.
Trafiony sapnął krótko i zaczął rozglądać się na lewo i prawo, jakby nie wiedział gdzie jest.
-Po prostu je weźmy. Coś się wydarzy, i będzie to początek końca tego miejsca.

11
Tej nocy Jonathan Masterton alias Psychol spał niespokojnie. Od czasu wieczornej rozmowy z znajomymi z obozu, powrócił jego najgorszy koszmar. Od dnia śmierci jego najlepszego przyjaciela, nigdy nie ujrzał snu z Adrianem. Został przez niego zastąpiony.
Aż do dziś, 21 Marca 2001 roku, Jonathan miał szczęście nie doświadczając swej najgorszej traumy. Każde, bez wyjątku, pojawienie się niej, zostawiało w psychice Jonathana głębokie, nieusuwalne piętno. To jak z poezją starożytnych – stworzone, poczęte kiedyś i trwające do dzisiaj. Może kształty planet zmieniały się, ale trwało to setki lat – Jonathanowi na odwrócenie zmian zaszłych w jego duszy zostało ich ponad 30.
Niektóre części snu uległy zatarciu przez podświadomość. Być może chciała ona nie dawać świadomości okazji do dalszego samozniszczenia, w pewnym sensie osiągnęło to swój skutek. Masterton pamiętał dobrze każdy szczegół, ale nic by tak nim nie wstrząsnęło, jak pełne przypomnienie sobie 1978 rocznika.
Tło było oślepiająco białe i bezkresne – istniał tylko Masterton (widział obraz własnymi oczyma, nie wiedział, jak wygląda, był pewien tylko swego 15-to letniego wieku) z Adrianem. Był on wysoki na około 170 CM, był barczysty, umięśniony i miał nieprzyjemne, wredne spojrzenie. Tego dnia ubrał się w ciemnoszary dres, ciemne spodnie, adidasy, do tego zgolił się na łyso. Uśmiechnął się do Jonathana i zniknął. Sam Masterton zaś poczuł, że się cofa.
Do nieograniczonej bieli dołączył blok mieszkalny – typowy na tutejszym osiedlu w Prypeci. Jonathan nie zdziwił się, gdy nie z własnej woli właśnie wychodził z klatki schodowej. W śnie ludzie byli obserwatorami, mało kto mógł na nie wpływać. Jonathan dowiedział się, jak jest ubrany oraz ile ma lat – nosił sięgające kolan spodenki, śnieżnobiałą koszulkę, był 15-to latkiem.
Na koszuli zaczęły kwitnąć ciemne krople.
Masterton jęknął z bólu. Sprawiło to, że obserwującym go stalkerom zrobiło się go żal.
-Budzimy go? – spytał Leon.
-Nie. Sam sobie poradzi. – zapewnił Izaak.
12
Deszcz.
Tego felernego dnia, kiedy zaprzepaścił sobie życie (chociaż do 2003 nie będzie tego świadom) padał ulewny deszcz. Gospodarz snu stał pod blokiem, rozglądając się na prawo i lewo. Czuł krople deszczu, które chlustały go po twarzy, był nawet mokry, ale nie widział niczego poza bielą, blokiem, i sobą.
Z daleka, z potoku bieli, niczym z mgły, wyłonił się Adrian. Ubrany tak samo jak wcześniej, wykonał ten sam uśmiech.
-No witam. – rzekł, zmieniając uśmiech na szyderczy.
Jonathan poczuł jakiś metal w prawej dłoni. Pomiędzy dwoma palcami.
Uniósł rękę ku twarzy i spostrzegł kastet z wystającym sztyletem. Był nowy,
lśnił, a otaczająca biel jeszcze bardziej podkreślała jego upiorny, surowy połysk.
Nagle Mastertonem wstrząsnęły gwałtowne emocje. Przez moment poczuł się, jakby dowiedział się tego, co robił przez ostatnie 2 godziny, o których zapomniał z powodu amnezji. Wszystko wokół znowu się zmieniło – posiadacz kasteto-sztyletu w sekundę zmienił pozę. Był nisko zgarbiony, ręce miał spuszczone swobodnie ku ziemi, patrzył na Adriana spode łba, tak jak nigdy. Mimo swego wieku wyglądał dorośle, a obecnym spojrzeniem złamałby niejednego dojrzałego mężczyznę. Nie patrzył w ten sposób na Adriana bez powodu.
Sekundę później poczuł w sobie wielką, ogromną wypełniającą całe jego ciało, niezdolną do zatrzymania, żądzę mordu.

Wszyscy patrzeli na Jonathana przerażonym spojrzeniem.
Łóżko, na którym leżał, było mokre od potu, którego zapach wypełniał całe pomieszczenie.
Widząc jego cierpienia, Leon musiał zareagować.
-Zbudźmy go, Izaak. Nie mogę na to patrzeć.
-Wiesz, co mu się śni, prawda? – głos Mikołaja miał zatroskany i zaniepokojony ton.
-Nie mamy pewności. – Izaak zamyślił się głęboko.
Mark nie wytrzymał.
-Koniec tego! – wrzasnął, aż wszyscy podskoczyli. Zerwał się z fotela (byli w kwaterze Mastertona, od dwudziestu minut wszystkie fotele ustawiono pod łóżkiem) i podniósł prawą rękę, bu uderzyć nią śpiącego w twarz. Równocześnie z jego, w powietrze wystrzeliła prawa dłoń Mastertona. Z nałożonym nań kastetem, wraz z złowieszczo błyszczącym ostrzem.
Kończyny trafiły się nawzajem.
Nikt nie potrafił określić tego dźwięku jednym słowem.
Charakterystyczny odgłos przebijanej skóry i krwi, która ochlapała ubranie Marka.
Ze środka dłoni wystawało zakrwawione ostrze, wokół którego powoli płynęła czerwona posoka. Wyraz twarzy Jonathana mówił, że jeszcze się nie zbudził – Marka, że jest w szoku. Zaczął się trząść, a wraz z nim przebita dłoń, której kość wydawała upiorny, cichy zgrzyt, ocierając się o metal. Nie czuł jeszcze bólu – szok był zbyt silny i przesłaniał wszystkie inne uczucia.
Błyskawicznie wyciągnął poranioną dłoń, ponownie wydając nieprzyjemny dla ucha dźwięk. Trysnęła kolejna porcja krwi i Mark wrzasnął przeraźliwie. Ręka Mastertona wciął sterczała w powietrzu, a jej właściciel trwał już nie we śnie, lecz w transie. Mark pojękując i trzymając rękę wysoko, doskoczył do wiszącej szafki, potężnym uderzeniem pięścią otworzył ją, po czym wydobył z niej silny lek przeciwbólowy oraz apteczkę.
Reszta patrzyła to na niego, to na Mastertona z sztywną kończyną, na zmianę, wciąż nie mogąc nadziwić się zaistniałej sytuacji. Leżący sprawca uszczerbku na ręku Marka uciszył się, opuścił ręce wzdłuż boku i otworzył oczy. Spocił się jeszcze bardziej – twarz dosłownie błyszczała w jasnożółtym świetle żarówki. Miał też krótki, gwałtowny oddech.
Podniósł się, jak gdyby nigdy nic, spojrzał na zakrwawiony kastet przerażonymi oczyma.
-Co się stało? – zapytał ledwie słyszalnym szeptem.

„Nie jestem „zaczepny”, raczej spokojny. Stary, przecież ja nikogo w życiu nawet nie uderzyłem! – mówił, lecz nie wiedział, jak szybko to się zmieni.
„Nigdy nic nie ukradłem… żal mi jest takich, co okradają rodziców dla marnego zarobku – byle się upić, byle się upalić…” – mówił, lecz nie wiedział, że pierwsze morderstwo popełni będąc jeszcze nastolatkiem.
„Będziesz wielki, świat jest twój i zdobędziesz go tylko dla siebie.” – mawiała mu rodzina, i on sam sobie. Nie widział, że zaledwie piętnaście lat po narodzinach, jego życie straci całkowity sens – będzie karą, nie błogosławieństwem. Zwykłą udręką, którą będzie chciał jak najszybciej zakończyć.

Następny ranek był wietrzny i zimny – mało kto wychodził ze swej kwatery, tudzież baru, chyba, że miał ku temu naprawdę ważny powód. Do tej wąskiej grupy zaliczał się Lenny – musiał wyruszyć do Powinności po broń zamówioną dla Marka – Walthera WA2000.
Przekazał Leonardowi torbę z pieniędzmi i przypomniał mu, że ma wrócić przed szóstą.
-Tak, mamo. – odparł udawanym głosem małego dziecka wychodzącego na podwórko. – Będę grzeczny i wrócę, zanim się ściemni.
Mark roześmiał się i życzył znajomemu powodzenia.
-A tak w ogóle. – spytał ten drugi. – Skąd do cholery masz tyle kasy?
Nabywca drogiego karabinu zamyślił się głęboko. Po chwili ujrzał oczyma wyobraźni setki wielkich worków z drogocennym, białym proszkiem. Proszkiem, którego handlem i przemytem zajmował się przez większość swego życia.
-Odłożyłem sobie z poprzednich zajęć. – Rozbawiła go ta myśl. Procent pieniędzy, które posiadał, tych, które dzisiaj wydał na broń, mogłyby być równie dobrze spożytkowane w ramach papieru toaletowego. Handel narkotykami był niesamowicie, niewyobrażalnie dochodowy. Trzeba być człowiekiem z nie lada łbem, żeby chociaż wyobrazić sobie skalę zysków wynikających z tego samozwańczego rynku.
-No dobra… to ruszam… - Lenny westchnął głęboko, jakby z obawą i niepokojem, po czym zszedł ze schodków prowadzących do pomieszczenia Marka, obrócił się na pięcie i szybkim chodem ruszył w kierunku bramy. Ubrał typowy kombinezon, a pod spód kamizelkę. Z najbliższej leżącej w okolicy anomalii – małej „Karuzeli” położonej dziesięć minut drogi stąd, Lenny’ego miał do obozu Powinności zawieźć ich człowiek, a po wymianie odwieźć go z powrotem. Był więc bezpieczny.
Mark zaczął już się trząść od chłodnego powiewu. Ubrany w kurtkę i lekkie spodnie, w popłochu wrócił do „mieszkania”, zatrzaskując drewniane drzwi.
13
Leon obudził się z momentem pierwszego blasku porannego słońca.
Jak zwykle („Niech to…” - pomyślał sobie) nie pamiętał, o czym śnił.
Wyciągnął się szeroko, ziewając i lewą dłonią oraz nogą zahaczając o ścianę. Spał w samej bieliźnie i było mu trochę zimno, przykrył więc szybko nagi tors kołdrą. Spojrzał zaspanym wzrokiem na kalendarz, wiszący tuż obok jego głowy, nad łożem.
22 Marzec. 2001 rok.
Trzydziestego będzie jego czwarta rocznica pobytu w Zonie.
Też mi, ku*wa, powód do świętowania… Powinienem tego dnia palnąć sobie w łeb na oczach wszystkich, ku przestrodze.
Leon jednak zbyt mocno szanował życie, by poświęcić je dla innych. Poza kilkoma, nielicznymi wyjątkami, generalnie nie wierzył w ludzi. Zdanie to wyrobił sobie to zbyt wielu niemiłych doświadczeniach. „Twa ofiara była próżna, Jezusie.” – mawiał niegdyś. Widząc, co niektórzy na tym świecie wyprawiają, męki na krzyżu wydały mu się bezcelowe. Czy był bezbożny? Na pewno łamał mnóstwo zasad Typowego Katolika. Pytać, czy agent służb specjalnych jest wierzący i przestrzega nauk Kościoła, jest równie mądre, jak pytanie Jimiego Hendrixa, czy miał kiedykolwiek w ręku gitarę.
Długopis, trzymany przez rękę Leona, powędrował w stronę kalendarza. Pod liczbą 22 Leon napisał niebieskim kolorem kilka słów.
„Kolejny dzień w Zonie z kategorii posranych. Miłej zabawy, chłopie! I nie daj sobie odstrzelić dupy!”
Uśmiechnął się na myśl o własnym poczuciu humoru. Napisał coś pod dniem dwudziestym trzecim.
„Jeśli przeżyję, będzie trzeba to opić. Zadzwonić do Pawła po kilka sześciopaków, i coś mocniejszego. Jeśli zaś nie, nagranie znajdą państwo pod deskami w podłodze mego pięciogwiazdkowego apartamentu. Miłego dnia.”
Spojrzał na ścienny, staromodny wahadłowy zegar. Dochodziła ósma rano. Masz dwanaście godzin do przekonania się, z jakiej jesteś gliny, Leon. Dwanaście godzin na przygotowania i zrobienie chyba najbardziej szalonej, zaraz po skoku w uran na dnie elektrowni, rzeczy w historii Zony. Co następne? Balansowanie w anomaliach? Próba morderstwa Johna F. przy pomocy zabawkowego pistoletu, z którego lufy wystawała chorągiewka z napisem „Boom!”?
Wstał z łóżka i doczłapał do szafy z ubraniami.

Mikołaj już o siódmej rano stał na nogach. Obudził się godzinę wcześniej, dwadzieścia minut poświęcił na ćwiczenia, ubranie się, zjedzenie śniadania i typowych nowo dziennych czynności. Po wyjściu z domu, został do niego niemal wepchnięty przez lodowaty wiatr. Z pewnością nie była to pogoda, podczas której można było spacerować w samej koszuli z długimi rękawami.
Po nałożeniu białego podkoszulka, grubego, czarno-pomarańczowego swetra, cieplejszych, czarnych, ocieplanych polarem spodni oraz ciemnej kurtki z kapturem, Mikołaj podbiegł do domu Mastertona. Wiatr był wyjątkowo nieprzyjemny i mówił wręcz „Wracaj do domu, póki się nie zaziębisz!”
Stanąwszy przed drzwiami kwatery Jonathana, Mikołaj nacisnął biały przycisk dzwonka. Stylizowany na ćwierkanie ptaka dźwięk nie zmusił właściciela do otwarcia drzwi. Mikołaj spodziewał się tego, wyjął więc zapasowe klucze. Mastertonowi nie podobało się, że może do niego wchodzić kiedykolwiek zechce, ale odkąd uratowano mu rękę tylko dzięki „wproszeniu się”, zmienił swe nastawienie.
Włożył kluczyk, przekręcił szybko dwa razy w lewo, lekko uchylił drzwi, wsunął się do środka, po czym powoli je zamknął.
Przedpokój w kształcie przybliżonym do sześcianu oraz dwie sztuki drzwi. Jedne na lewo, prowadzące do mini-kuchni oraz ubikacji, także prysznica, drugie do sypialni i czegoś, co na siłę można by nazwać salonem. Zanim Mikołaj zdążył dotknąć klamek tych drugich, usłyszał dźwięk tłuczonego szkła.
-Wiedziałem, ku*wa, że tak będzie! – krzyknął, wywarzywszy drzwi barkiem.
Masterton, ubrany w bieliznę, także skarpety (białe) z narzuconą na siebie czarną marynarką, siedział na fotelu dosuniętym do stolika. Telewizor był włączony, grał jakiś stary film sensacyjny. Leżały pod nim drobiny kieliszka rzuconego przez Jonathana. Miał zapity wzrok, którym gapił się w pustą butelkę po wódce, trzymaną przez niego w lewej dłoni. Obracał ją na różne strony i podziwiał sposób, w jaki zniekształcała widok.
-Kompletnie pijany… - mruknął Mikołaj, wyrywając przyjacielowi butelkę z ręki, po czym rzucił ją na łóżko. – Jesteś napie*dolony w trzy dupy, a o ósmej mamy robotę!
Pijany uniósł rozkołysaną głowę i spróbował skupić spojrzenie na stojącym nad nim człowiekiem. Na próżno – gałki oczne błądziły na oślep, nie mogąc się chociażby na moment zatrzymać. „Kompletnie pijany…” – pomyślał w duchu Mikołaj. Z politowaniem, ale i troską.

O 10 rano John próbował przypomnieć sobie dane, które przekazano mu ostatniego dnia. Ładunek pojawi się o 19-tej przy drzewie, które wyrosło pośrodku sali gimnastycznej szkoły nieopodal. Anomalia wymagana do rzutu będzie…
Finn pomyślał przez chwilę…
Na razie pamiętał tylko, że będzie to w bloku położonego dość daleko od domu Johna, a dokładniej w salonie, pod lewym oknem. Cóż, został na to cały dzień. Prócz roboty zleconej mu przez Marvina, nie miał nic ważniejszego do roboty. Najlepiej było się po prostu gdzieś położyć i cały czas myśleć. Gdyby nie zdążył, była by to jego ostatnia okazja do jakichkolwiek czynności. Fakt, John Finn był silny, wręcz niezniszczalny, ale wczoraj, zaraz po poparzeniu go wrzątkiem, Marvin uświadomił mu pewną bardzo ważną rzecz – gdyby Susarro się ujawnił, John nie miał by w Zonie czego szukać.

-Masterton? Pijany?! – Mark schował twarz w dłoniach, wzdychając z załamanym tonem. Nie mógł uwierzyć, że Masterton się zwyczajnie upił. Musiał w akurat ten dzień?! Zresztą… może miał ku temu powody? Gówno prawda! Nawet byle frajer nie upija się, bo coś mu się przyśniło!
-A kiedy mu przejdzie? – Leon był zniecierpliwiony i również podenerwowany z powodu zachowań Jonathana.
-Dobrze wiesz, jak „mocny” – ton przez chwilę zmienił się na drwiący. – on ma łeb.
Niestety, wiedział. Warto było próbować sprowadzić go do kaca, by na kacu strzelał? Markowi niewiele brakowało, by się roześmiać. Oto ich najbardziej niebezpieczna misja, a udana tylko dzięki skacowanemu snajperowi!
Lenny zaraz po Jonathanie był pośród wszystkich „spiskowców” najlepszym strzelcem, poza tym, jak wyniknęło ubiegło godzinnej rozmowy, miał on spore doświadczenie w używaniu Barreta. Drobna zmiana planów. – stwierdził Mikołaj. – I po krzyku.
-Izaak i Lenny - zaczniecie podkładać bomby. – oznajmił. – Potem ty – zwrócił się do Izaaka - wsiadasz do ciężarówki, którą Radek będzie prowadził. Lenny do kryjówki i na mój znak zaczniesz strzelać. Ja, Mark i Leon zajmiemy się Jeffersonem. Wszystko jasne?
Grupowe skinięcie głową.
-Dobra… Radek. Zacznij obmyślać władczą gadkę, żeby Barry jeszcze bardziej narobił w portki.

Porcja Semtexu otoczona, wręcz oblepiona kamieniami, wypadła z kieszeni Izaaka tuż pod lewą nogę południowo-wschodniej wieży. Izaak dopalił papierosa, zgasił go o leżący pod nim kamień i przeszedł na środek obozu. Pod flagą stał Lenny.
-To już ostatnia. - zakomunikował mu.
-Dobra… - Lenny zarzucił plecak na ramię. – Idę na stanowisko…
-Powodzenia.
-Taa… przyda mi się.

Południe oraz wczesny wieczór minęły spokojnie. Wszyscy, prócz Leonarda o 17 wybrali się do baru na piwo, obgadując ostatnie szczegóły. Mieli cały sprzęt przy sobie – paralizator, chloroform, detonator oraz broń. Zsynchronizowali zegarki umówili się, że odpalą Semtex równo o 20. Za godzinę Radek miał pójść do ciężarówki – zaparkowali ją w nocy.
Słońce chyliło się ku zachodowi, było ciepło i wilgotno, wiatr ustał więc rośliny, trawa i korony drzew trwały w bezruchu. Spora część obozu wybyła w głąb Zony. Ci którzy zostali – Mark, Leon i cała reszta, była gotowa i z niecierpliwością oczekiwała ósmej. Chcieli to mieć za sobą – oczekiwanie było dla nich udręką. Podobnie jak ostatnie losy Mastertona – Mark czuł się niedoinformowany – reszta zachowywała się, jakby znała przyczyny ostatniego zachowania Psychola. Czy znali się od dawna? Przyjaciele z dzieciństwa? Możliwe. Musiał się w końcu dowiedzieć, o co chodzi. Bycie „jedynym niewtajemniczonym” od zawsze go denerwowało.

19:30.
John stał na klatce schodowej C bloku 9A na osiedlu położonym na południu Prypeci. Była odrapana z jakiejkolwiek farby, okna po lewej i prawej stronie zostały wybite, a drzwi wejściowych po prostu nie było. Połowę skrzynek pocztowych zerwano, ocalało ich jedynie pięć. Na ziemi leżało mnóstwo drobnego gruzu i szarego pyłu, oraz fragmentów porozbijanego szkła. Na zewnątrz było pusto i cicho. W promieniu kilometra znajdował się jeszcze jeden blok – zbudowano go naprzeciwko tego, pod którym stał John. Lata świetlności miał dawno za sobą – farba zeszła, okna były zdemolowane, nawet duże graffiti pokrywające wschodnią ścianę wypłowiało. Był przeraźliwie pusty i cichy, a myśl, że mieszkały tam dziesiątki ludzi, zawróciła Johnemu w głowie. „Takie rzeczy tylko w Zonie!” – pomyślał z rozbawieniem.
Balkon na wysokości czwartego piętra był zerwany, przez co można było dostrzec pomieszczenie, które niegdyś było kuchnią. Przestrzeń pomiędzy budynkami wypełniała droga – na jej środku leżała zdemolowana, pordzewiała budka, pełniąca kilkanaście lat temu funkcję kiosku, a obok niej duży głaz. Na szosie walały się papiery, butelki i kamienie. Wzdłuż rosły 2 zaniedbane, obwisłe drzewa.
Powiał silny wiatr. Szkła na ulicy potoczyły się z donośnym dźwiękiem, zaszumiały leżące wokół papiery, podniosły się też tumany bladego kurzu. Niegdyś tętniąca życiem okolica, pełna rozkrzyczanych dzieci, dorosłych udających się do pracy oraz ich pociech wynoszących śmieci, teraz była opustoszała. Ani żywego ducha – pustka, dobrze zachowane bloki pełne wspomnień, John F. i nic poza tym. Przynajmniej tak się wydawało, dopóki na ulicy nie rozległ się ryk.
Finn aż podskoczył i szybko wyrwał się z głębokiego zamyślenia. Ustalił źródło krzyku – dobiegał on z pokoju bloku naprzeciw. Wiedział tylko, że na parterze, lecz nieznane mu było dokładne mieszkanie. I tak na niewiele by mu to się zdało, ponieważ twórca hałasu ujawnił się. Z położonego na prawo pokoju coś wyskoczyło. Otarło się to o wystające z ramy kawałki szkła, kalecząc się przy tym. Strużka krwi naznaczyła biały parapet.
Z okna wyłonił się mutant – ewidentnie był to snork. Wylądował na plecach, lecz w sekundę zmienił pozę na typową dla tego gatunku stworów – nisko pochylony, wręcz zgarbiony, poruszający się na nogach i dłoniach niczym pies. Ubrany w typową przeciwgazową maskę z urwanym przewodem, która zakłócała nierówne i nieprzerwane dyszenie poczwary. Zniekształcone i poranione, wręcz zniszczone ciało, okrywały pozostałości czarnego kombinezonu stalkera, niegdyś dumnego, teraz chroniącego jedyne resztki godności, które pozostały temu nieszczęśnikowi. Szkiełka maski były zaparowane i brudne, ukrywając ślepia.
Snork zwrócił się w stronę Johna, który stał tuż pod klatką schodową. Dzieliło ich ponad dwadzieścia metrów. Potwór podskoczył w miejscu i ruszył w stronę Finna. Krótkimi, szybkimi podskokami – podczas każdego dyszenie stawało się głośniejsze, a rura maski stukała o asfalt.
Odległość odskoków rosła szybko – przy czwartym snork pokonał odległość trzech metrów. Stalker czekał cierpliwie, lekko pochylony i z odchyloną prawą dłonią.
Odległość drastycznie się zmniejszyła, kiedy poczwara wybiła się przy pomocy większego głazu – skok miał siedem metrów długości. Był zarazem ostatni, gdyż pomiędzy Johnem a snorkiem zostały już tylko cztery metry, ten drugi zaczął więc biec. Biegł, unosząc kończyny niczym pies, niczym lampart goniący ofiarę, poruszając się z wielką szybkością i, co zaskakujące, gracją.
Zatrzymał się nagle, uklęknął nisko i wzniósł się w powietrze z wystawionymi nogami, którymi miał zamiar powalić Johna. Całej scenie towarzyszył nieludzki ryk.
Finn ugiął kolana i wystającą dłonią sformowaną w pieść z wielką siłą (także Sprężyny, którą zawiesił sobie na pasie) grzmotnął snorka w sam środek jego maski. Rozległ się dźwięk łamanych kości i pękającego szkiełka, którego fragmenty wylądowały na drodze. Chlusnęła czerwona posoka i stwór uderzył w ścianę klatki schodowej, nie tylko z siłą uderzenia stalkera, lecz siłą jakiej użył do skoku.
Leżąc na brzuchu, wierzgał się na lewo i prawo – nie dyszał już, lecz sapał, tonem pełnym wściekłości i upokorzenia. Z przekrzywionej osłony na twarz obfitym strumieniem płynęła krew.
John chwycił w prawą dłoń Berettę 81 i celnym strzałem w głowę skrócił agonię mutanta. Po włożeniu pistoletu z powrotem do kabury, poczuł w uszach ogłuszający pisk.
Co jest, do cholery?! – przemknęło mu przez głowę.
Odgłos był tak mocny i intensywny, że John zapomniał o wszystkim innym, próbując go zniwelować. Okrycie uszu dłońmi nie dawało efektów. Po trzech sekundach przeraźliwego dźwięku Finna rozbolała już głowa. Momentalnie został on zastąpiony przez coś innego – odgłos przypominający wybuch, gwałtowne tupnięcie dochodził z trzeciego piętra bloku 9A.
John wiedział co to.
Miotacz znalazł położenie.
Finn błyskawicznie chwycił dwa Elektro w ręce i nadludzko szybkim biegiem popędził do przepołowionej Sali gimnastycznej. Miał pięć minut, zanim Kula zniknie.
14
-Za pół godziny zaczynamy… - rzekł Leon po spojrzeniu na ręczny, srebrny zegarek. Błysnął w nikłym słońcu, kiedy zsunął się na niego rękaw. – Za dziesięć idziemy do Barry’ego. Radek z Izaakiem są już w ciężarówce… - spojrzał w ciemnoniebieskie, zachmurzone deszczowymi chmurami niebo. – To czekanie mnie dobija…
-Trzy kwadranse i będzie po wszystkim. – uspokoił go Mikołaj. – Co z Mastertonem?
-Wciąż śpi, wciąż pijany, a ja wciąż jestem na niego wku*wiony. Chociaż…jeśli to naprawdę to, co myślę…
-Nie myśl. Wiedz. To na pewno… - nie zdążył dokończyć, gdyż brutalnie przerwał mu Mark.
-Skończcie do cholery jasnej z tym „to”! O co wam chodzi? Co takiego Masterton zrobił, że tak mu odbiło? – założył ręce na piersi i niecierpliwie czekał na odpowiedź. W całym gronie zapadła głucha cisza. Wiatr przybrał na sile tak dużo, że Lenny się zachwiał.
-Powiedzieć mu? – spytał Lenny.
Reszta stalkerów pokiwała potwierdzająco głową.
Lenny nachylił się do ucha Marka i zaczął coś mówić. Cichym, słabo słyszalnym głosem, a Mark w pełnym skupieniu słuchał. Po minucie oczy rozszerzyły mu się w akcje przerażenia – jęknął coś pod nosem i nasłuchiwał dalej, jakby wstrząśnięty i obawiający się dalszych informacji. Leonard swoją opowieść zakończył głośniejszym tonem, lecz wciąż nikt w okolicy nie miał szans dowiedzieć się, co dokładnie powiedział.
Mark stał przez chwilę zdziwiony, zszokowany, a może dotknięty tymi dwoma emocjami na raz. Myślał, próbował sobie wyobrazić, jak można sobie w tak głupi sposób zmarnować życie. Taki młody…
-Współczuje… - mruknął.

Wiatr smagał Johna silnie po twarzy. Pędził po opustoszałych ulicach Prypeci od ponad dwóch minut – do Sali gimnastycznej zostało mu ponad dwieście metrów. Omijał kratery po wybuchach, kupy gruzu odłamane od okolicznych budynków, zardzewiałe budki, pręty, przystanki autobusowe. Ciemne niebo było ledwie widzialne zza deszczowych, szarych chmur, które po chwili zasłoniły także słońce. Prypeckie osiedle zostało ogarnięte przez lekki cień i półmrok – Finn poczuł się nieswojo. Po chwili zauważył wielką wyrwę w ścianie, za którą znajdowała się stara hala do ćwiczeń uczniów pobliskiego gimnazjum. Wbiegł do niej tak szybko, że nie zdążył wyhamować, potknął się o wystający kamień i z krzykiem wpadł do środka pomieszczenia, łomocząc przy zderzeniu z podłożem.
Sala miała dziesięć na dziesięć metrów, po lewej stronie dalej przyczepione były bale do wspinania się, pod nimi zaś stały dwie długie, drewniane ławki. Ściany były pokryte niegdyś beżową farbą, której mizerne, odpadłe resztki leżały na ziemi, ukazując surowe betonowe płyty, z których zbudowany został budynek. Oznaczenia boisk z desek dawno się starły, ocalała jedynie jedna, długa, czarna kreska, wyznaczająca środek. W tej sali także było duszno, głównie z powodu wiszącego w powietrzu brudu oraz wdzierającego się do nosa i gardła białego tynku oraz nieprzyjemnego, przyprawiającego o mdłości zapachu. Wiejący na zewnątrz wiatr tylko częściowo docierał do wnętrza, a zderzając się z zniszczonym murem, świszczał przeraźliwie.
Z samego jej środka wyrastało niewielkie drzewko – z niewielką ilością zielonych liści, dość zdrowe, można by powiedzieć, zadbane. Gałązki były szeroko rozpostarte i rzucały wokół chude, długie cienie. Gdy John wstał na równe nogi, zauważył na ścianie na prawo wyryte cyrklem serce i inicjały R.I + H.N. Uśmiechnął się na myśl o szalejących tu lata temu dzieciach. W miejscu, gdzie zwykle nauczyciel WF’u przywykł kłaść piłkę, leżała Kula. John aż zaniemówił z wrażenia, mimo, że widział ją już niepierwszy raz. Mała, o średnicy maksymalnie siedmiu centymetrów, błyszczała nienaturalną, wręcz oślepiającą bielą. Co najciekawsze, deski, na której leżała, nie miały na sobie żadnych świetlnych refleksji. Kula pełna była blasku, którym jednak nie chciała się dzielić z otoczeniem. Nie wydawała żadnego dźwięku, nie poruszała się też – trwała w deskach, niczym wryta, nie ruszając się o ani milimetr, nie wydając najmniejszego dźwięku.
Finn schylił się powoli i dotknął Kuli palcem wskazującym. W miejscu, w którym spoczął, biel ustąpiła całkowitej, smolistej czerni. Tak samo stało się, gdy została chwycona całą dłonią – miejsca, które cokolwiek dotykało, były całkowicie czarne. Uniósł ją przed siebie, wpatrując się weń z podziwem. Nie wierzył, że taka potęga mieściła się w czymś tak małym.

Za dziesięć dwudziesta. Podczas, gdy John F. dotarł już, przedzierając się przez puste osiedla, do Miotacza, Mark zapukał do drzwi Barry’ego Jeffersona. Serce waliło mu jak młot, tak głośno, że zagłuszało (z punktu widzenia Marka) otoczenie. Niewiele brakowało do zapadnięcia na zewnątrz całkowitej ciemności – mimo, że nie było wcale tak późno, wchłaniające wszelkie światło słońca chmury stwarzały wrażenie, iż jest około jedenastej w nocy.
Wiatr ucichł, zaś z niewiadomych przyczyn, poza trójką stojącą pod domkiem Jeffersona (Markowi towarzyszył Leon i Mikołaj, tak, jak się umawiali) na zewnątrz nie było nikogo. Bar za to aż pękał w szwach od naboru gości. Wrócili zmęczeni po „całym dniu pracy” i zwyczajnie odpoczywają. – pomyślał z tęsknotą Mikołaj, ściskając walizkę, w której trzymał kładkę. O niczym tak nie pragnę, jak usadowieniu się w barze i…
Drzwi uchyliły się – otworzył je młody mężczyzna koło trzydziestki, z krótkimi czarnymi włosami. Ubrany był w bluzę i dżinsy, mający około 170 CM wzrostu.
-Słucham? – spytał grzecznie.
Mikołaj przestał myśleć o zimnym piwie w towarzystwie znajomych (a być może próbował sobie tylko wmówić, że tak robi, gdyż myśl ta była niezwykle pociągająca, szczególnie w obecnych okolicznościach) i wkroczył na pierwszy schodek prowadzący do kwatery szefa.
-My do Jeffersona. – odpowiedział. – A ty…
-Chciał dzisiaj wzmocnionej ochrony.
-On? Tutaj? A co miało niby miałoby mu się stać? – odwrócił się, upewniwszy, że nikt go nie widzi.
Strażnicy mogli co najwyżej powiedzieć o „trzech mężczyznach w kapturach” – cały ubiór Leon z Mikołajem i Markiem mieli jednakowy, a żaden z nich nie miał niczego w stylu „cechy, po której poznam, że należy do tego i tego”. Nie widział jednak, ilu strażników jest w środku. Spokojnie… - uspokoił się w duchu. – Najpierw wejdźcie do środka, macie Rękę Kontrolera, więc w razie czego możecie jej użyć.
Czemu więc, do ch*ja, nie użyjecie jej na Jeffersonie, geniusze? – durne alterego Mikołaja dało o sobie znać. Nic poważnego, pewnie jego podświadomość kazała wszystkie jego życiowe wątpliwości wyrażać w postaci drugiej tożsamości.
Bo współpracowników Jeffersona nie należy lekceważyć. Gdyby dorwali go w stanie „Chryste, gdzie ja jestem, kim ty i ja jestem?!” zbadali by go na wszystkie możliwe sposoby i odkryli powód amnezji, a do tego odwrócili by jej efekt. – odpowiedział alteregu…
Sobie?
Po czym myślał dalej, co robić. Myśl…
Chwila… znał tego gościa, który im otworzył. Jego skłonności do alkoholu były wszystkim znane. Na imię miał Irek, ale wszyscy nazywali go Pijaczyną. Tak, upozorowanie upojenia alkoholem to dobry pomysł. W przypadku Barry’ego na przeszkodzie stało by im co innego – jego ciągłe zażywanie leków przeróżnej maści – wliczając w to antybiotyki. Ręka Kontrolera nie interweniowała bezpośrednio w organizm, jednym słowem, była bezpieczna nawet dla staruszka, którego powiew dałby radę zamienić go w pył. Barry trzymał u siebie sporo alkoholu – dla gości, sam nigdy nie pił. Upić strażników, użyć artefaktu, a do tego narozrabiać w biurze Barry’ego.
Pomyślą, że strażnicy zrobili mu awanturę po pijaku.
-W takim razie… - kontynuował Mikołaj. – Możemy wejść?
-Jasne… - Irek uchylił drzwi szerzej, wpuszczając trzech przyszłych porywaczy do środka.
Gdy weszli do środka, zauważyli dwóch innych strażników – jeden siedział na małym krzesełku pod zachodnią ścianą, przy drzwiach do toalety, drugi zanurzył się w wytartym, zielonym fotelu, stojącym na prawo od drzwi wejściowych. Sam znajdujący się na dole przedpokój miał niewiele ponad cztery i pół metra kwadratowego.
Mikołaj postawił walizkę przy drzwiach.
Ściany, podłoga oraz sufit były z czystego, jasnego drewna – nie było go widać jedynie pod dwumetrowym, rozłożonym przed schodami na piętro, czerwonym dywanem. Irek usiadł zamknął drzwi i stanął pod nimi, trzymając dłoń na kaburze, z której wystawała rękojeść potężnego rewolweru. Broń pozostałych dwóch strażników oparta była o ich siedzenia – po dwa AKM.
Leon i Mark nie wiedzieli, co począć. Czekali na jakiś znak od Mikołaja. Ten drugi podszedł do dwójki, wyjął paczkę papierosów…
-Można? – odwrócił się i spytał pozostałych w pokoju.
Strażnicy skinęli głowami na zgodę.
Wyciągnął z niej trzy papierosy – podał każdemu po jednym i sięgnął do kieszeni po zapalniczkę. Mark z Leonem zbliżyli się z wyciągniętymi w dłoniach papierosami. Zapalniczka zapłonęła ogniem, i w momencie, w którym wszystkie papierosy były zapalone, Mikołaj powiedział cicho.
-Po trzecim ich załatwiamy.
Oddalili się od siebie, paląc. Zaciągali się długo, a jeszcze dłużej trzymali dym w ustach. Mark zerknął na zegarek – do dwudziestej zostało siedem minut. Nie wiedział, co później zamierza Mikołaj, ale ufał mu. Cokolwiek chciał zrobić, ufał, że wymyślił coś sensownego. Po drugim zaciągnięciu się Mikołaja, dwaj agenci zbliżyli się nieco do strażników. Sam Mikołaj stanął dziesięć centymetrów od Irka.
-Barry zdradzał wam jakieś szczegóły? Czuje się zaniepokojony, czy co?
-Nic na ten temat mi nie wiadomo…
Nastała ta chwila, w której Mikołaj zaciągnął się po raz trzeci. Długo, „przyspawając” papierosa i jednocześnie patrząc prosto w oczy Irka. Odchylił się lekko do tyłu, i uśmiechając się krzywo, wypuścił dym przez nos. Zauważywszy to, Mark z Leonem zadziałali, lecz Mikołaj był pierwszy.
Z wielką szybkością uderzył Irka w żołądek – tak mocno, że ten chwycił się za niego oburącz i zaczął kurczowo chwytać powietrze. Następnie wymierzył „haka” w tył kolana, co zmusiło Irka do zgięcia się w prawą stronę, niemal zmuszając się do upadku. Został chwycony przez ramiona i szybko odwrócony plecami. Lewa ręka spoczęła na plecach, przyciskając Irka do drzwi, prawą zaś Mikołaj wyjął z kabury swojego Colta. Uderzył nim całą siłą w tył głowy strażnika, pozbawiając go przytomności. Lewa dłoń przytrzymała bezwładne ciało, by nie huknęło przy zetknięciu z deskami.
Leon rozwiązał sprawę podobnie, lecz nieco prościej. W lewej dłoni pojawił się nagle pistolet z długim, szarym, tłumikiem. Była to była broń ukraińskich agend bezpieczeństwa, prawdziwa spuścizna po ubiegłej epoce. Chwycony przez lufę, pistolet kilkakrotnie uderzył strażnika w głowę, który zdążył poderwać się na równe nogi i chwycić broń. W momencie, w którym sięgnął dłonią do bezpiecznika, Leon zaczął tłuc go kolbą pistoletu po twarzy. Każde uderzenie kolbą sprawiało, że ochroniarz słabł coraz bardziej i „wracał” do pozycji siedzącej. Na szczęście dla porywaczy, nie zdążył odbezpieczyć kałasznikowa. Czwarte uderzenie wystarczyło – siedzący stróż bezwładnie opadł głową w dół. Mark rozprawił się z ostatnim strażnikiem. w wyjątkowo prymitywny sposób. Wystarczył potężny cios w podbródek.
Palce ofiary Leona zesztywniały i wysunął się z nich karabin. Upadł z łomotem na ziemię, przez co w pokoju zapadła głucha cisza. Wszyscy nasłuchiwali, czy z góry dobiega jakiś odgłos. Nie było na co czekać – może właśnie szykował się do ogłoszenia alarmu.
-Kończy nam się czas. – powiedział zaniepokojony Leon.
-Na górę. Szybko – odpowiedział Mikołaj krótko, chwytając neseser. – Ja zajmuję się Barrym, wy bierzcie cały jego alkohol i… macie wlać go w tą trójkę. Mark, szykuj Dłoń Kontrolera.
Szybkim krokiem zaczął się wspinać po schodach. Przygotował paralizator.
Po wejściu na piętro, zapukał dwa razy do biura.
-Wejść! – krzyknął Barry.
Mikołaj powoli nacisnął klamkę, powoli otworzył drzwi (które zostawił uchylone) i wszedł do środka. Z wielką ulgą dostrzegł, że Jefferson siedzi na swoim krześle niewzruszony, niczego nie podejrzewając. Gabinet był mały, jego ściany były pokryte trofeami, w tym zakonserwowaną głową mięsacza oraz dzika. Resztę wyposażenia stanowiło już tylko drewniane, ciemne biurko, za którym siedział Barry – miał grubo ciosaną twarz, duży, wystający brzuch i siwiejące włosy. Był w wieku około pięćdziesięciu lat, reszta nie interesowała się dokładną datą jego narodzin. Kładka ukryta w walizce wylądowała na podłodze.
-Taa? – spytał Barry niedbale, przekładając w rękach jakieś papiery.
-Zapłacisz za to. – Mikołaj uniósł paralizator w górę i odpalił dwie głowice, które trafiły Jeffersona w brzuch. Nacisnął, pełen gniewu, ale i wyczucia (serce dowódcy mogło nie wytrzymać zbyt dużego natężenia), przycisk zwiększający przepływ prądu. Barry krzyknął, dostając lekkich drgawek. Miał zamiar wrzasnąć mocniej, ale nie zdążył, gdyż chwilę później szmata nasączona chloroformem okryła jego nos i twarz.

Trzecie piętro. Mieszkanie dziewiąte.
Odrapane drzwi ledwo trzymały się w nawiasach – pierwszy kop Johna od razu je wyważył. Jeszcze pięć minut.
Miotacz wirował zaraz przy lewym oknie, które w całości wyjęto. Pokój był niewielki, typowy w „tej okolicy” – zdemolowany i pełen duchów przeszłości. Drzwi na lewo i prawo – prowadzące kolejno, do łazienki i kuchni, były zamknięte. Salon nie przekraczał swymi wymiarami pokoju Johna, był za to o wiele mniej zadbany i pełen drobnego gruzu, szeleszczącego przy każdym postawionym kroku.
W skrócie można go było opisać miniaturową wersją Karuzeli, z tą różnicą, że nie wciągał od do siebie niczego, poza specjalnymi przedmiotami. Takimi jak Kula.
Finn podszedł bliżej, odwinął rękaw i spojrzał na zegarek. Ponad trzy minuty. To będzie ostrzeżenie, a jeśli go nie posłuchają, Susarro i reszta sięgną do bardziej radykalnych środków.

Okno zaskrzypiało przeraźliwie, gdy Leon je otwierał.
Kładka stabilnie opierała się o framugę okna i wystawała dobre ponad pół metra za pokrytym drutem kolczastym wierzchu ogrodzenia. Barry na oko mieścił się w oknie – na szczęście pozory się potwierdziły – bez problemu wyszedł poza granice swego biura.
Mark trzymał kładkę z drugiej strony, by się nie przechyliła zbytnio w drugą stronę.
-Ile? – spytał.
-Minuta. – Mikołaj z Leonem opróżnili już wszelkie „zapasy” Jeffersona i przenieśli trzech nieprzytomnych strażników na schody. Zostali poddani już działaniu Dłoni Kontrolera – nie pamiętali niczego z sprzed dwudziestu minut. Rozważali użycie jej na Barrym, by jeszcze bardziej „wtopił” się w Wolność, postanowili jednak trochę jeszcze z niego wycisnąć.
Mieli całą frakcję po swojej stronie, nie mieli więc po co się spieszyć.
-Pół minuty… - Leon chodził nerwowo w kółko. W końcu też będzie musiał wskoczyć razem z nimi do ciężarówki, a miał paniczny lęk wysokości. – Co myślicie o tej radzie Mastertona, żeby zabrać skafandry?
-Też bym plótł takie bzdury, gdyby przypomniało by mi się coś podobnego. Nie jego wina… - Mark mocno trzymał koniec rozkładanej deski, patrząc z tęsknotą w ręczny zegarek. Niech to już się skończy jak najszybciej, niech już będzie po wszystkim… - powtarzał sobie w duchu niczym mantrę.

Kula wydała lekki stukot, gdy John położył ją na pokrytej brudem i gruzem podłodze. Do Miotacza z tego miejsca dzieliło ją ponad dwadzieścia centymetrów. Miała zostać rzucona trzydzieści sekund przed nastaniem dwudziestej, aby dać jej czas na pokonanie odległości. Finn przełknął nerwowo ślinę i skupił się, by nie stracić orientacji w czasie. Mimo, iż miał ustawiony alarm w zegarku, który aktualnie nosił w kieszeni, John wolał mieć pewność, że gdyby ten nie zadzwonił, pośle Kulę w odpowiednim czasie. Z nerwów zaczął się gwałtownie pocić, zaschło mu w gardle, a nogi lekko zwiotczały, do tego poczuł w żołądku nerwowy skurcz. Ten kto uważa, że najbardziej uczuciowym organem jest serce, powinien spróbować w życiu czegoś naprawdę śmiałego – reakcja żołądka zmusiła by go do zmiany zdania.
Alarm w zegarku dał o sobie znać.
John jeszcze raz przełknął ślinę i przestał przytrzymywać Kulę dwoma palcami, a unosząc dłoń, popchnął ją palcem serdecznym ku Miotaczowi.
Jako, że nie była aktualnie dotykana przez żadnego człowieka, Kula lśniła swym niezachwianym, nie wydostającym się z niej, białym blaskiem. Cała scena przypominała obraz, w której Kulę stanowiła pomyłkę malarza, który niechcący chlapnął płótno białą farbą. Kontrast między toczącym się obiektem, a otoczeniem, był przeogromny. Kulając się, wydawała ona przytłumiony, suchy dźwięk.
Pięć centymetrów od „pola” Miotacza, dwadzieścia sekund do godziny dwudziestej. Dwie tak małe, z pozoru nieistotne rzeczy, miały odmienić los co najmniej pięciu osób. Działanie Kuli to zaprzeczenie wszelkich praw fizyki, zasad związanych z chemią, atomistyką, matematyką, ogólnie rzecz biorąc, nauką. Nie miała ona tu nic do powiedzenia – to cały urok Zony.
Miotacz pochwycił Kulę i zadziałał w typowy dla siebie sposób. Wchłonięty przedmiot uniósł się powoli w niewidocznym wirze powietrza, jednocześnie zataczając spirale. Gdy osiągnął wysokość dwudziestu, może trzydziestu centymetrów, wystrzelił bezgłośnie z prędkością i torem lotu odbitej piłki baseballowej. Po trzech sekundach prędkość zmieniła się gwałtownie – Kula przyspieszyła tak bardzo, że dosłownie zniknęła Johnowi z oczu.

-Dziesięć… - Leon niemal się trząsł. Oczekiwanie na wybuch czterech wież i upozorowany atak oboz nie dawały o sobie zapomnieć. – Siedem… Sześć… Pięć… - głos z sekundy na sekundę napełniał się coraz większą paniką i niepewnością. Leon miał chęć krzyknąć coś w stylu „Już się nie bawię, odkręćcie to, ja idę do siebie, mam tego dosyć!”

Kula minęła Prypeć i Czerwony Las. Leciała jeszcze szybciej, a do obozu bezpieki dzieliło ją już tylko…

Trzy…
Dwa…
Jeden…
Całą siłą skupioną w obydwóch dłoniach nacisnąłem przycisk detonatora. Wybuch semtexu, dźwięk łamanych desek, krzyczących ze strachu strażników oraz Jeffersona wpadającego do ciężarówki zagłuszyło coś innego. Wybuch, nie mający konkretnego źródła, niewyobrażalnie, wręcz ogłuszająco głośny, dochodził wprost z mojej głowy. Krótki, trwający dwie sekundy, jednak zmusił mnie do kurczowego dociśnięcia dłoni do głowy i uszu – był tak potwornie donośny, że omal nie zemdlałem. Bębenki pulsowały rytmicznym, mocnym bólem, podobnie jak cała głowa. W tej samej chwili ujrzałem przez ułamek sekundy oślepiający, biały błysk.
Zalał on dosłownie wszystko, co widziałem – wnętrze ciężarówki, nieprzeniknione, blisko rosnące korony drzew za oknem. Nic nie powstrzymało białego światła, które było tak silne, że sprawiało wrażenie, iż całe otoczenie spłonęło. Przenikało ono przez wszystko, niczym światło ogromnego reflektora przez skrawek najcieńszego na świecie pergaminu. Kolejny ułamek sekundy później, wszechogarniającą biel zastąpiła ciemność. Moje oczy chwilowo kompletnie straciły zdolność widzenia, uszy słyszenia, zdziwiłem się więc, że mogłem przynajmniej pomyśleć. Myśl nie była zbyt ważna, ale dowodziła, że przynajmniej pod względem umysłowym tajemnicza eksplozja mnie nie dosięgnęła.
Co to, ku*wa, jest?!

Leon, Mikołaj i Mark otrząsnęli się z skutków szoku po dwudziestu sekundach. Wciąż piszczało im w uszach, wciąż bolały ich niemiłosiernie głowy, ale mogli w końcu przejąć inicjatywę.
-Chryste panie! – Mikołaj oparł się o biurko, chwytając powietrze niczym dusząca się ryba. – Uran w elektrowni piznął, czy co?
-Nieważne, co to było. – Leon trzymał się lewą dłonią na lewe ucho. – Idziemy do ciężarówek! Szybko, zanim… zanim… - stanął gwałtownie na równe nogi, szybko się pochylił i oparł ręce o kolana, po czym zwymiotował. Długo i obficie, wydając przy tym typowy dla tej czynności odgłos. Wyciągnąwszy się jeszcze bardziej, pochylając twarz w dół, Leon zacharczał kilkakrotnie i zaczął kaszleć. Długie strugi śliny spływały mu z ust. W obozie zawył alarm. Dobrze znana wszystkim częstotliwość, której nie chcieli by usłyszeć za żadne skarby.
Dźwięk, którym straszono nowych nie wiedzących, że wybuch leżącego na dnie elektrowni uranu jest bardzo mało prawdopodobny.
Alarm mówiący o silnym wzroście promieniowania i skażenia.
Leon nie dał rady dalej stać – ze stukotem opadł na pośladki, zderzając się z twardą podłogą. Zwrócił jeszcze raz – głośniej, ale wypluwając mniej wymiocin. Po raz kolejny zacharczał, po czym głęboko wciągnął w powietrze w płuca. Wyglądał beznadziejnie – z sekundy na sekundę zaczął przypominać ciężko chorego. Promieniowanie robiło swoje.
-Trzeba było posłuchać Mastertona… - kolejne, głośne kaszlnięcie.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Postprzez Valentino w 04 Lip 2008, 14:39

Alex siedział przy piwie z dwójką znajomych w barze. Było około ósmej wieczorem i w barze było aż ciasno od siedzących w nim ludzi. Panował harmider i hałas, wszyscy o czymś rozmawiali, obowiązkowo przy jakimkolwiek alkoholu. Alexa dobiegł głos puszczanego pawia.
-Ho ho ho! – powiedział z dezaprobatą, odwróciwszy się przez ramię. – Ktoś nieźle sobie gulnął, co chło…
Poczuł ogromną falę nadpływających mdłości. Całe jego dobre samopoczucie nagle się ulotniło i zostało zastąpione przez osłabienie i ból głowy. Coś białego błysnęło mu przed oczyma, niczym światło skierowanego wprost na jego oczy reflektora. W głowie usłyszał przytłumiony, lecz i tak bardzo głośny dźwięk wybuchu.
Gdy rozległa się syrena alarmowa, w barze wybuchła panika.
15
Rok 1977.

Za oknem pokoju czternastoletniego Jonathana Mastertona świeciło słońce. Rozświetlało ono wnętrze pokoju jasnym blaskiem, na co wpływ miało zdjęcie firanek – były one w praniu. Okna niedawno umyto i lśniły one niczym szyby z reklamy środków czystości. Młody Jonathan mieszkał w czteropiętrowym bloku o literze D, niedaleko centrum, w trzypokojowym mieszkaniu nr 6. Z jego własnego pokoju miał widok na plac zabaw zbudowany zaraz pod blokiem – składał się z kilku drabinek, trzymetrowej piaskownicy oraz dość wysokiej, blaszanej zjeżdżalni.
Cała przestrzeń „należąca” do osiedla miała ponad dwieście metrów – poza wcześniej omawianym placem, ustawiono tu cztery ławki (dwie obok siebie, cztery metry od piaskownicy, kolejne dwie pod balkonami bloku D, w odstępie dwudziestu metrów. Wszystko wokół porastała gęsta, nisko przycięta, zielona trawa. Przecinała ją betonowa, wąska ścieżka spacerowa o kształcie niskiej elipsy, przypominającej wręcz kwadrat. Wzdłuż niej stały jeszcze dwa budynki – bloki A i C, blok B znajdował się na południe od tego, w którym mieszkał młody Masterton. Co kilka metrów przy ścieżce, jak i po całym osiedlu, rosły niskie, lecz obfite w liście drzewka. Jedyne w okolicy większa drzewo posadzono lata temu tuż przy klatce schodowej Jonathana – miało ono dziesięć metrów wysokości, a gałęzie rosły tak szeroko, że można się było pod nimi schować w razie deszczu.
Był 21 czerwiec – przedsionek wakacji, wszystkich uczniów okolicznych szkół zdążyła już ogarnąć euforia i wyjątkowo dobre poczucie humoru – został tydzień do rozdania świadectw, oceny wystawiono, pogoda dopisywała, a każdy miał już ułożone plany na wakacje, których wcielenia w życie nie mogli się doczekać. Na niebie nie było ani jednej chmurki, słońce grzało przyjemnie, a nawet, kiedy komuś zrobiło się za gorąco, został natychmiast schłodzony lekkim powiewem. Ptaki ćwierkały radośnie, tworząc niemal sielankowy obraz całości.
Czterdziesto metrowe mieszkanie składało się z dwóch małych pokojów (jeden należał do Jonathana), sypialni, przedpokoju, sporego salonu, kuchni oraz łazienki. Pomieszczenie, w którym rezydował Masterton, miało dwa i pół metra kwadratowego, do jego wyposażenia należało: składane łóżko, wysokie biurko, telewizor i cztery, ustawione pod ścianą, wysokie szafy na ubrania, książki i różne inne rzeczy. Wspominany telewizor był oparty o kredens, a biurko ustawiono w rogu pokoju. W pomieszczeniu rozlegały się dźwięki dobiegające z odbiornika wiadomości – Jonathan już za młodu chciał znać wszystkie aktualności i ważniejsze wydarzenia, czasem denerwowało go nawet, gdy ktoś nie znał takich rzeczy jak nazwa którejś partii czy nazwiska obecnego Prezydenta.
Oglądanie reportażu o pewnym morderstwie na północy Ukrainy przerwało pukanie do drzwi.
Podniósł się powoli z łóżka (obecnie złożonego) i wolnym krokiem podszedł do malowanych na biało drzwi wejściowych. Spojrzał przez wizjer i ujrzał w nim szóstkę swoich przyjaciół.
Lenny.
Mikołaj.
Izaak.
Leon.
Radek.
Kamil.
Wszyscy, prócz ostatniego, siedzieli na schodach. Byli ubrani niemal tak samo – nosili krótkie spodnie sięgające kolan. Jedynym wyjątkiem był Mikołaj, który jak zwykle miał na sobie długie, czarne bojówki. Obecni przed mieszkaniem Mastertona przywdziali koszulki o różnych kolorach, których rękawy pokrywały jedynie kawałek ramion.
Jonathan został, jak za każdym razem, serdecznie przywitany przez swych znajomych. Pierwszy odezwał się Leon.
-W końcu wolne, co? – spytał z uśmiechem. – Idziemy po zakupy, idziesz z nami?
Masterton bez zastanowienia się zgodził – wykonał jedynie gest mówiący „chwilkę…”, wszedł powrotem do mieszania, ubrał buty oraz zmienił spodnie. Chwycił klucze, znów wyszedł na klatkę schodową, zamknął drzwi wejściowe na cztery zamki i z całą „paczką” udał się do Prypeci.
Była piękna i tętniąca życiem, przynajmniej ówczesnych latach.

Jonathan z przyjaciółmi spotkał na klatce schodowej sąsiada z mieszkania nr 4 – miłego starszego pana, zwykle broniącego całą miejscową „paczkę” przed czepiającymi się wszystkiego (według Leona) sąsiadami. Harry, bo tak nazywał się 54-ro letni mężczyzna, mówił „Dajcie im się wyszaleć, zostało im niewiele lat beztroski!” Leon mawiał wtedy (o reszcie, nie Harrym) coś dosadniejszego.
-Banda idiotów. – takie miał zdanie o ponad połowie osiedla.
Kamil przytrzymał drzwi klatki schodowej, poczekał aż wszyscy wyjdą na zewnątrz, po czym je puścił – dobrowolnie się zamknęły. Wiatr pomiędzy dwoma blokami był wyraźnie słabszy i jednocześnie chłodniejszy. Na Mikołaja i resztę padał długi, szeroki cień bloku B.
-Idziemy tamtędy.- Izaak wskazał drogę na prawo, do centrum miasta. Ruszyli chodnikiem i wkrótce wyszli z cienia, na co Kamil zareagował westchnięciem pełnym ulgi. Nienawidził wszelkich przejawów chłodu, poza tym miał ostatnio problemy ze zdrowiem i „przewianie” mogłoby mu zwyczajnie zaszkodzić.
Szli ramię w ramię po zatłoczonym chodniku, tuż pod innymi blokami. Po ulicy jeździło wiele samochodów, a z okien i balkonów okolicznych budynków wyglądali ludzie – jedni ze sobą rozmawiali, inni wytrzepywali dywany lub pościel, jeszcze inni po prostu cieszyli się słoneczną pogodą i bezchmurnym niebem. O tej porze roiło się ono od ptaków wszelkiej maści – między innymi wróbli, srok i gołębi, które chętnie, co jakiś czas, siadały na szczycie pobliskiej lampy. W końcu doszli na koniec ulicy, znajdując się w centrum.
Otoczony blokami mieszkalnymi i nie tylko, szeroki plac zajmował sporą część ulicy Kurczatowa. Pośrodku niego ciągnęły się dwie szosy, pomiędzy którymi zbudowano pewnego rodzaju alejkę – chodnik z posadzonymi na lewo i prawo wysokimi drzewami, które otoczono równo przystrzyżonym trawnikiem. Chodnik po lewej i prawej stronie także pełen był trawy i drzew, stojących na tej samej wysokości, można by rzecz, w jednej linii. Najwięcej ludzi było na wyższych chodnikach – tych, do których szło się po niskich schodach, tych, przy których znajdowało się najwięcej sklepów i salonów wszelkiej maści, głównie fryzjerskich. Dawało się wyczuć tutaj wakacyjną aurę – wielu dorosłych ludzi wraz ze swymi pociechami już dziś udawało się na urlop, powierzając odebranie świadectw znajomym.
Nastolatkowie w grupach podobnych do tej, w której szedł Leon, także kłębili się po okolicy, rozmawiając na każdy temat, głównie jednak o czasie wolnym i sposobu uczczenia zakończenia roku nauki. Całe otoczenie wraz z święcącym radośnie słońcem skutecznie stwarzało poczucie sielanki.
-Chryste… aż nie mogę w to uwierzyć. – westchnął Leon. – Czy ktoś, poza Kamilem, jeszcze stąd na wakacje wyjeżdża? – spytał.
-Prawdopodobnie jadę na wieś do połowy lipca… - powiedział Mikołaj. – Co ja tam będę, cholera, robił? – mruknął z pretensją. – Karmił świnie? Rąbał drewno do kominka? Będę odliczał tylko sekundy, aż wrócę tu, do was.
Wszystkim spodobała się ta myśl. Zawsze trzymali się razem, i nie dopuszczali do siebie myśli, że ich więź się kiedykolwiek zmieni. Na gorsze.
-I co chcecie tu robić przez całe dwa miesiące, co?
-Mamy basen, dom kultury, teatr…
Izaak skrzywił się na to słowo.
-Intelektualna nędza… - mruknął Mikołaj, po czym zaczął wymieniać dalej. – Mamy też kawiarenkę i stadion – zajęć nam nie zabraknie. No i wesołe miasteczko…
-Poskaczmy w kulkach! – krzyknął Lenny udawanym dziecięcym głosem. – Mimo wszystko, nie widzą mi się dwa miechy siedzenia tutaj. Wyjedźmy gdzieś kilka razy, chociaż na jezioro. Nie wytrzymam tu dwóch tygodni bez konkretnego zajęcia.
-A czy… - zaczął Masterton. – Nie marzyło ci się nigdy usiąść gdzieś poza domem, w wieczór, najlepiej w namiocie, i całą noc, przy świetle świecy, grać w karty albo po prostu porozmawiać? Tematów nam na pewno nie zabraknie.
-Masz dziwne wyobrażenia.
-Cieszę się drobnymi rzeczami, po prostu nie wymagam wycieczki do Watykanu, żeby być szczęśliwym. Jonathan do marca przyszłego roku jest wierzący i dość uduchowiony, w przeciwieństwie do jego kolegów. Mimo wczesnej śmierci ojca, Jonathan miał wciąż pozytywne nastawienie do życia. Miał je wkrótce zmienić, ale póki co, pozostawał wielkim optymistą.
-A tak w ogóle. – rzekł. – Co macie kupić?
-Jako, że nie idziemy do kolejnej kilometrowej kolejki pod spożywczym, skończy się na chlebie i zapasie octu. – brzmiało to śmiesznie, ale wcale takie nie było, chociaż chyba nikt nie miał wątpliwości, że za kilkanaście lat cały świat będzie zrywał boki z uroków komunizmu.
-Aha… -mruknął rozczarowanym tonem. - No, w końcu jesteśmy na miejscu.
Dom handlowy miał kształt kwadratu i składał się z czterech pięter. Miał w sobie mnóstwo okien - te, które umieszczono w „słupku” po lewej i prawej stronie domu, ukazywały schody na następne jego piętra, zaś te ułożone poziomo, należały bezpośrednio do zakładów wewnątrz – między innymi placówki poczty, salonu fryzjerskiego i małego sklepu spożywczego. Kilka z nich było otwartych na oścież, inne zostały jedynie nieśmiało uchylone.
Pod budynkiem wyłożono długi i szeroki jasnoszary chodnik, do którego prowadził przecinająca trawnik równie jasny, lecz o wiele węższy chodnik. Przy jednym z trzech wejść stała zielona ławka. Tu także rosło jedno drzewko – wysokie na trzy metry, gładko przystrzyżone. Z wnętrza kompleksu co chwilę wychodzili jacyś ludzie o niezbyt bogatych zasobach w torbach – chleb, jakieś butelki i słoiczki, prawdopodobnie ocet i musztarda.
-Witajcie w naszym kochanym Związku, gdzie ludziom żyje się lepiej, a towarów mamy więcej od kapitalistów i to bez pogoni za pieniądzem. – mruknął Jonathan.
-Ooo tak! – zawtórował mu Lenny. – Kraina miodem i mlekiem płynąca…

W centrum było dość wielu ludzi – najwięcej z nich kłębiło się w biurze poczty, odbierając i nadając przesyłki oraz listy, przy okazji rozmawiając ze sobą o wszystkim i niczym – ludzie byli tu na ogół szczęśliwi i szybko zawierali nowe znajomości po krótkiej pogawędce. Kilku mieszkańców Prypeci spędzało obecny czas w salonie fryzjerskim , także ucinając sobie krótkie pogawędki ze znajomymi. Mikołaj otworzył i przytrzymał wielkie drzwi, pozwalając reszcie wejść do środka. Nie mieli czasu na stanie w kilometrowej kolejce po jajka pod okolicznym sklepem spożywczym, a asortyment tutejszego potwierdził obawy o skromnych zakupach tego dnia.
Ocet.
Ocet.
Chleb.
Jeszcze więcej octu, no i trochę musztardy.
Każdy wziął po bochenku, zaś jedynie Jonathan kupił butelkę octu – zapas na następny rok, pomyślał, po czym opuścił centrum budynek. Lenny podczas zeskakiwania z ostatniego stopnia schodów na parterze, potrącił jakiegoś chłopaka.
W białej koszuli, czarnych wytartych spodniach, średniego wzrostu, szeroki w barakach i w miarę umięśniony. „Zasrany paker” – tak mawiał o nim Masterton. Nie zmieni zdania, bo nie będzie do tego okazji – żywot tej osoby skończy się krótko i nagle.
-Uważaj, jak, ku*wa chodzisz! – krzyknął Adrian. Gdy zobaczył, kto na niego wpadł, wyszczerzył się w swoim wrednym uśmieszku. Zaś kiedy spostrzegł, kto towarzyszył Lenny’emu, uśmiechnął się jeszcze szerzej i szyderczo, głównie z powodu obecności Mastertona.

Trwało to od dłuższego czasu, ale nasiliło się ostatniego „poważnego” dnia w szkole. Połowa czerwca, wystawienie ocen i świadomość wśród uczniów, że nauka w tym roku się zwyczajnie zakończyła, że mogli udać się do domów i wieść dwa miesiące nieskrępowanego obowiązkami żywota. Pierwsi z budynku szkoły wypadł Jonathan, z plecakiem przewieszonym przez lewe ramię, prawą wymachując na lewo i prawo. Tuż za nim z budynku wybiegł Leon, potem po kolei – Mikołaj, Radek, Lenny, Kamil oraz Izaak. Stanęli oni w wypukłym rzędzie, rozglądając się na wszystkie strony, co jakiś czas zasłaniając twarz przed bijącym w oczy słońcem. Wszyscy byli uśmiechnięci i szczęśliwi, roznosiła ich energia i poczucie euforii – myśli o wakacjach naprawdę nie dawały o sobie zapomnieć.
16
Rok 2001.

Godzinę przed wybuchem, przed alarmem w obozie służb bezpieczeństwa, godzinę przed śmiercią pewnej ważnej osoby i powstania kilometra kwadratowego śmiertelnego skażenia, Graham udał się do miejsca zamordowania Johnsona – podrzędnego pachołka biorącego udział w procederze sprzedawania organów osób umarłych (bynajmniej nie przypadkowo) w Zonie. W okolicach wejścia do swego rodzaju kostnicy wiatr był dość silny i wyginał okoliczne trawy oraz drzewa do granic wytrzymałości. Graham ubrał się w czarną kurtkę i niebieskie spodnie, nie chciał wyróżniać się z tłumu.
Podszedł do blaszanych drzwi, otworzył je i od razu przykrył nos rękawem, by poczuć jak najmniej smrodu ciała pozostawionego przez Jonathana. Był okropny, i mimo, iż Graham czuł go niejednokrotnie, nie zdążył się do niego przyzwyczaić oraz nie miał takiego zamiaru. Znał ludzkie emocje i doznania od ledwie dwóch lat – rzeczy takie jak zabijanie, mimo, że był do nich niejednokrotnie zmuszany, uważał za chore i niepotrzebne.
Do czasu, gdy wysłuchiwał materialnych korzyści, jakie te czynności dawały.
Korytarz kostnicy cuchnął i wyglądał przeraźliwe – skrzepnięta krew i wyschłe drobiny mózgu Johnsona były wszędzie i wyjątkowo kontrastowały z bielą kafelków. Graham wkroczył do środka, dalej trzymając rękaw prawej ręki przy twarzy, po czym wolnym krokiem ruszył do końca pomieszczenia. Każdy krok odbijał się szerokim echem – po wykonaniu czterdziestego Graham stanął jak wryty, wyczuwając pod sobą pewnego rodzaju energię.
Tuż przy trupie. – przemknęło Grahamowi przez głowę. – Wybrałeś idealne miejsce, Sussaro.
Kopnął z całej siły w kafelek, na którym kończyła się zmieciona przez śruciny głowa Johnsona – pękł on w pół z charakterystycznym odgłosem. Grahamowi zrobiło się niedobrze – typowy efekt kontaktu z Pochłaniaczem. Chwycił go szybko w lewą rękę (wyglądało to komicznie, ale prawa ręka aż do wyjścia z kostnicy nie odrywała się od ust i nosa) i schował go do specjalnego pojemnika, który nie przepuszczał na zewnątrz negatywnej energii artefaktu.
Kolejna porcja energii dla Susarro – wystarczy jeszcze odwiedzić Mryńsk, by wcielić cały plan w życie.

Chryste panie…
Powtórzyłem to już czwarty raz – dwa razy na głos i dwa razy w myślach. W obozie wszyscy albo wrzeszczeli, albo padali nieprzytomni, jednak większość wymiotowała i zawodziła z bólu. Należałem do tych ostatnich – puściłem już dwa obfite pawie i z trudem powstrzymywałem następne, że nie wspomnę i wszechogarniającym bólu. To nie było zwyczajne promieniowanie – działało zbyt szybko i gwałtownie, ale to, co w normalnych świecie zmusiłoby całą planetę do powołania ekipy śledczej, w Zonie było często spotykane.
Z trudem stanąłem na równe nogi i rozejrzałem się po biurze Barry’ego – Mark usadził Leona na krzesło, chwyciwszy go za ramiona. Miał problemy z oddychaniem, kaszlał i co chwilę nerwowo mrużył oczy.
Cokolwiek to było, mamy Barry’ego w ciężarówce i musimy go stąd jak najszybciej wywieźć. Trzeba działać, potem będzie czas na rozmowę i cogodzinne bieganie w krzaki w celu zwrócenia zawartości żołądka. Działać, do cholery…Działać…
-Do cholery jasnej, wynośmy się stąd! – krzyknąłem do dwójki stalkerów. Boże, jak bardzo brakowało mi uroków dzieciństwa. Żadnego zabijania, żadnego podkradania się w celu dywersji, żadnej przemocy, żadnych kłopotów. Tylko ja, Masterton, Radek, Kamil, Lenny, Leon i Izaak – tylko my i żyjąca Prypeć. Niczego więcej nie wymagaliśmy. Tęskniłem za normalnym życiem, ale było niestety za późno, by je odzyskać.
-Dobra… - Mark widocznie był za moim pomysłem. – Leon… - rzekł cicho. – Leon!
Leon otworzył szeroko oczy i jeszcze raz zakaszlał.
-Dam sobie radę, jedźcie z Radkiem i Izaakiem, ja pójdę do Mastertona.
Poderwał się na równe nogi i wybiegł z pokoju, zostawiając drzwi otwarte na oścież.
-Co teraz? – spytałem.
Mark odpowiedział mi wzruszeniem ramion. Podobnie jak ja, oczekiwał on powrotu Leona. W tej nerwowej sytuacji sekundy dłużyły się niesamowicie – po połowie minuty, kiedy Leon do nas wrócił, miałem wrażenie, że minął cały dzień.
-I co? – zdziwiony i podenerwowany ton zadziwił samego mnie.
-Wyjdę przez okno, a potem bramą, ale mniejsza z tym. W obozie nie ma ani śladu dymu. Nawet najmniejszego płomienia.
Lenny. – pomyślałem przerażony.
Chwyciłem do lewej dłoni radiostację ustawioną na częstotliwość tej należącej do Lenny’ego i wywołałem go. Brak odpowiedzi. Nacisnąłem przycisk i wyszeptałem :
-Lenny?
Po dziesięciu sekundach z słuchawki rozległ się krzyk. Był tak głośny, że sam wrzasnąłem, wypuszczając krótkofalówkę na podłogę. Wrzask nie trwał on zbyt długo, ale wystarczył, by wprowadzić mnie w szok - spociłem się i strach niemal mnie sparaliżował – przez moment schowałem głowę między kolana w akcie kompletnej paniki. Gdy nieco oprzytomniałem, lęk i ból straty (niemal pewnej) Lenny’ego zostały zastąpione przez determinację.
Po drugim kroku w kierunku leżącej kładki w mym prawym biodrze rozkwitł potworny ból – zatrzymałem się nagle i jęknąłem cicho, lecz po chwili przestałem zwracać uwagę na cierpiący staw – zajmę się nim później, teraz musiałem przede wszystkim wydostać się z obozu. Dobiegłem… Nie, dokuśtykałem do okna i wyjrzałem przez nie.
-Radek! Izaak! – krzyknąłem w stronę ciężarówki. Barry leżał bezwładnie wśród skrzynek z szeroko otwartymi oczyma.
Lewe drzwi pojazdu otworzyły się szeroko i wyszedł z niego Radek. Widocznie kręciło mu się w głowie, jednak wciąż pozostawał świadomy tego, co się wokół niego dzieje.
-Izaak jest nieprzytomny, dalej, skaczcie i jedziemy stąd w piz*u!
-Dasz radę prowadzić?
-Tak, tak, tylko się pospiesz! – Radek wsiadł do ciężarówki na miejscu kierowcy i odpalił silnik, po czym zatrzasnął mocno drzwi.
Odwróciłem się przez plecy i chwyciłem oburącz leżącą na deskach kładkę – wystawiłem ją przez okno, tuż nad naszym jedynym obecnym środkiem transportu. Pierwszy wszedł na nią Leon – nie skakał on jednak do pojazdu, lecz ześlizgnął się w wąską szparę pomiędzy ścianą domku Jeffersona, a obozowiska. Upadł twardo na ziemię, leżał na niej chwilę, co mnie dość mocno zaniepokoiło. Miałem już zawołać, czy wszystko z nim w porządku, lecz po kilku kolejnych sekundach Leon powstał, przecisnął się przez wąską przestrzeń w lewo, znajdując się na środku obozu. Kiedy tylko to zrobił, popędził on biegiem do kwatery Jonathana Mastertona.
Drugi był Mark – widocznie najmniej dotknięty przez… cokolwiek to było. Zsunął się najpierw nogami w dół, chwilę później lądując na nich twardo w ciężarówce. Rozstawiłem tylne podpory kładki, co zapewniało jej stuprocentową stabilność, do momentu, gdy nie przekroczyłem framugi okna. Po wspięciu się na długą deskę i dojściu do progu okna, kucnąłem nisko.
Musiałem wyczuć moment przechylenia się pewnego rodzaju mostu, na którym stałem, by bez szwanku znaleźć się w pojeździe. Posuwając się do przodu co milimetr, coraz bardziej odczuwałem chęć odjechania gdzieś daleko – dźwięk włączonego silnika działał na mnie niczym syreni śpiew.
Długi kawał drewna zaczął sunąć w dół – podpórki oderwały się od ziemi, pozostawiając mój los w rękach praw grawitacji i szczęścia.
17
Leon, wciąż zmagający się z mdłościami, otworzył drzwi do pomieszczenia Jonathana. Miał jedyny klucz należący do Mastertona, ten sam, którym zamknął go dziś rano – z Psycholem nie dawało się nawet porozmawiać – leżał na swym łóżku, trzeźwiejąc po wypitym ostatnio alkoholu.
Łóżko było puste, drzwi łazienki otwarte na oścież, ukazując jej puste wnętrze.
Geniuszu? – powiedział Leon do siebie w myślach. – A za drzwiami, obok których właśnie stoisz?
Były one uchylone do połowy, prostopadle do framugi.
Powoli, będąc pewien, co za nimi zobaczy, Leon zaczął je zamykać, jednocześnie wycofując się na lewo. Gdy ujrzał skrawek spodni Jonathana, popchnął drzwi na tyle mocno, że się zatrzasnęły.
Spodnie od wieczorowego stroju, które miał na sobie Masterton, były czarne, podobnie jak reszta ubioru - buty oraz garnitur, jedynie koszula pod spodem miała biały kolor. Cóż, przynajmniej jest już sobą. – stwierdził cicho Leon. Zmienił zdanie, gdy stojący przed nim człowiek rzucił się na niego z nieludzkim rykiem.

Na szczęście idealnie wyczułem moment, w którym kładka zaczęła całkowicie lecieć ku ziemi. Wybiłem się obiema nogami od drewnianej powierzchni z całych sił, przez sekundę wisiałem w powietrzu, po czym plecami upadłem na tyle ciężarówki. Gdy Radek to usłyszał, ruszył do przodu – najpierw powoli, by ominąć drzewa, chwilę później przyspieszył, gdyż wjechał na coś w rodzaju ścieżki – szerokie odstępy między grubymi pniami dawały możliwość przejechania pomiędzy nimi z dość dużą prędkością, bez ryzyka zderzenia.
Usiadłem na tyłku, opierając się bolącymi plecami o bok pojazdu. Barry leżał przede mną, dalej pod działaniem chloroformu, zaś Mark siedział za nim, naprzeciwko mnie, w podobnej pozie, tyle, że z rękoma opartymi o kolana.
-Ledwie tu przybyłeś, a spotyka cię taka masa atrakcji! – krzyknąłem do niego, by przebić się przez odgłos kół i warkotu silnika. – Strach pomyśleć, ile będziesz miał za sobą za rok!
-Strach się bać… - mruknął w odpowiedzi.
Spojrzałem na jego zabandażowaną dłoń. Wątpię, czy ot tak puści Mastertonowi w niepamięć ten incydent, lecz nawet jeśli mu wybaczy, niesmak pozostanie do końca, choć krótkiego, życia obojga stalkerów.

-Mówiłem… - Jonathan uderzył pięścią w twarz Leona. Obaj leżeli na podłodze – Żeby… - zamachnął się jeszcze raz. – Wziąć… - trzecie uderzenie złamało Leonowi nos. Krzyknął on krótko zalanymi krwią ustami, próbując jednocześnie uspokoić Jonathana. – Kombinezony! – w prawej dłoni szaleńca pojawił się zakończony sztyletem kastet. Jego posiadacz przyłożył ostrze do prawego ramienia Leona, powoli obracając je w lewą i prawą stronę, demonstrując swe narzędzie na wszelkie możliwe sposoby. Ofiara Psychola nawet przez gruby strój czuła zimne, wręcz lodowate ostrze – było to wyjątkowo nieprzyjemne doznanie.
-Nie… - jęknął cicho. – Nie rób tego! Nie… - Leon doprowadził swoje gardło do granic wytrzymałości w momencie, gdy Jonathan wbił się kastetem w jego ramię. Jego skóra w mgnieniu oka zmieniła swój kolor – w krótkiej chwili stała się trupio blada. Okolice rany natychmiast wypełniła czerwona, rzadka posoka, której kilka kropel wylądowało też na deskach. Ostrze zagłębiało się coraz bardziej i bardziej, zwiększając głębokość i rozmiar rany, wydając przy tym przeszywające odgłosy stali ocierającej się o mięso.
Na chwilę Masterton utkwił swe spojrzenie w Leonie.
Jego oczy były po brzegi wypełnione czystym obłędem – rządzą mordu, czynienia krzywdy i cierpienia, które w danej chwili sprawiało mu nie lada radochę. Dysząc ciężko, przybliżał swą twarz coraz bliżej twarzy Leona, niemal stykając się nosami.
-Zupełnie jak z Adrianem, co? – mruknął Leon.
Jonathan natychmiast umilkł.
Jako, że przestał się wierzgać na wszystkie strony, dało się w mu się w końcu dokładnie przyjrzeć – każda powierzchnia skóry lśniła potem, którego niespodziewanie zaczęło się tworzyć jeszcze więcej. Wyraz twarzy także uległ drastycznej zmianie – usta, jeszcze chwilę temu wygięte w straszliwym grymasie, teraz opadły nisko w geście smutku. Szalone spojrzenie znikło w mgnieniu oka – na ich miejscu pojawił się żal i ogromne, wręcz niewyobrażalne poczucie winy, połączone z czystym strachem. Myślami znów wrócił do pewnego deszczowego dnia.
-Przestań… - jęknął głosem pełen rozpaczy, dalej rozmyślając o tamtym dniu.
Leon odzyskał inicjatywę – zrzucił z siebie Jonathana lewą ręką, gdyż prawa wypełniła się tak potwornym bólem, że nie miał odwagi nią poruszyć. Masterton bezwładnie wylądował na plecach - po chwili Leon powstał, (z zranionym ramieniem sprawiło mu to nie lada trudność - podnosząc się z zakrwawionej podłogi poczuł tak silny ból, że omal nie zemdlał) patrząc na Jonathana z politowaniem. Mimo tego, że kręciło mu się w głowie, musiał zachować w obecnej sytuacji zimną krew.
-„Tylko tobie mogę zaufać, tylko ty nikomu nie wygadasz.” albo „Nie dzwoń po pogotowie, i tak z tego nie wyjdzie.” Płakałeś jak małe dziecko nad jego trupem. – ton Leona i słowa, które właśnie wypowiadał, przerażały go samego, ale nie widział innego wyjścia, by ujarzmić Jonathana, którego mimo pozorów, było mu dogłębnie żal. Sięgnął lewą dłonią do długiej kieszeni spodni, przybliżywszy się do Mastertona o trzy kroki. Usłyszawszy szydercze słowa Leona, wyrzucił on kastet na podłogę i chwycił się oburącz za głowę, chowając ją jednocześnie między kolana. Próbował sobie „wszystko poukładać”, ale niestety, jak zwykle mu się nie udawało.

Chwyciłem stalową szpitalną strzykawkę w lewą dłoń, po czym błyskawicznie wyciągnąłem ją z kieszeni. Zanim Jonatan zdążył spojrzeć na mnie swym smutnym spojrzeniem, wstrzyknąłem mu środek usypiający. Mój przyjaciel skrzywił się boleśnie i już po sekundzie opadł bezwładnie w dół.

Gdy ciężarówka zbliżała się obozu, Barry na chwilę odzyskał przytomność. Leżąc na plecach, poobijany i posiniaczony na całym ciele, spojrzał w lewo. Mikołaj zerknął na niego i uniósł prawą dłoń na wysokość lewej piersi. Pomachał nią energicznie, jednocześnie przywdziewając swą twarz w uśmieszek pełen udawanej serdeczności. Po dwóch sekundach tego szyderczego zachowania, Mikołaj pozbawił Barry’ego przytomności, kopiąc go czubkiem buta w podbródek.
-Ciesz się, że w ogóle żyjesz… - powiedział cicho pod nosem.

Gdy Radek zatrzymał swą ciężarówkę, kilkaset metrów od niego, w tej samej chwili, Lenny odzyskał przytomność. Leżał w krzaku, który wcześniej został „wybrany” przez Jonathana, który nie mógł jednak uczestniczyć w dzisiejszej akcji. Prawa ręka Lenny’ego podniosła się i obmacała pulsujące przeszywającym bólem czoło. Lewa zaś położyła się na pokrytej trawą ziemi. Lenny przewrócił się z brzuchu na plecy i odetchnął ciężko. Zrzucił z siebie siatkę maskującą i spojrzał na leżący obok niego karabin. M82 leżało na lewym boku, ze złożonym dwójnogiem i wyjętym, opróżnionym z pocisków zapalających magazynkiem. Szkiełko lunety było pęknięte w dwóch miejscach, podobnie jak wielki tłumik, który leżał luzem w trawie. Leon wyczołgał się (nogi miał kompletnie bezwładne) z krzewu na otwartą przestrzeń. W oddali dojrzał jakiś pędzący pojazd – ciężarówkę Radka. Szybko chwycił w prawą dłoń swą krótkofalówkę i wywołał Leona.

-Harlan? Ta… Tak… Dobra, później pogadamy, jesteś mi potrzebny. Ta, znowu mu odbiło. A skąd mam wiedzieć? Może coś wspólnego z tym alarmem… Właśnie – nikomu nic nie jest? Naprawdę? Nikomu?! Dobra, wiesz, co masz ze sobą wziąć, czekam, byle szybko.
Rozłączyłem się i schowałem telefon do kieszeni. Zranione ramię bolało nieprzerwanie i mocno, jednak na szczęście sporą ulgę przynosiły mi leki przeciwbólowe, których Jonathan miał tutaj całe mnóstwo. Wliczając w to masę broni palnej, nie zdziwiłbym się, gdyby Masterton sięgnął po tego rodzaju „metody” na znieczulenie. Opatrzyłem ranę i nie zamierzałem nawet o niej myśleć do momentu, gdy nie wypożyczę sobie na parę godzin porządnego artefaktu – dokładnie miałem na myśli Duszę. Wizja całkowitego zagojenia się rany (co prawda zostanie po niej blizna) była niezwykle pociągająca.
Każdy w obozie wiedział o większości zachowań Jonathana, jednak tylko Harlan był na tyle godzien zaufania, by poznać go głębiej, a przy okazji móc od czasu do czasu się nim zajmować. Razem z Nami (czyli mną, Izaakiem, Radkiem, Mikołajem i Lennym) Harlan pomagał Mastertonowi od dość długiego czasu i robił to bardzo dobrze. Jednak nie wiedział o nim jeszcze bardzo wielu rzeczy – kto wie, może kiedyś dowie się, co spotkało Kamila, Adriana, i tym samym, czemu Jonathan jest, jaki jest.
Ma radiostacja dała o sobie znać, krótkim, piszczącym odgłosem. Po odebraniu, zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, usłyszałem głos Lenny’ego.
-Leon?
Bogu dzięki, że żyje.
-Gdzie jesteś? – spytałem podniecony. Naprawdę uszczęśliwił mnie fakt, że Lenny jest cały – jego krzyk w biurze Barry’ego nie pozostawał mi żadnych wątpliwości. Aż do teraz.
Po pięciosekundowej przerwie Lenny znów dał o sobie znać.
-W kryjówce. Ten krzak, w którym Jonathan…
-Tak, wiem który. Dasz radę…
-Chodzić? – usłyszałem sapnięcie i dźwięk gniecionej trawy – mój rozmówca najwyraźniej próbował się podnieść. Odczekałem krótką chwilę.

Lenny oparł się rękoma i ziemię, po czym począł podnosić się w górę. Udało mu się, gdyż odzyskał czucie w nogach. Schylił się po radiostację, chwiejąc się niczym pijak, i powiedział na głos:
Raczej… - w momencie, kiedy miał rzec „Tak” nogi znowu odmówiły mu posłuszeństwa, powalając go a hukiem na glebę. – Nie…
-Co się dzieje?
-Co chwilę tracę czucie w nogach. Lepiej po mnie czymś przyjedź, nie zamierzam tu tak długo leżeć.
-Dobra, spokojnie, niech tylko Harlan przyjdzie, to…
-Harlan?
-No. Harlan, nie pamiętasz…
-Wiem, który Harlan. Chwila… Czy ty jesteś u Mastertona?
Mruknięcie oznaczające zgodę.
-No tak… Co tym razem?
-Najpierw się na mnie zaczaił, a potem podziurawił ramię tym swoim sztyletem.
-Od momentu odkrycia powiązań Barry’ego całkiem mu odbija, że nie wspomnę o tym jego wczorajszym śnie. Wszystkich dziurawi – najpierw Mark, teraz ty. Chyba znowu będzie trzeba ściągać tu jakiegoś psychologa.
-A nie możemy… Wybacz, zapomniałem.
Lenny odetchnął ciężko.
-On nigdy. – rzekł smutno. – Przenigdy nie opuści Zony. Wolałby zgnić w starej rurze, niż resztę życia spędzić w ekskluzywnym hotelu z widokiem na ogromne miasto. – Lenny’ego ogarnęło poczucie beznadziejności. – Od momentu narodzin nie opuścił okolic Czarnobyla na ani jeden dzień. To chore.
-Nie ma się co użalać. Trzymaj się tam, niedługo po ciebie przyjadę.
-Taa… Przeżyję…

Mikołaj kontynuował swe chamskie zagrywki. Gdy ciężarówka stanęła gwałtownie, tuż pod lekkim wzniesieniem, wydał on z siebie odgłos naśladujący dźwięk poprzedzający komunikatom na dworcach pociągowych.
-Przystanek – Wolność. Dziękujemy za podróż naszymi liniami, mamy nadzieję, że znów z nich skorzystacie w przyszłości! Nasz personel dokona teraz prezentacji poziomu, z jakim obchodzimy się z naszym drogim klientem! – kiedy skończył recytować, chwycił Barry’ego za barki i wyrzucił go z całej siły z tyłu pojazdu. Opierał się, ale w obecnym stanie nie miał z Mikołajem szans w siłowaniu się, więc po chwili leżał już na twardej, pokrytej kamieniami ziemi, z obolałą twarzą i brzuchem. Nie zdążył nawet podnieść głowy, bo została ona brutalnie wdeptana w podłoże czyimś ciężkim butem. Barry, charcząc, przez dwie sekundy ocierał się głową o kamienie, kalecząc ją w dwóch miejscach, po czym odetchnął z ulgą, kiedy Mark skierował swoją prawą nogę z powrotem ku ziemi. Chwila wytchnienia nie trwała jednak długo, bo sekundę później Mark z całej siły kopnął Barry’ego w żołądek, wywracając go jednocześnie na plecy. Po chwili usłyszał otwierane i zamykane drzwi ciężarówki – spojrzał w lewo i ujrzał idącemu ku niemu Radka. Zatrzymał się on metr przed Jeffersonem i założył ręce na piersi.
-Takie rzeczy… - zaczął. – Tylko u nas!
Po chwili krótkiego milczenia (nie licząc lekkiego powiewu i tym samym, szumu liści) odezwał się Mikołaj.
-Co z Izaakiem? – skierował to pytanie w wyraźny sposób do Radka.
-Źle się czuje, ale to raczej nic poważnego – mdłości, ból brzucha i takie tam…
-Tobie ten „wybuch” też nie daje spokoju?
-Ooo tak. Ale bardziej… - Radek spojrzał na Barry’ego. – Spokoju nie daje mi on.
Z prawego okna ciężarówki wychylił się Izaak.
-Szybciej! – ponaglił. – Chce mi się srać, a wy się bawicie w niewiadomo co!
Mikołaj zamyślił się na chwilę.
-Racja… - mruknął. – Miejmy to za sobą.
Sięgnął lewą dłoń za pazuchę i wyjął z niej rakietnicę, po czym błyskawicznie skierował ją ku niebu.
-Od tej pory pół Zony będzie cię miało na oku. – powiedział, po czym odpalił zieloną racę. Poszybowała ona z typowym dla siebie świstem wysoko w górę, pozostawiając za sobą strugę ciemnozielonego dymu. Po chwili umilkła i zaczęła powoli, leniwie opadać w dół, jarząc się radośnie. Drzwi ciężarówki otworzyły się na oścież i wypadł z niej Izaak. Oparł się o maskę i zapalił papierosa. Po minucie ciszy, odezwał się, wyrzucając w tej samej chwili niedopałek.
-Chmurzy się.
Wciąż leżący na ziemi Barry próbował spojrzeć za plecy, jednak wszechobecny ból mu na to nie pozwalał. Zrobił to natomiast Radek i Mikołaj z Markiem, dostrzegając na południu ogromną, szeroką, granatową chmurę. Sunęła ona ku obozowi Wolności powoli, z racji niezbyt silnego wiatru, była też ona dość daleko. Mimo to wszyscy obecni poczuli chęć powrotu do obozu, a tym samym do zadaszonego domku, gdzie będą mogli spokojnie spędzić resztę dnia, nie zważając na deszcz i pioruny.
Pierwszy rozbłysnął kolejne pół minuty później, w samym centrum odległej chmury. Po kilku sekundach rozległ się wszechobecny, przytłumiony, charakterystyczny odgłos grzmotu. Na moment wiatr przybrał na sile, obsypując Jeffersona kolejną kupą liści i piasku.
Mark skierował swe spojrzenie na wzgórze.
-W końcu…
Zza wzniesienia wyłoniła się piątka stalkerów – każdy miał zielono-czerwony kombinezon, na których rękawach widniały zielone emblematy o wyglądzie wilczej głowy. Cała grupa była uzbrojona w OC-14 – dwa karabiny miało dodatkowo doczepione lunety. Wszyscy, prócz członka Wolności idącego przodem, mieli zasłonięte twarze. Powoli, ostrożnie, cała piątka zeszła z trawiastego wzgórza, by po chwili stanąć tuż przed samym Mikołajem. Niejaki lider nowoprzybyłej grupy miał koło czterdziestu lat, krótko przycięte ciemne włosy i piwne oczy oraz niewielki, lekko przekrzywiony nos, zaś dolną część jego twarzy pokrywał szorstki zarost.
Po kolejnym grzmocie i nikłym, fioletowo-granatowym błysku, który zalał na ułamek sekundę całe otoczenie, Mikołaj podszedł do Anarchisty i uścisnął mu dłoń.
-Więc to on? – odezwał się ten drugi.
-Taa… - Mikołaj spojrzał niepewnym wzrokiem na zbliżającą się deszczową chmurę. Wiatr nasilił się, i to na stałe, powodując wszechobecny, głośny szum.
-Chcesz zdążyć przed burzą, co?
-Tak, a poza tym, Jonathan znowu nie miewa się zbyt dobrze.
-Pozdrów go ode mnie. – zarośnięty mężczyzna klepnął Mikołaja po plecach.
-Dzięki… Przekażę… No… - stalker zatarł ręce, jednocześnie drepcząc przez chwilę w miejscu. – Zabierajcie go, wiecie co mu powiedzieć.
-Damy sobie z nim radę… Nie takich kozaków już tu mieliśmy. – dodał członek Wolności, uśmiechając się ironicznie. – Wstawaj, Barry! – krzyknął.
Jefferson spojrzał na Marka i Radka, obawiając się kolejnych kopniaków, wgniatania w kamienistą drogę, czy innych tego typu zagrywek – jego obawy rozwiał Izaak.
-Podnoś się, na dziś już dostałeś wystarczająco! – zachęcił go.
Barry usłuchał i chwilę później stał już wyprostowany, obejmując dłońmi obolały brzuch.

Usłyszałem pukanie do drzwi. Podniosłem się z łóżka, spoglądając na Harlana.
-Tylko spokojnie. – mruknął, celując we mnie paralizatorem.
Zignorowałem go, jednak wciąż było mi wstyd, tego, co zrobiłem w przeciągu ostatnich godzin. Doczłapałem do drzwi, wciąż będąc lekko pochylony i spojrzałem przez wizjer.
Lenny.
Mikołaj.
Izaak.
Leon.
Radek.
Zupełnie jak tego dnia, pod koniec czerwca, kiedy poszliśmy razem na zakupy. Puste miejsce po prawej stronie wypełniła moja wyobraźnia – młody Kamil uśmiechnął się do mnie, po czym zniknął.
18
Wszyscy usiedli przy okrągłym, drewnianym stoliku w biurze Mikołaja. Pomieszczenie miało piętnaście metrów kwadratowych i łączyło w sobie kuchnię, salon i sypialnię. Łazienka znajdowała się zaraz za drzwiami wejściowymi – cała kwatera rozplanowaniem przypominała tą należącą do Mastertona, jedyną różnicą było wyposażenie łazienki i większy pokój główny.
W jego rogu stało spore, rozłożone, zaścielone łóżko, zaś zaraz przy nim, drewniana szafka, na której stały – elektroniczny zegarek oraz niewysoka lampka z wąskim, jasnobeżowym abażurem. Kuchenka gazowa wraz z aneksem kuchennym (do którego przymocowano zlew) zajmowały zachodnią część pokoju. Na samym jego środku stał zaścielony pieniędzmi i kartami stół, przy którym w pokera grało siedem osób – Leon, Lenny (miał podbite lewe oko i prawą nogę w gipsie – okazało się, że jest złamana), Mikołaj, Radek, Mark, Izaak (który wciąż borykał się z kłopotami trawiennymi, toteż co jakiś czas wybiegał w popłochu do toalety) oraz Masterton. Ten ostatni prezentował swym wyglądem definicję słowa „rozbity” – środki uspokajające widocznie go uciszyły i pozbawiły wigoru, stwarzając prawdziwy obraz zmęczenia i wyczerpania – mówił on i zachowywał się niemrawo, bez jakichkolwiek chęci. Melancholia i przybicie w jednym.
Reszta jego przyjaciół (Izaak, Leon, Lenny wraz z Mikołajem i Radkiem) i jeden znajomy (Mark) co chwilę spoglądali na Jonathana zaniepokojeni, w główniej mierze z obawy, czy znowu mu nie odbije. „Ostatnich dwóch dni moich wyskoków tak łatwo nie zapomną…” – pomyślał Jonathan.
Za jedynym w kwaterze oknie panowała ciemność i cisza, przerywane jedynie przez jasne, białe błyski i potężne grzmoty burzy – deszczu jak na razie nie było. Pół godziny temu, kiedy wybiła dziesiąta, Mark postanowił zgasić lampy i spędzić noc w otoczeniu świec, lecz okazało się, że Mikołaj ma tylko jedną – stała ona teraz dumnie pośrodku blatu, roztaczając wokół żółtawe światło. Telewizor także stał wyłączony – grało jedynie radio, ustawione na stację z której nadawano na żywo relację z pewnego meczu piłki nożnej. Głębiej interesował się nią tylko Leon, toteż co chwilę uciszał resztę towarzystwa, by z podnieceniem nasłuchiwać opisów potencjalnych bramek – kiedy jakaś padła, Leon za każdym razem zasłaniał usta rękawem, by nie krzyknąć z podniecenia.
-I z czego tu… - pojękiwał Masterton co chwilę, niezwykle leniwym głosem.
„Morda w kubeł, wariacie!” – tak Leon jak i reszta mieli zamiar odpowiedzieć, jednak powstrzymali się – musieli zrozumieć Mastertona, którego stan zakrawał o chorobę. W swych zachowaniach łączył objawy przeróżnych schorzeń – od koszmarów sennych poprzez omamy (także słuchowe) na atakach szału i objawach schizofrenii skończywszy. Mimo wszystkich krzywd, jakich sprawił im Jonathan (gdzie największą wcale nie było zranienie na przykład ręki Marka czy ramienia Leona), nadal go wspierali i podtrzymywali na duchu. Każdy z nich, może poza Markiem, miał tą smutną świadomość, że zostanie w Zonie do końca swych dni, wiedzieli też, że spędzą je u boku Jonathana – zostawienie go samego było by gorsze od dokonania na nim morderstwa.
Atmosfera była niewątpliwie, mimo wszystko, przyjemna. Granie w karty i jednoczesne słuchanie meczu całkowicie odprężało stalkerów, nie licząc Mastertona. Był spięty, zdenerwowany i przygnębiony, ale według Izaaka powinno mu niedługo przejść. Psychol umilkł o północy – wcześniej udał się do siebie.
-Jestem wykończony, idę spać… - rzekł, wstając z krzesła.
Pozostali wciąż grali w karty – prowadził Mark, który niemal całkowicie ogołocił resztę z ich „majątku” – pieniądze o które grali, miały specjalną, sentymentalną wartość, o której Mark nie miał jeszcze pojęcia.
-Idę po piwo… - oznajmił po chwili.
-Idę z tobą… mam ochotę na coś mocniejszego… - Leon przerwał grę i po chwili wraz z Markiem opuścił pokój, udając się do baru.
Leonard, zwany przez żonę Lennym (nie lubił zbytnio, gdy nazywał go tak ktoś poza małżonką) założył nogę na nogę i zaczął tasować karty.
-Znowu to samo… - powiedział po chwili milczenia.
-To znaczy? – spytał Izaak, jednocześnie wyglądnąwszy przez okno. Ciemność, wielka, bezkresna ciemność, rozświetlana kilkoma nikłymi światłami z okien innych agentów. Poczucie bezsilności, ogromu Zony i jej niebezpieczeństw, a także wrażenie zaniepokojenia o swe życie było potęgowane przez tego typu widoki, jak Strefa nocą.
-Te myśli…
-Pesymistyczne?
-Pełną gębą… - Lenny westchnął. – Mimo, że jesteśmy to bardzo długo, to ja wciąż nie czuję się pewnie. Wciągnięcie nas do Zony było tak gwałtowne, wręcz brutalne, że chyba nigdy się do Niej nie przyzwyczaję. Raz w życiu byłem poza Jej terenem, do ku*wy nędzy! – walnął pięścią w stół. – Ona tam na mnie czeka… A ja chyba nigdy się z nią nie spotkam.
-Spokojnie… Wszystko będzie…
-W porządku?! – Lenny zmienił ton na lekko kpiący. – Tkwimy tu od tylu lat, a jak próbujemy wyjść, to zawsze jest jakiś pretekst, przez który zostajemy! ku*wa, czuje się jak w „Truman Show”!

Spokojny sen dla Jonathana był czymś niemożliwym w ostatnim i zapewne przyszłym tygodniu. Cała sytuacja z Barrym dała mu się porządnie we znaki, jednak dokładnych powodów Jonathan wciąż nie był świadomy. Szukał go usilnie – jakiegoś wytłumaczenia, po prostu odpowiedzi, lecz niczego się nie dowiadywał. Wszelkie tego typu rozmyślania nie dawały żadnego efektu – Masterton musiał czekać, aż rozwiązanie pojawi się samo, podane na tacy, czarno na białym.
Tego dnia śniło mu się coś z goła innego, niż ostatnim razem. Dzień, w którym poznał Marka, dzień, w którym w brutalny sposób zabił Johnsona na oczach nowoprzybyłego. Sen zaczynał się od momentu pociągnięcia za spust.
Masterton aż za dobrze, za dokładnie przypomniał sobie eksplozję czaszki nieszczęśnika, podobnie, jak jej fragmenty, które gęsto go pokryły. Czuł wszystko z tamtego wydarzenia z przerażającą dokładnością – dźwięk, obraz, wszystkie możliwe szczegóły. Za każdym razem, kiedy we śnie garnitur Jonathana trafiła jakaś zakrwawiona, obrzydliwa drobina, czas zwalniał, by w pełni przedstawić Mastetonowi to przerażające „widowisko”, przy okazji obdarowując go krótkotrwałym, za to obezwładniająco mocnym bólem głowy. Jako, że użył obrzyna, jego katusze trwały przez ponad godzinę. Przez ten czas spocił się jak harujący cały dzień wół, spadł też z łóżka, lądując boleśnie na brzuchu. Oddech miał krótki i bardzo nierówny – przez chwilę niemal zapragnął zawału, byle zaprzestać cyklicznego rozkwitu bólu w czaszce.
Kiedy podświadomie odetchnął z ulgą, schował obrzyna znów za pazuchą. Po krótkiej chwili nastąpił punkt kulminacyjny koszmaru.
Bezgłowy trup chwycił Jonathana za szyję i zaczął go dusić.

-Niemożliwe! – jęknął Mikołaj. – Jak to „odsyłają”?!
Stał wraz z Leonem pod barem, rankiem następnego dnia, rozmawiając pod fioletowym niebem.
-Załamał się. Nie ma z nim żadnego kontaktu, po prostu „odleciał”.
Leon ukrył twarz w dłoniach. Niewiele brakowało, by nie dał rady powstrzymać się od płaczu.
-Muszę go zobaczyć. – rzekł zdecydowanym tonem.
Z swego pokoju wybiegł Izaak. Wciąż w pidżamie, nie zważając na wiatr i chłód, stanął zaraz przy Leonie, błądząc oczyma na wszystkie strony.
-Co z Jonathanem? Słyszałem, że…
-Odsyłają go. – Mikołaj spuścił głowę. – Masterton opuszcza Zonę…

Radek zerknął na przypiętego do noszy Jonathana.
-Katatonia? – spytał przestraszony.
Masterton miał puste, martwe spojrzenie, ręce spuszczone u dołu i nie dawał żadnych oznak życia. Po prostu leżał bez ruchu, wpatrując się nieprzerwanie w sufit. W tym tragicznym stanie znalazł go Harlan – nad ranem zajrzał do niego, by upewnić się, czy znów nie odstawił żadnego numeru. Po wejściu do jego kwatery usłyszał głośne sapanie – ustało, kiedy Harlan wparował do sypialni Jonathana – Psychol leżał bezwładnie na brzuchu, na podłodze. Kiedy Harlan do niego podbiegł i obrócił go na plecy, wydawane do tej pory sapanie ustało.
O stanie Mastertona wiedział już praktycznie cały obóz, jednak nieliczni się głębiej tym faktem przejęli – trudno było się dziwić, dla większości tutejszej społeczności był on jedynie typowym wariatem, z którym znajomość ograniczała się do kilku wspólnych akcji i wypraw. By zawiązać z nim bliższe więzy, potrzeba było o wiele więcej, nie mówiąc już o byciu jego przyjacielem – do tej pory miał ich sześciu i liczba ta raczej nie miała ulec zmianie – od wybuchu w 86 Masterton w pewnym sensie odizolował się od reszty świata i ludzi, spędzając jak największą ilość wolnego czasu głównie z Leonem, Mikołajem i pozostałą czwórką dawnych znajomych. Nikt nie wiedział co – podświadomość, on sam, czy nawet Bóg podczas rzekomego objawienia, ale pewna siła upewniła go, że jego starym przyjaciołom nic nie grozi. Być może dlatego każdej nocy spał niespokojnie, a podczas ostatnich dni nie sypiał prawie wcale – porwanie Barry’ego było naprawdę niebezpiecznym zagraniem, które narażało jego uczestników na śmierć. Czy to dlatego Jonathan tak się zachowywał? Obawiał się, że Radkowi, Izaakowi albo innemu bliskiemu jemu stalkerowi stanie się coś złego? Prawdopodobnie, gdyż wtedy Masterton został by sam – nic nie łączyło by go z „dobrymi (choć niekoniecznie) czasami” – z Kamilem i Adrianem. W takiej sytuacji obawiał się dodatkowo, że zwariuje szybciej, niż zdąży się zabić.
-Możesz nas na chwilę zostawić samych? – spytał cicho Leon. Poza nim, Radkiem, Mikołajem, Izaakiem i Lennym w pokoju znajdował się Mark, który pod względem znajomości Jonathana znacznie odstawał od reszty.
-Jasne… - rzekł tonem pełnym zrozumienia, po czym wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Krótką chwilę później Radek sięgnął prawą ręką do lewej kieszeni marynarki Jonathana – pogrzebał w niej przez chwilę, po czym wyłowił zeń plastikowe pudełko z lekami, które Masterton musiał zażywać regularnie, trzy razy dziennie. Wpatrywał się w żółte pudełko przez moment, zaś po chwili odkręcił czerwoną nakrętkę, którą obrócił do góry nogami i zaczął w niej grzebać palcem wskazującym.
Krwiście czerwona, wyjątkowo mała tabletka w kształcie koła o średnicy co najwyżej milimetra. Nikt nie znał dokładnego składu tej trucizny – nawet sam Jonathan nigdy nie zapamiętał ilości śmiertelnych środków chemicznych, których do niej napakowano. Miała zabić natychmiastowo w razie potrzeby, tylko to się dla niego liczyło. Od ostatniego tygodnia wizerunek Jonathana wielce podupadł – początkowe „odpały”, które dla większości stalkerów nie były niczym niezwykłym i wrażenie wielkiej pewności siebie zaczęły ustępować wizji doszczętnie zniszczonego człowieka – kogoś, kto boryka się z problemami od dłuższego czasu i nie może sobie z nimi poradzić. Kogoś, kto już w młodym wieku przeszedł więcej, niż nie jeden, który z tego świata zszedł w wieku stu lat. Wariat, Psychol – słowa te były wypowiadane z przymrużeniem oka (do pewnego czasu), gdyż to, co Jonathan czasem robił, nadawało się głównie do opowieści przy ognisku – spokojnych, gdzie nie było miejsca na poważne i dobijające historie. Mimo, że jego zachowanie nie jeden raz jeżyło włos na głowie i autentycznie przerażały, uważano go za „porządnego” człowieka.
Sytuacje, w których wykazywał się niebywałym talentem, te, podczas których olśniewał poczuciem humoru, pomocą, grzecznością – wszystkie one mieszały się z momentami, kiedy Mastertonowi prawdziwie odbijało – kiedy zabijał w okrutny sposób czy dostawał ataków szału i wściekłości. Powoli i stopniowo na jaw zaczęła wychodzić prawda o Jonathanie – non stop nosił przy sobie nafaszerowaną truciznami tabletkę, obawiając się całkowitego zatracenia w szaleństwie – szaleństwie, które być może ogarnęło go ostatniej nocy, podczas snu o Johnsonie.
Cały czas myślał o możliwości samobójstwa i nic nie przemawiało mu do rozsądku – pozostawał głuchy na wszystkie argumenty jego przyjaciół, a jednego omal nie zatłukł na śmierć, kiedy próbował podmienić tabletki – z trującej na pozbawiającą przytomności, jednocześnie umieszczając w niej mały nadajnik, dzięki któremu Mastertona szybko by znaleziono.
Wszystkie próby pozostawały jednak bezskuteczne – Jonathan w pewnym stopniu żył we własnym świecie, do którego wielu rzeczy po prostu nie dopuszczał.
-Co mu się mogło stać? – zapytał Izaak.
-Pewnie znów coś mu się przyśniło. – mruknął Leon. – Trzeba było przy nim zostać na noc. Czemu, do ku*wy, puściliśmy go sami?
-A jeśli komuś powiesz… - ton Mikołaja tworzył nową definicję słowa „niesamowity”. – Pożegnasz się nie tylko z drugim okiem…

Rok 2006.
Druga Zona.
Hazardzista, duchy, tworzenie anomalii, wszelkie możliwe artefakty.
Wyprzedanie codzienności, sześć poziomów, potencjalnych siedem. Co z tym wszystkich wspólnego ma Pochłaniacz, Oko Stwórcy i… te… te… Wytwory? A ta cała grupa? Co połączyło wszystkich uczestników incydentu w Mryńsku i pierwszych, którzy spenetrowali szpital z tymi, którzy po raz pierwszy weszli na Pola i tym samym do domu Gomeza? A ten chudzielec, którego z nimi spotkałem? Moją ostatnią nadzieją są akta wszystkich służb mundurowych na terenie Ukrainy – może znajdę powiązanie.

Rok 1978.
-Jezu Chryste… - Kamil padł bezwładnie na ziemię, uderzając twardo o posadzkę. Nawet Leon i jego wielki refleks nie uchroniły go przez bolesnym upadkiem. Reszta poza Kamilem na szczęście utrzymała się na nogach, widząc Jonathana.
Znajdowali się na trzecim piętrze szpitala w sali 12 – typowym szpitalnym pomieszczeniu z białymi kafelkami i równie śnieżnobiałymi ścianami, jak i sufitem. Znajdowały się w niej trzy szpitalne, zaścielone łóżka – dwa były puste, ostatnie, to przy oknie, zajmował Masterton. Powodem tak gwałtownej reakcji, w tym Radka, który niemal zwymiotował z nadmiaru emocji, był ogromny opatrunek na lewym oku pacjenta. Widoczne wielkie plastry i pokryte różnego rodzaju środkami bandaże, także przez nie dodatkowo zawinięte, wraz ze specjalną taśmą. Wszyscy wiedzieli już, co się mniej więcej stało, dowiedzieli się od samego poszkodowanego, a raczej znajomego ojca Mastertona, który pracował w szpitalu i w krótkim czasie zwołał całą jego grupę znajomych.
Zastanie przyjaciela w takim stanie zawsze było szokiem – zwłaszcza, kiedy coś takiego przeżywa się po raz pierwszy w życiu. Cała szóstka (Kamil ocknął się po chwili) dopadła łóżka Jonathana, zajmując resztę jego wolnego miejsca, nie przejmując się nawet stojącymi pod ścianą krzesłami. Wszyscy byli zatroskani i zaniepokojeni, zasypywali Jonathana mnóstwem pytań wszelkiej maści. Trwało to ponad pięć minut – wszyscy próbowali myśleć więcej o tym, że mimo wszystko Mastertonowi już nic nie będzie, że są gorsze tragedie, niż utrata oka, że łatwo się po tym pozbiera i wróci do normalnego życia. Całą atmosferę wymieszanego cierpienia i szczęścia zakłóciło z goła inne pytanie – zapadło ono głęboko w pamięci każdemu z siódemki nastolatków, jednocześnie rozpoczynając koszmar Jonathana Mastertona.
-To Adrian ci to zrobił, tak? – Kamil założył ręce na piersi, wpatrując się w leżącego bezlitosnym spojrzeniem.
Zapadła martwa cisza.

Rok 2001.
Graham raz jeszcze sprawdził zawartość plecaka, po czym oparł się o betonowy murek, patrząc w niebo. Było czarne i pełne gwiazd, których blask podświetlał niewielkie, białe chmurki. Była pierwsza w nocy – zimno i wiatr dawały się we znaki każdemu, kto miał o tej porze odwagę zapuścić się w głąb dzielnicy przemysłowej, potocznie zwanej Dziczą. Nazwa mówiła sama za siebie – tereny te wprost przypominały dżunglę – ciasne, otoczone budynkami, dźwigami i wagonami przestrzenie, gdzie głównym tłem były place budowy i tory kolejowe. Całe masy napromieniowanego żelastwa i złomu wszelakiej maści – od znaków drogowych na wrakach samochodów kończąc. Woń rozkładu, rdzy, pyłu i brudu niemal wisiała w powietrzu, mieszając się ze zwietrzałym smrodem oleju i smaru.
Dookoła panowała przeraźliwa ciemność, bezruch i cisza, przerywana jedynie szelestem papierów, blaszek oraz niewielu liści, wprawianych w ruch przez każdorazowy podmuch wichru. W okolicy nie było widać żadnego źródła światła – jedyną rzeczą, która nieco oświetlała powierzchnię, był księżyc, który, gdy wyłaniał się na moment zza chmur, pokrywał wszystko bladoniebieskim kolorem. Zza blaszanych dachów starych budynków Graham mógł dostrzec w oddali także słaby, wzbijający się wysoko w górę snop, którego źródłem był reflektor. Prawdopodobnie z obozu wojska położonego za wzgórzem, między terenami wokół starej wieży zegarowej, a wschodnią częścią Jantaru.
Graham stąpał po zardzewiałych torach, obok niewielkich budynków, z których kontrolowano zwrotnicę i opuszczano szlabany – przynajmniej, kiedy stacja jeszcze działała. Przez stare szyny rosły kępy ciemnozielonej trawy, które miejscami były urozmaicane także przez nienaturalnej wielkości kwiaty i chwasty. Krótkofalówka Grahama wydała dźwięk, kiedy mijał on zdezelowany wagon kolejowy z kilkunastoma otworami po kulach niewielkiego kalibru.
-Gdzie jesteś? – spytał Graham po odebraniu sygnału.
-Zaraz przy szlabanie.
Po ponownym przypięciu słuchawki do pasa, Graham raz jeszcze sprawdził noszoną za pazuchą czarnej kurtki kopertę z pieniędzmi – dalej była na swoim miejscu. To samo zrobił z bronią – upewnił się, że jego Spectre jest odbezpieczony i odpowiednio załadowany.

-Spokojnie, Leon! Poradzą sobie z nim! – Jerome powstrzymywał Leona, który usilnie próbował przebić się przez dwóch strażników, ustawionych niczym mur przed wejściem do podziemnego wejścia – klapy, leżącej tuż przy domku Barry’ego Jeffersona.
-Nie dam ci go zamknąć w jakiejś cuchnącej celi przesłuchań! – Leon wpadł na dwójkę goryli, wymachując wściekle ramionami we wszystkie strony, przeklinając szpetnie. – Ty sku*wielu, jak możesz! Mikołaj! Lenny! – krzyknął wściekle. Po chwili nabrał powietrza w płuca i wydobył z siebie tak nieludzki i przeraźliwy ryk, że stojący przed otwartą klapą strażnicy, wraz z Jeromem aż podskoczyli.
-Izaak! – ryk był tak głośny, że Leon upadł na ziemię, niczym zemdlony. Podniósł się po chwili, po czym znów najechał na dwójkę agentów, z zaciekłym „Ach!”. Dalej jednak nie dawał rady, krótko powiedziawszy, stał w miejscu tracąc po prostu siły – na próżno.
-Wy… - Leon pochylił się nisko, łapiąc oddech, niczym ryba wyjęta z wody. - sku*wiele… - wysapał, po czym twardo opadł pośladkami na trawę, wpatrując się tępo w pordzewiałe drzwiczki.
Rozległ się dźwięk zamykanych gwałtownie drzwi. Po chwili do miejsca całej szamotaniny podbiegł Izaak z Radkiem i Mikołajem u boku.
-Co się tu, ku*wa dzieje? – wyszeptał ten ostatni zimnym, zniecierpliwionym głosem.
Leon odciągnął głowę do tyłu, oczami błądząc po nocnym niebie.
-Te… - przez odchylenie głowy zachłysnął się własną śliną. Gwałtownie spuścił ją między kolana, kaszląc sucho. Kaszel palacza. Kiedy skończył, zaciągnął się powietrzem, tak, jakby miał to być ostatni oddech w jego życiu. – Te gnoje chcą wywalić Jonathana z jego kwatery i zamknąć go w podziemiach do czasu, gdy po niego przyjadą! Rozumiesz? Zamknąć go w… - zawiesił głos i zmienił go na ledwie słyszalny szept. – Celi…
Wszystkim trzem nowo przybyłym przysłowiowo odpadła szczęka. Wpatrywali się w Jerome’a z oburzeniem i wściekłością. Milczenie przerwał Izaak.
-Dlaczego? - zapytał. Radek, Leon i Mikołaj, a w pewnym stopniu on sam wyjątkowo zdziwili się jego grzecznym tonem. Administracja obozu miała zamiar zapakować Jonathana Mastertona na „czas bliżej nieokreślony” do swego rodzaju lochu, a Izaak dokonał właśnie zapytania, które pasowało by do skrajnego pacyfisty, który pyta się listonosza, dlaczego nie dostarczono mu przesyłki na czas.
-Żeby go zbadać.
-Ooo nie! – Leon poderwał się na równe nogi i niemal zetknął się nosem z twarzą Jerome’a. – Już ja wiem, jakie badania masz na myśli! Zaraz…

Skąd on, do cholery wiedział?!
Każdy postawiony tutaj krok trzeba było uzgadniać z Jeffersonem. Ile piwa maksymalnie mogłeś wypić, od kogo zlecenia przyjmować i jakie artefakty przechowywać mogłeś na terenie obozu. Jerome już wcześniej miał w planie jakieś podejrzane badania – z naciskiem na testowanie działań artefaktów, w sposób, gdzie humanitarność nie miała nic do gadania. Barry na szczęście zakazał mu tego typu praktyk pod groźbą „pójścia do piachu” - poskutkowała. Lecz teraz, gdy w obozie nikt nie sprawował rzeczywistej władzy, uświadomieni tym faktem mogli robić, co żywnie im się podobało. Jerome widocznie skorzystał z tego przywileju – nie zdziwiłbym się, gdyby znalazł na dole cały „sprzęt” rodem z siedziby Frankensteina. Do czasu przybycia nowego dowódcy trzeba było potrzymać resztę w nieświadomości – dom Jeffersona był stale obserwowany – nikt do niego nie wszedł od czasu wywiezienia Barry’ego, zaś strażnicy widocznie jeszcze się nie ocknęli. Podsłuch w jego pomieszczeniu też zdjęliśmy. ku*wa, przecież Jerome nie wszedł tam do środka przez drabinę!
Zaskakująco wiele myśli przeszło mi przez głowę, w momencie, w którym dobywałem pistolet. Był to jednak bezcelowy manewr – właśnie dowiedziałem się, dlaczego Jerome wciąż trzymał prawą dłoń za płaszczem. Upadając na ziemię, z pociskiem w brzuchu, obejrzałem się na Radka, Mikołaja i Izaaka.
„Myśl o dawnych czasach.” – powtarzałem sobie panicznie w duchu.
„Same dobre chwile, Prypeć… Prypeć… sierpień 78!”
78?!
Przestałem ufać własnemu umysłowi – właśnie przywołałem najgorsze wspomnienie z czasu bycia młodzieniaszkiem. Jedyną pociechą był Kamil – jedyny, który z naszej grupy pozostał nieskażony aż do chwili śmierci. Może tak było dla niego lepiej?
Ostatnio edytowany przez Valentino 08 Lip 2008, 13:03, edytowano w sumie 3 razy
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Postprzez Scurko w 04 Lip 2008, 18:16

Witam, to znowu ja :wink: Co do opowiadania, to tak jak poprzednie jest świetne. Jest co poczytać w dzisiejszy pochmurny i deszczowy dzień. Pisz tak dalej Valentino!

Pozdrowienia
Awatar użytkownika
Scurko
Tropiciel

Posty: 292
Dołączenie: 03 Lip 2007, 20:16
Ostatnio był: 16 Kwi 2022, 18:56
Miejscowość: Dębowiec k.Cieszyna
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 3

Postprzez Valentino w 07 Lip 2008, 01:03

Wydłużyłem mój ostatni post o końcówkę rozdziału 21 - teraz będzie długaśny i "specjalny", bo w końcu 23 xP
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Postprzez Valentino w 08 Lip 2008, 13:05

22
Rok 1978.

-Odjebał nie jedno, to fakt. Ale żeby zrobić coś takiego… - Kamil urwał nagle, po czym znów zmierzył Jonathana twardym spojrzeniem. Wszyscy obecni w Sali popadli w głęboką zadumę – co zrobić z Adrianem? Oczywistym wnioskiem na samym początku była zemsta – każdy z przyszłych stalkerów (z wyjątkiem Kamila) wyobrażali sobie przeróżne okropieństwa, które można było wyrządzić Adrianowi. Radek, Mikołaj, Izaak i reszta nie byli bandą kradnących oprychów, tak zwanym „złym towarzystwem”, ale do grzecznych, bojących się bójek chłopców też się nie zaliczali.
Wiedzieli, że ich przyszły czyn odmieni ich życie na zawsze, lecz satysfakcja z zemsty była dla nich ważniejsza. Pod tym względem odstawał jedynie Kamil – z początku był za zgłoszeniem tego na policję, lecz szybko wycofał się z tego pomysłu – uległ najzwyczajniejszej żądzy odwetu. Wciąż jednak w Mastertonie i jego przyjaciołach kłębiło się coś w rodzaju lęku – podświadomość podrzucała im okropne obrazy, przedstawiające konsekwencje – więzienie, problemy w rodzinie, duże prawdopodobieństwo zostania w przyszłości zwykłym bandziorem. Zero życia towarzyskiego - nie licząc prostytutek, zszargana reputacja, prawie stuprocentowa szansa na popadnięcie w alkoholizm czy narkotyki. Pośród grupy znajomych panowała prawdziwa burza mózgów. Na moment przerwał ją gwałtowny grzmot.
Wszyscy, w tej samej chwili obejrzeli się w stronę okna. Za wieżowcami, położonymi przed dziedzińcem szpitala, wysoko w górze kłębiły się granatowo-szare burzowe chmury. Poruszały się one w miarę szybko, płynęły wraz z wiejącym z północy wichrem, z sekundy na sekundę coraz bardziej zasłaniając słońce i zbliżając się do szpitala. Wokół robiło się coraz ciemniej – na podwórzu ilość światła zmieniała się jak w regulowanej świecy, zaś słońce zaczęło rzucać ogromny, półprzezroczysty cień, sunący powoli w stronę kliniki niczym morska fala. Kiedy pokrył on cały budynek szpitalny, w momencie, w którym słońce zostało całkowicie przyćmione a w „dwunastce” zrobiło się tak ciemno, że trzeba było zapalić wszystkie światła, Masterton głośno przełknął ślinę. Patrząc nieobecnym spojrzeniem za okno, widocznie się czymś martwił. Częściowo uspokoił go Kamil.
-Nie martw się. – rzekł, położywszy dłoń na lewym ramieniu Jonathana. – Zostajemy tu z tobą do samego rana.
Jonathan zdobył się na lekki uśmiech.
Na zewnątrz rozległ się tak silny podmuch wiatru, że Masterton aż podskoczył, słysząc zgrzytający przy oknie parapet. Ludzie na dziedzińcu z widocznymi trudnościami utrzymywali równy krok, zmagając się z coraz mocniejszymi podmuchami. Drzewa były ugięte pod nienaturalnym kątem, obficie gubiąc stare liście. Po kolejnym, wyraźnie głośniejszym grzmocie rozpadał się ulewny deszcz.

Rok 2001.

Graham oparł się o stary, przekrzywiony kolejowy szlaban. Po prawej miał niewielką budkę, po lewej zaś przewrócony, zniszczony wagon towarowy. Jego odłażące z farby drzwi były przesunięte w lewo, ukazując wnętrze – stos złomu i spleśniałych, starych drewnianych skrzyń, z których kilka było roztrzaskanych. Gdzieś, wokół całego tego bałaganu powiewała delikatnie niewielka pajęczyna z oczekującym nowych ofiar pająkiem na samym jej środku. W kilku miejscach wisiało niewiele martwych, wysuszonych much. Jeszcze jedna, srebrna w świetle księżyca pajęczyna wisiała na całej szerokości otworu w starej budce po jej lewej stronie, dokładnie w miejscu, gdzie niegdyś znajdowało się niewielkie okienko. Całe otoczenie tonęło w rzucanych przez chmury cieniach, przez co podłoże wyglądało jak niezbyt głęboka tafla jeziora podczas lekkiego powiewu. Miało się wrażenie, że z gruntu zaraz wypłynie jakieś morskie zwierzątko.
Po odczekaniu dwóch minut, Graham miał zamiar po raz trzeci wywołać Gavina, lecz w chwili, w której sięgał po radiostację, nieznany sprzedawca dał o sobie znać.
-Jestem, jestem… - mruknął przepraszającym tonem, wytaczając się spod wagonu (gniotąc lekko swój nowoczesny kombinezon), któremu Graham jeszcze przed chwilą się przyglądał. Niewiele brakowało, by podskoczył ze strachu, dał radę jednak w porę się opanować, wydobywając z siebie jedynie jęk zdziwienia i uznania. Przewrócił oczyma z dezaprobatą, patrząc na wykonującego jakiś gest Gavina. Po chwili przestrzeń w pobliżu dziesięciu metrów wypełniła się stalkerami. Było ich czternastu, wszyscy, co jeszcze bardziej zdumiało Grahama, mieli na sobie jedne z najrzadszych kombinezonów w Zonie – SEVA. Uzbrojeniem także robili wrażenie – pięć sztuk G3, kolejne pięć L1A1, dwójka stalkerów trzymała po jednym DAO-12. Po krótkiej chwili Gavin wydobył zza pazuchy L22A2, po czym skierował go lufą do ziemi.
„ku*wa, a spodziewałem się zwykłych oprychów…” – pomyślał przez moment Graham. Sam sposób pojawienia się współtowarzyszy Gavina także dawał do myślenia, że są nie byle kim – połowa czyhała schowana pod kilkoma innymi wagonami, dwóch z nich ukryła się w wagonie, przylegając do jego wnętrza, zaś ostatnich czterech wybiegło z krzaku rosnącego około dwudziestu metrów od szlabanu.
-To jak? – ton Gavina wskazywał jasno, że jest wyjątkowo pewny siebie, cóż, trudno mu było się dziwić, mając taką obstawę… - Robimy interes? – po tym zapytaniu z wyraźną uciechą zatarł o siebie ręce.
-Taa… - mruknął Graham, po czym zaczął kierować broń do wewnętrznej kieszeni ubrania. Kilkanaście luf, z wyjątkiem tej Gavina, wystrzeliło w jednej sekundzie w powietrze, biorąc Grahama na celownik.
-Hej hej! Tylko kasę wyjmuję…
Bronie zostały opuszczone – po krótkiej chwili Graham wyjął dużą, grubą kopertę. Wystawił ją powoli ku Gawinowi, który po paru sekundach przyglądania się, wziął ją do ręki. Ocenił jej grubość, gwiżdżąc z zadowoleniem, po czym opróżnił ją i zaczął liczyć pieniądze, które w niej schowano. Robił to szybko, sprawie i zręcznie. Kiedy skończył, kiwnął kilka razy porozumiewawczo, mrucząc coś do siebie. Ok, ok., ok., ok…
-Ok., zgadza się… Henry, przynieś tego… Jak mu tam było?
-Vychlopa, szefie, Vychlopa. – rzekł zrezygnowanie jeden z stalkerów trzymających DAO-12. Kiedy podrapał się po głowie, odwrócił się przez plecy i wolnym krokiem ruszył w stronę wagonu. Wszedł do środka przez boczne drzwi, krusząc niewielkie kawałki drewna. Włączył przyczepioną do ramienia w prowizoryczny sposób latarkę, oświetlając stary, pordzewiały blaszany dach. Złapał w nim jakąś wypukłość prawą dłonią i mocno pociągnął do siebie. Z wagonowego sufitu odpadła wielka, szeroka blacha, ukazując coś, co wyglądało na zamknięty w pokrowiec teleskop – to, w jaki sposób trzymał się sufitu, było dla Grahama wciąż niewiadome, prawdopodobne posłużyły do tego wyjątkowo silne magnesy. Henry z trudem nie wypuścił zawartości skrytki z rąk podczas jej wyjmowania – nic dziwnego, Vychlop ważył ponad osiem kilogramów. Chwyciwszy go oburącz, niosąc niczym ceremonialny miecz, Henry podszedł do Grahama.
-Proszę bardzo… - rzekł, położywszy pokrowiec na ziemi.
Nagle stojący na samym końcu „formacji” stalker odwrócił się momentalnie przez prawe ramię i wystrzelił trzy razy ze swojego G3.
Reszta gwałtownie odwróciła się w stronę oddanych strzałów, podnosząc swoje lufy przed siebie – powstrzymał się od tego jedynie Graham – po takiej reakcji na gwałtowny ruch wolał nie wyciągać przy Henrym i reszcie broni.
-Dzięki, Ben… - podziękował Gavin tonem pełnym ulgi, opuszczając broń.
Pijawka leżała tuż przed stalkerem (Benem) z trzema wielkimi otworami po kulach w swym brązowym, niemrawie owłosionym cielsku. W bardzo szybkim tempie lała się z ich krew, czerwieniąc beton wokół miejsca, w którym potwór padł na ziemię, nadając szynom upiornego, czerwono-szarego koloru. Macki mutanta rzucały się jak szalone we wszystkie strony, łącznie z przekrzywiającego się z boku na bok łbem – również białe, świecące w ciemności ślepia poruszały się szybko i chaotycznie. Kończyny zachowywały się podobnie – próbowały pomóc ich właścicielowi przewrócić się na brzuch, lecz w konsekwencji łomotały jedynie wściekle o tory.
-Wróćmy do naszej wymiany. – powiedział Gavin po wystrzeleniu jednego pocisku w głowę pijawki – uniesione ręce i nogi wraz z głową i mackami zastygły na moment w powietrzu, po czym opadły bezwładnie. Ben usiadł po turecku, sapiąc. Czując na sobie spojrzenia innych, zapewnił ich, że nic mu nie jest.
-Skończcie, to zaczęliście, mi nic nie będzie, muszę tylko odpocząć… - wysapał.
-W porządku… - rzekł Gavin. – Słyszałeś, skończmy to jak najszybciej. Sprawdź sprzęt, spieszy nam się.
Graham pochylił się nisko, rozpiął pokrowiec i wyjął z niego karabin snajperski VSSK Vychlop.
Broń ta autentycznie go przerażała – miała ponad 800MM długości, z czego połowę stanowił niesamowicie gruby tłumik, co w połączeniu z potężną amunicją 12.7MM dawały temu karabinowi wielkie możliwości. Jego korpus miał ciemno oliwkowy kolor. Sam karabin zbudowano w układzie bull-pup – magazynek mieszczący pięć sztuk amunicji mieścił się za spustem, przed którym zaś zamontowano składany dwójnóg, obecnie złożony. VSSK używał kultowej już lunety PSO.
-Idealny… - mruknął Graham. – Wprost idealny.
Zachwyty Grahama przerwał kolejny wystrzał, nie dochodził on jednak z żadnej z broni ludzi Gavina. Jeden z nich padł na ziemię, łapiąc się za przestrzelone kolano, krzycząc:
-Wojsko! je*ane trepy czekały, aż…
Słowa rannego stalkera zagłuszył dźwięk eksplodujących granatów dymnych. Po chwili ich cichy syk mieszał się z jękami rannego, którego Gavin przyciągnął za fraki do przeciwległego wagonu.
Całą przestrzeń wypełniły opary szarego, smolistego dymu. Ktoś z wojskowych wystrzelił jeszcze dwa razy na ślepo, nikogo nie trafiając. Cała trzynastka, w sumie czternastka, jeśli doliczyć Grahama, leżała płasko na torach kolejowych, nie mając żadnej osłony, poza dymem.
-Pod wagony! – Gavin powiedział to dość głośno, by przebić się przez dźwięk opróżniających się granatów.
Graham czołgał się pierwszy – z trudem pokonywał kolejne metry nierówności, kierując się na wschód. Sapnięcia stalkerów, którzy za nim podążali zdawały się nie mieć końca.
Dym zaczął powoli opadać – zauważywszy to, Gavin odbezpieczył i upuścił jeszcze jeden pojemnik.
Cały spód wagonu wypełnił się oparami – wyglądało to tak, jakby na torach, na których stał, palił się ogień. Stalkerzy z trudem pod niego dopełzli, zaś kiedy w końcu im to się udało, Gavin kazał wszystkim założyć tłumiki. Jego podopieczni usłuchali – każdy miał czarną, wąską tubę przyczepioną do tyłu kombinezonu, w okolicach potylicy. Przez moment zrobiło się głośno od dźwięku zakręcanych tłumików, zaś posiadacze strzelb wydobyli z kabur wytłumione już pistolety – Graham spojrzał na nie z ciekawości i poznał między innymi P99. Graham także miał przygotowaną tego typu broń – w prawym ręku trzymał teraz Berettę 93R z zamontowanym wcześnie tłumikiem.
-A teraz… - zaczął Gavin. – Nie robicie nic, dopóki wam nie każę.
Na górze rozległo się głuche stuknięcie – to postrzelony stalker doczołgał się do kryjówki. Graham miał wraz z resztą jego chwilowych towarzyszy wyjątkowe szczęście – wagon miał szeroki spód, dzięki czemu zasłaniał on całkowicie ciała ukrywających się pod nim stalkerów.
Dym zniknął, rozwiany przez lekki powiew. W oddali, według Grahama w granicy złomowiska z terenami przemysłowymi, rozległo się wycie wilka. Po chwili, tym razem znacznie bliżej, rozległy się kroki kilku par butów.

Trzy godziny wcześniej, w chwili, w której noc zaczęła dominować nad dniem, w okolicach Jantaru przebywało pięciu członków S. Była to ta sama grupa, której znaczna część w tym samym czasie wyruszyła w stronę Dziczy, by sprzedać Vychlopa. Jedna z najmniej znanych i najbardziej elitarnych frakcji w Zonie – na równi z Monolitem, ustępowała jedynie grupie Susarro, lecz z nim nikt nie mógł konkurować.
Jej nazwa – S – pochodziła od nazwy kombinezonu SEVA – sztandarowego typu kombinezonu używanego przez jej członków, a raczej z historią, w jaki założyciele S zdobyli owe pancerze.
Głównym organizatorem był Gavin – człowiek, którego w 1993 porwał oddział dezerterów z Specnazu, którzy zrobili mu pranie mózgu i wcielili do siebie w roli żołnierza. Rok później, listopada 1994 Gavin dowiedział się, że oddział od dłuższego czasu zajmuje się wyłącznie ogromną akcją na terenie Zony – Strefy, terenu elektrowni atomowej w Czarnobylu. Planowali oni dokonać wielkiego przewrotu – wyeliminowania lub zrekrutowania wszystkich wojskowych na Jej terenie i wykluczyć jakąkolwiek rolę oficjalnych sił jakiegokolwiek rządu – Zona miała należeć wyłącznie do nich. Potem ta całkiem pokaźna grupa (należało do niej ponad dwustu byłych komandosów, w tym Gavin, który miał za sobą wiele specjalistycznych szkoleń) chciała utworzyć z elektrowni atomowej swoją twierdzę – symbol ich potęgi i pozycji, jaką zajmowali by w Strefie. W 1992 zatrudnili oni sztab naukowców, którzy badali Zonę od momentu nastąpienia wybuchu – mieli oni opracować kontrolowany sposób tworzenia anomalii, by nikt poza nimi nie mogli przekroczyć granicy do Czerwonego Lasu – początku ich oficjalnego terytorium. Do tego oddziału badaczy należał między innymi Doktor Gomez, który zainteresował Dezerterów pod wieloma względami.
Każdy inny naukowiec miał zostać zabity, a wyniki ich badań – przejęte.
Dwudziestego lipca 1996 roku Gavin został uprowadzony spod jego domu – dwójka nieznanych ludzi ogłuszyła go, kiedy wychodził z mieszkania, po czym zapakowali do samochodu. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów Gavin odzyskał przytomność – był w południowej części Petersburga, a dokładniej w pewnej obskurnej kawalerce. Dwaj nieznajomi okazali się, jak sami powiedzieli, „oficjalnymi przedstawicielami ukraińskiego rządu”, który „dowiedział się o zamiarach grupie dezerterów i zamierza nie dopuścić do ich zrealizowania” ponieważ „rząd ma własne plany co do sposobu wykorzystania Zony, a „jakikolwiek rozruch na tle przejęcia władzy będzie dla niego wyjątkowo niekorzystny”. Dwójka agentów zaproponowała a raczej rozkazała Gavinowi co tygodniowe raporty na temat planów Dezerterów i działania „mające doprowadzić do całkowitego rozpadnięcia się grupy”. W zamian oferowali mu szansę stworzenia własnej, potężnej frakcji, której jednak działalność miała być tajna – Gavin i członkowie P.S (bo tak brzmiała wtedy ich nazwa) mieli dążyć jedynie do „zaspokojenia własnych korzyści” i „utrzymywania w Zonie równowagi” do „bliżej nieokreślonego czasu”. Gavin do 1999 roku był w Strefie jedynie raz – wizja bycia Jej „nie koronowanym królem” wraz z chęcią zemsty na sprawcach wyprania mu rozumu przekonały Gavina – dwa miesiące po nastaniu roku 2000 szefowie Dezerterów zostali zabici (po wczesnym, ponad czteroletnim inwigilowaniu) zaś członkowie rozeszli się w popłochu, obawiając się podzielenia losu ich przełożonych.
Już dwa lata przed tym wydarzeniem Gavin zebrał jeszcze trzech ludzi, którzy mieli stworzyć P.S – miał też plany co do ich wyposażenia i roli, jaką mieli odegrać w Zonie.
Kiedy byli żołnierze Specnazu przestali zagrażać planom Ukrainy, zaczął on tworzyć w Strefie własną władzę – stworzyli oni obóz, gdzie pracowali ich najlepsi agenci – ich zadanie po części pokrywało się z celem P.S – zbieraniem wszelkich informacji o Zonie.
Po zbudowaniu obozu i umieszczeniu tam większej części swoich ludzi, ukraińska władza posłała pierwszy z dwóch transportów z wyposażeniem dla ośrodka służb specjalnych. Zawierał on osiemdziesiąt sztuk kombinezonów SEVA i ponad setkę sztuk broni wszelkiego rodzaju – od strzelb po karabiny szturmowe na snajperskich skończywszy.
Tym razem to Gavin dokonał dezercji.
Zaatakował i przejął cały transport, w chwili przekroczenia przez niego granicy. Gdy otwarcie uznano go zdrajcą, ukrył się w głębi Zony wraz ze swoimi ludźmi, których miał już dwudziestu dwóch. Z racji ich wyposażenia szybko opanowali oni północną część Zony, zaś wszędzie, prócz grupy Susarro i Monolitu, posiadali informatora w każdej frakcji. Ze starej nazwy usunięto „P” – P.S przestało oficjalnie istnieć, lecz i tak tylko nieliczni w ogóle wiedziało o istnieniu jego „następcy”. Być może nazwa znowu uległa by zmianie, gdyby ludzie Gavina zdecydowali by się na atak drugiego transportu, który miał miejsce 2001 roku – nie chcieli jednak całkowicie wykluczać ingerencji rządu w Zonę – posiadanie w ich obozie informatora wydało się kuszącą wizją, którą zresztą wcielono w życie.
Teraz niepisany zastępca, a także przyjaciel Gavina, który wielce pomógł mu podczas ataku na pierwszy transport, imieniem Teodor, zwany zwykle „Tedem” wraz z czwórką innych żołnierzy S oczekiwało wojskowego śmigłowca. Dwaj z nich na chwilę zostawili swoje RPG – oparli je o wrak autobusu, przy którym też usiedli, oczekując raportu od zwiadowcy, który miał im dać znać, kiedy wojskowy Mi-28 przekroczy granicę Jantaru. Teodor i pozostała dwójka uzbrojeni byli w G3 z celownikami optycznymi.
-Ciemno jak w dupie… - mruknął Pete, jeden z posiadaczy RPG. On jak i pozostała czwórka miał zasuniętą osłonkę twarzy, wbudowaną w kombinezon. Jego głos był w charakterystyczny sposób stłumiony i zniekształcony przez szczelne zamknięcie. – Chyba bym zdechł, gdybym miał nosić jeden z tych podrzędnych kombinezonów, jakich używają ci tutejsi.
-Co masz na myśli? – spytał rozglądający się we wszystkie strony Teodor.
-Chodzi mi o to, że znaczna większość ich wbudowanych noktowizorów bardziej pomaga oślepnąć, niż ułatwić widzenie w nocy. Ci, którzy je robią, dają je chyba dla szpanu, nie mają zielonego pojęcia o tego typu technice!
-Fakt… - Ted na chwilę odsunął przesłonę na twarz, by pociągnąć łyk wody z manierki. Kiedy to zrobił, zasunął ją z powrotem, znów upodabniając się do reszty. W takiej sytuacji odróżnić go można było poprzez dwa wielkie, czerwone pasy, które wszyto w prawe i lewe ramię kombinezonu. Podobne miała SEVA należąca do Gavina, która miała dodatkowo jeden czerwony pas biegnący od lewego barku do prawego uda. Tego wszycia nie dało się pomylić z żadnym innym, dlatego Gavin zawsze był łatwo rozpoznawany przez swoich ludzi wśród oddziału identycznie ubranych stalkerów.
O tej porze Jantar był rzeczywiście mroczny i ciemny – słońce kierowało się ku horyzontowi, lecz jego promienie i tak prawie nigdy nie gościły na wyschniętym jeziorze – mało kto wiedział dokładnie co – gęsta, szarawa mgła, wiecznie stojące pasmo grubych chmur (Takie rzeczy tylko w Zonie! – rzekłby John Finn), ale coś sprawiało, że Jantar niemal o każdej porze roku i dnia był nieoświetlony przez słońce.
W tym momencie widoczność ograniczała się do ponad dwudziestu metrów – dalej była tylko mgła, której srebrzysty kolor ledwie wybijał się ponad panujące ciemności. Teodor czuł się jak na planie filmowym, gdzie autobus był jednym z rekwizytów, a reszta świateł na całym planie została wyłączona.
Pete potrząsnął kilkakrotnie puszką z białą farbą.

-Minęła godzina. Ściągnij go spowrotem.
Jonesy nacisnął na radiostacji odpowiedni przycisk i przyłożył słuchawkę na lewego ucha. Po pięciu dłużących się sekundach wydobył się z niej głos.
-Szefie? – spytał przestraszony. – Tu jest…
-Wracaj natychmiast. – rozkazał Jonesy. – Wynoś się stamtąd, za parę godzin będzie Zwarcie!
-Dobra… Jeśli stąd nie wyjdę… powiem wam jedno – nigdy, przenigdy tu nie wchodźcie! Mutanty wyłażące ze ścian, wizje… - ze słowa na słowo głos wysłannika stawał się coraz głośniejszy i mniej zrozumiały. – Anomalie, o których wam się nie śniło, do tego ruchome, omamy, halucynacje… Niech Zona wstydzi się, że zrodziła takie miejsce! – żołnierz Monolitu wykrzyknął ostatnie słowa tak głośno, że Jonesy o mało nie ogłuchł. Teraz ze słuchawki dobywał się jedynie szaleńczy bełkot – miało się wrażenie, że obecny wewnątrz budynku stalker krąży w kółko, gadając do siebie.
Minęła minuta cierpliwego oczekiwania na kompana z oddziału, jednak niczego one nie dały – radiostacja całkowicie umilkła, przestała wydawać z siebie jakiekolwiek odgłosy.
W oknie na trzecim piętrze kompleksu rozkwitło spore pęknięcie - coś zostało rzucone z wnętrza pomieszczenia. Coś czerwonego i widocznie mokrego – za tajemniczym przedmiotem ciągnęły się niczym smugi czerwonawe krople. Nieznany obiekt leciał z wyjątkową prędkością i wyraźnie kierował się w stronę Jonesy’ego – w ciągu dwóch sekund, przed zderzeniem oślizgłej kuli z jego twarzą, rozległ się świst przecinającego powietrza, który stopniowo narastał podczas krótkiego lotu serca żołnierza, którego wybrano do wejścia na przedostatnie piętro.
Trafiło ono Jonesy’ego prosto w nos, łamiąc go – po tym trafieniu także świeżo wyrwane serce uległo zmiażdżeniu, oblewając wszystko w promieniu kilkunastu centymetrów ciepłą krwią. Jonesy z trudem ustał na nogach, gdyż siła uderzenia była naprawdę wielka. Ku zdumieniu wszystkich, dowódca oddziału był niewzruszony – reszta podwładnej mu drużyny była w kompletnym szoku. Jonesy stał twardo niczym słup soli z zakrwawioną głową, wbijając się tępym spojrzeniem w trzecie piętro prypeckiego szpitala. Na chwilę dostrzegł w budynku coś więcej niż mury i fundamenty – zobaczył klinikę jako żywy, myślący własnym rozumem organizm, który robi Monolitowi na złość, nie zapraszając nikogo otwarcie do swych progów. Na chwilę Jonesy był nieobecny – przeniósł się do własnego, niedostępnego dla nikogo, poza nim świata.
-Rób sobie co chcesz… - wyszeptał nieludzko chrypliwym głosem. – Oko Stwórcy i tak wkrótce będzie nasze.
W oddali huknął potężny grzmot. Jonesy potraktował to jako pogardliwą odpowiedź szpitala. Splunął szpetnie, po czym odwrócił się przez plecy i zaczął przecierać twarz.
-Idziemy… - rozkazał, trąc lewe oko. – Nie chcę tu być, kiedy Zwarcie się zacznie.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Postprzez Valentino w 14 Lip 2008, 12:59

Zedytowałem ostatni post o końcówkę rozdziału 22.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Postprzez Valentino w 17 Lip 2008, 16:53

Teodor wstał i przeciągnął się, chrupiąc nadgarstkami, szyją i każdym palcem z osobna. Siedzący obok niego Pete nawet nie zwrócił na to uwagi – był przyzwyczajony do rozmaitych rzeczy, które Ted wyczyniał ze swoim ciałem.
-No… - mruknął, rozglądając się na boki. – Długo mamy jeszcze na niego czekać?
Zapadła już niemal całkowita ciemność – pojęcie widoczności przestało zobowiązywać na odległości większej niż pięć metrów. O tej porze Jantar był szczególnie przerażający – odgłosy zamieszkujących to miejsce mutantów nie przestawały o sobie znać, a wiatr był jeszcze silniejszy, niż zwykle. Po zapytaniu Teodora, gałęzie i korony drzew świszczały niemal ogłuszająco. Wszyscy członkowie S. poderwali się na równe nogi, po czym biegiem schowali się do starego wraku autobusu. Do czasu ustania Powiewu stalkerzy wcisnęli się na koniec autobusu, obserwując bacznie każde wybite okno pojazdu – Gavin nie zamierzał dopuścić do zranienia drugiego człowieka w ten naiwny sposób – mianowicie chodziło o Pabla, który dał się wciągnąć Snorkowi przez kabinę kierowcy innego autobusu (w tym przypadku Prypeckiego). Gdyby nie znaleziony przypadkiem odłamek Duszy, Pablo pożegnał by się z lewą nogą.
Teraz cała frakcja miała opanowany każdy „wzór” zachowania do każdej sytuacji – znali całą Zonę niemal na wylot, miejsce każdej anomalii, położenie każdego wraku, każdej rury lub większego kawałka gruzu. S. ryzykowała wiele, przemierzając Strefę każdego dnia po ponad piętnaście godzin – było to zwyczajowe Jej poznanie, które trwało trzy miesiące nieustannych tułaczek, nieprzespanych nocy i walk z mutantami oraz innymi stalkerami. Do stuprocentowej wiedzy na temat Zony podwładnym Teodora i Gavina zostało już tylko dokładne przeszukanie elektrowni jądrowej. Niestety szanse na to drugie były dość nikłe dopóki Monolit całkowicie się nie rozpadnie, nie wspominając o ilości wojska broniącego Sarkofagu.
Autobus drżał silnie i miało się wrażenie, że Powiew zaraz wywróci go na dach. Zgniłe siedzenia i podłoga autokaru pokryły się starymi liśćmi, pyłem i suchymi źdźbłami trawy.
Ted spośród całej gamy chaotycznych dźwięków zdołał „wyłowić” odgłos radiostacji. Pochylił się nisko, niemal chowając głowę między kolana, po czym odebrał sygnał.
-Teodor?! – okolicę wokół kryjówki zwiadowcy także wypełniała kakofonia wywołana przez anomalię. – Śmigłowiec się zbliża! – informator S. ledwie przebijał się głosem ponad szum.
Ten, ku zdziwieniu wszystkich, nagle ustał. Wszystko wróciło do normy – najszybciej o tym fakcie zorientował się Pete, który z RPG w rękach w mgnieniu oka wybiegł z autokaru.
„Pete szybko biega, Pete’a nikt nie dogoni.”

Dobiegł mnie dźwięk łopat wirnika tnących bezlitośnie powietrze. Z granatnikiem gotowym do strzału, opartym o prawe ramię, włączyłem zintegrowany z kombinezonem noktowizor. Jantar nabrał jasno fioletowej barwy, podobnie jak wiszące nad nim niebo. Teraz, wzmacniając blask gwiazd, mogłem bez trudu dostrzec nadlatujący śmigłowiec. Mi-24WP, u którego zamiast czterolufowego karabinu zamontowano działko 23mm. Oparłem swego RPG7 wyżej, po czym przyłożyłem oko do lunety. Mi leciał nisko, dziesięć metrów przede mną, przez co mogłem trafić go w dowolne miejsce. W momencie, w którym wzbijany przez wehikuł kurz zaczął stukać w mój kombinezon, odpaliłem pocisk.

Rok 1978.
-No, pokazuj, co tam masz! – zachęcił Kamil podnieconym głosem.
Izaak rzucił niedbale karty na plandekę, ukazując cztery asy i króla.
-Ja pier*olę… - Mikołaj gwizdnął z podziwem.
Wszyscy, prócz przebywającego w szpitalu Jonathana, grali w karty pod namiotem w lesie, który za kilka lat zostanie nazwany lasem czerwonym. Był to bardzo duży namiot, z czymś w rodzaju trzech pomieszczeń oddzielonych przegrodami. W jednej znajdowało się radio i prowizoryczna kuchnia – stojak na patelnie, których były dwie wraz z przyczepionym u dołu palnikiem zasilanym na gaz. Największa, środkowa część namiotu zasiedlało pięć materacy – to tutaj niekompletna „paczka” przyjaciół przesiadywała wieczory. Spędzali je na długich, nie mających końca rozmowach na wszystkie tematy oraz na graniu, głównie w karty, kości, lub inną zabawę, którą „dasz radę wziąć ze sobą pod namiot”. Zwykle pierwszy „padał” Leon, przyzwyczajony do wczesnego chodzenia spać – od dwunastego roku życia zaczął biegać i zachowywać się jak sportsmen – wstawał wcześnie rano, biegał, ćwiczył, generalnie, wielce dbał o kondycję i zdrowie. Największym Nocnym Markiem był Kamil – nie widział on żadnych przeszkód, by nie przespać nocy, a zmrużyć oko dopiero w południe następnego dnia, by obudzić się rześkim po dwóch godzinach snu. Była to jedna z wielu osobliwości, które posiadał, które jednak upodabniały go do reszty uznawanego za „nieodpowiednie” towarzystwa. Teraz, o pierwszej w nocy, prócz niego na nogach trzymał się jeszcze Mikołaj, Izaak i Radek – Leon zasnął już po jedenastej i przewrócony na prawy bok, zapewne śnił o Wielkim Kanionie (miał lęk wysokości, zaś ten konkretny sen nawiedzał go już od szóstego roku życia).
Stawką były, jak zwykle, zapałki – Kamil od dawna przestrzegał przyjaciół przed poważnym hazardem, posługując się ojcem-bankrutem jako przykład. Przynajmniej do tej pory jego ostrzeżenia odnosiły skutek – nikt z obecnych w namiocie, a także Jonathan, nie wygrali ani nie przegrali w tego typu zagrywkach żadnego pieniądza.
„I oby tak dalej…” – powtarzał Leon co jakiś czas.
Po skończonej grze i zebraniu całej „puli” przez Izaaka, Radek wrócił do bolesnego tematu.
-Masterton ostatnio dziwnie się zachowuje, no nie? – spytał.
Izaak przewrócił oczyma.
-A jak ty byś się zachowywał, gdyby ktoś rozciął ci twarz? – odparł. Miał rację – w takim sytuacjach osobowość człowieka może się diametralnie zmienić, a nikt, nawet sama ofiara nie jest w stanie przewidzieć, jak.
-Jestem w stanie zrobić wszystko. Dosłownie wszystko, dla Jonathana. – obwieścił Kamil. Spodziewano się takiej wypowiedzi – Kamil zawsze dawał o sobie znać, że to on jest najbliższą Jonathanowi osobą zaraz po rodzinie. Nie wiadomo było jeszcze, co dokładnie zbliżyło tą dwójkę w tak dużym stopniu, lecz Radek, Leon, Izaak i Mikołaj mieli się już niedługo o tym dowiedzieć. Do tej pory pozostawały im jedynie domysły – czy jeden uratował drugiego podczas napaści? Pożyczył pieniądze w naprawdę kryzysowej sytuacji? Ilość podejrzeń była nieograniczona, pozostawało więc jedynie oczekiwać prawdy.
-Zauważyłem coś innego, Kamil. – zagadnął Izaak.
-Co masz na myśli?
-Ty zachowujesz się dziwnie. Jesteś zduszony, wyciszony, gapisz się w glebę jakby Bóg ci się na niej objawił. Żal? Poczucie winy? Czujesz się odpowiedzialny za to, co stało się Jonathanowi?

-Adrian! Tak, do ciebie przecież, ku*wa mówię! Choć no tu! – Kamil nie czuł się pewnie w obecnej sytuacji. Nie wróżył sobie świetlanej przyszłości, jeśli jego plan nie wypali. Cóż, twierdził, że Adrian zalicza się mimo wszystko do grupy szpanerów – takich, którzy są mocni tylko w gębie i pięści, innymi słowy – jeśli takiemu się dobrze przygada, to wymięknie, tak samo, jak jego wielkie mięśnie.
Nazywający samego siebie tego dnia Pan Ryzykant niósł dżinsy, adidasy i białą koszulkę z krótkim rękawem. Adrian zaś miał na sobie koszulkę na ramiączkach oraz spodnie z dresu. Obaj byli podobnego wzrostu, jednak Kamil był o dwa lata młodszy.
„Bez ryzyka nie ma zabawy!” – powiedział sobie w duchu.
Nie znali się – gdyby Adrian wiedział, że Kamil kumpluje się z Jonathanem i resztą jego osiedla, na dzień dobry wybił by mu ząb. Nie pierwszy raz zresztą.
Zamiast tego serdecznego powitania, stanął on przed Kamilem jak słup soli, po czym zaczął mierzyć go morderczym spojrzeniem. Na szczęście dla Ryzykanta nie odniosło ono skutku – Kamil, zanim przeprowadził się do Prypeci, mieszkał w innym podobnym miasteczku, które tworzyło zupełnie nowe znaczenie słowa „chuligaństwo”. Na ulicy „rządziła” grupa zwykłych nastoletnich bandytów, okradających nie tylko sklepy i napadających na ludzi dla pieniędzy. Kamil mieszkał tam od urodzenia i widział nie jednego „kozaka” – w jego rodzinnej miejscowości, Adrian byłby pomniejszym frajerem – tu, w Prypeci, próbował uczynić z nich między innymi Jonathana.
„W moich snach, gnoju!” – rzekł Kamil do siebie, gdy dowiedział się od Jonathana, że Adrian go, jak to określił, gnębi.
-Życie ci nie miłe? – spytał lekceważącym tonem Adrian.

Pęka.
Taki z niego twardziel, a wystarczyło, że nie zlałem się patrząc mu prosto w oczy.
Teraz to ja mierzyłem go spojrzeniem, które można było nazwać zabójczym. Teraz to on zaczynał być trzęsącym spodniami frajerem. Tam, gdzie się urodziłem, miałem wyjątkowe szczęście, będąc dobrym znajomym „od przedszkola” Mariusza Kirowskiego – chłopaka starszego ode mnie o trzy lata, który w pewnym stopniu przekonał swoich znajomych (czytaj – resztę osiedlowych chuliganów) do mojego towarzystwa, przez co byłem świadkiem niejednego wybryku. Trzy razy doprowadziło to do poważnej bójki, miałem za sobą dwa tygodnie w poprawczaku, o czym jeszcze nikt poza Jonathanem nie wiedział.
Dziwi mnie, jak nietypowe mogą być powody stworzenia się takiej zażyłości.
-No?! – głos Adriana był już widocznie zaniepokojony. W takich chwilach, jak spodziewał się Kamil (co widział kilka razy na własne oczy) tego typu osiłki przestają rozmawiać, za to zaczynają się bić. Do tego momentu brakowało niewiele – Kamil chciał jeszcze trochę poucierać gnębicielowi nosa.
-Takiś mocny, co? – zapytał sarkastycznym tonem.
Śmiałość.
Śmiałość zawsze łamie takich gnojków, którzy oczekują od innych, że zaczną płakać po podniesieniu przez nich tonu głosu.
Dobra, czas przejść do konkretów.
Założyłem ręce na piersi, jeszcze intensywniej świdrując stojącego przede mną nastolatka.
-Podobno zaczepiasz Jonathana Mastertona.
Adrian wydawał się oburzony.
-Właśnie! – teraz jego głos był niemal paniczny. Podstawowa zasada – nie daj po sobie poznać, że się boisz. – Jonathan! To nawet nie jest ukraińskie imię, że o nazwisku nie wspomnę! – wykrzyczał. Zaczął zachowywać się jak hipokryta. Jak gość na przyjęciu, który próbuje przekonać otoczenie do kiepskiego kawału, obawiając się, że inni się nie zaśmieją. Nie myślał nad tym, co mówi – plótł jęzorem na ślepo, próbując załagodzić sytuację albo zboczyć z tematu. Teraz jego jedynym (i tak mocnym) atutem była siła.
Fakt, Masterton nie był z Ukrainy tylko z zachodu, lecz to nie miało teraz nic do rzeczy.
-Pytałem, czy go gnębisz, a nie skąd pochodzi.
-A co cię to?! Zresztą, kim ty jesteś, żeby tak do mnie gadać, co?
Ostatnie próby uratowania swej godności.

Adrian wystrzelił prawą, sformowaną w pięść dłonią w kierunku nosa Kamila. Ten sprawnie uniknął ciosu, uskakując w prawo. Po chwili całą siłą, na jaką potrafił się zdobyć, kopnął Adriana prosto w krocze.
Oczy wyszły mu na wierch, a twarz nabrała komicznego choć i przerażającego wyrazu. Odruchowo złapał się za trafione miejsce obiema rękoma, jęcząc przeraźliwie i osuwając się na chodnik. Kamil złapał go za ucho i podniósł ogoloną głowę na wysokość jego pasa, po czym schylił się nisko i wyszeptał:
-Jeszcze raz go tkniesz, to będę cię kopał w jaja tak długo, że ci odlecą i będziesz musiał je zbierać z chodnika. Od dziś Jonathan Masterton jest dla ciebie nietykalny i święty – jeśli spadnie mu choć włos z głowy… - po wypowiedzeniu tych słów doprawił swą ofiarę jeszcze jednym kopniakiem, tym razem w czoło.

Dyszałem ciężko, patrząc na zwijającego się z bólu Adriana. Od drugiego tego typu występku mego autorstwa przyzwyczaiłem się do emocji, które wcześniej wywoływały u mnie drżenie nóg. Teraz, choć, co oczywiste, podekscytowany, byłem opanowany. Moje zachowanie ściągnęło na siebie spojrzenia przechodniów – kilku przechodzących obok stadionu ludzi omijało mnie szerokim łukiem. Gdyby nie oni, zmusiłbym się do wymiotów wtykając do ust palca, zwracając rzecz jasna na leżącego pseudo twardziela. Wziąłem głęboki oddech i szybkim krokiem ruszyłem do bloku Jonathana, z wieścią, że jego problemy z Adrianem się skończyły.
Lecz miały się one dopiero zacząć.

Rok 2009.
-Cóż… - rzekł Jonathan pocieszającym tonem, patrząc w bezchmurne niebo. – Przynajmniej nie mogłeś się dłużej obwiniać…

Rok 2001.
-Po pierwszej piątce trupów reszta spękała. – pochwalił się Gavin, paląc papierosa. – Gdybyś tylko widział ich miny – takie! – Gavin wytrzeszczył oczy i w komiczny sposób rozszerzył usta, niczym wyjęta z wody ryba.
Siedzący na dachu wieżowca wybuchli śmiechem. Zamierzali spędzić w nim noc, a konkretnie na czwartym piętrze najwyższego w Prypeci budynku. Nieoficjalnie stanowił on główną kwaterę S. – piętra powyżej trzeciego były zupełnie niepodobne do pozostałych – Gavin starannie je odnowił, zamontował kilkanaście nowoczesnych, stalowych drzwi, a ściany dodatkowo opancerzył, podobnie jak okna. Tylko kilka pokoi nie uległo gruntownemu remontowi – większość z pełnych gruzu pomieszczeń zamieniły się w rusznikarnie, laboratoria i centrum łączności, wręcz pęczniejące od sprzętu elektronicznego – laptopów, telewizorów i wielkich komputerów, wszystkie z nich były zasilane artefaktami. Na najwyższym piętrze wieżowca zburzono ściany, upodabniając je do wielkiej sali, które było połączeniem jadalni i sypialni, choć, jeśli ktoś chciał przebywać sam, nie miał ku temu żadnych przeszkód – każdy z członków S. miał do dyspozycji własny pokój.
-A jak wam poszło? – zapytał Gavin po chwili.
Ted strzelił nadgarstkiem, po czym odpowiedział.
-Zestrzelony, na nasze szczęście, walnął w tą górę na południu, więc załoga nie miała żadnych szans.
23
-Gdzie ty jesteś, do cholery? – spytał podenerwowany John. Czekał ponad minutę na odzew od Grahama. W tym czasie, jak zwykle zresztą, nerwowo rozglądał się na boki, wypatrując naukowców i wojska. Odpowiedź drugiego podwładnego Sussaro była następująca:
-Zwiedzam sobie centrum. – nie tyle treść, co beztroski ton tej wypowiedzi doprowadził Finna do szału.
-Kurwa!- zaklął. – Nie jesteś tu na wycieczce krajoznawczej, więc przestań się bawić w turystę i jak najszybciej tutaj przychodź! – wykrzyczał. W odpowiedzi usłyszał kilka uspokajających pomruków typu „Tak, tak…” Westchnął głęboko, po czym oparł się o pniak najbliższego drzewa i założył ręce na piersi, wyczekując partnera.
-Wycieczkę sobie zrobił… - mruknął pretensjonalnie.

Smutas.
Rodzi się druga Zona, a on mi nie pozwala mi obejrzeć centrum kilkanaście godzin po wybuchu. Mimo wszystko usłuchałem – Finn może miał i gorsze relacje z Sussaro niż ja, ale nawet taka drobna sprzeczka mogła je pogorszyć. Sussaro należał do ludzi strasznie przewrażliwionych, także w kwestii wykonywania jego zleceń. Zaś po wybuchu tutejszej elektrowni, dostał wręcz obsesji na punkcie Mryńska. Promieniowanie.
Wszystko przez powstałe promieniowanie, którego, według wcześniejszych ustaleń, mogło być nawet dwa razy więcej, niż zdoła pomieścić Pochłaniacz. Naładowanie go w połowie pozwoliłoby Gomezowi na poszerzenie Strefy o kilka kilometrów, zaś całkowite zapełnienie artefaktu energią stanowiło prawdziwy szczyt marzeń. Wolałem nie myśleć, co zrobi Sussaro, kiedy dostanie do dyspozycji „pełnego” Pochłaniacza. Szybko odpędziłem od siebie wizje, jaki kształt przybierze wtedy Zona, więc przyspieszyłem kroku i zacząłem skupiać swą uwagę na wymarłym mieście.
Mryńsk dość znacznie różnił się on Prypeci – nowocześniejsza (czytaj – nie ta rodem z „komuny”) zabudowa – wyraźnie lepsze drogi i chodniki, teraz tonące w kolorowych papierkach i wstążkach, które przy mocniejszym wietrze lądowały także na pobliskich kamienicach.
Kamienice.
Tutaj to one stanowiły większość budynków mieszkalnych, w przeciwieństwie do tonących w blokach i wieżowcach Prypeci. Na ulicy, którą właśnie się przechadzałem, kamienice były szare, trochę zaniedbane i bardzo wysokie, przez co rzucały długie cienie, pogrążając centralną część Mryńska niemal w całkowitej ciemności. Była siedemnasta, zaś czułem się jak o dziesiątej w nocy.
Idąc, bacznie obserwowałem otaczające mnie budynki. Żadnej odrapanej farby, gruzu, pyłu czy śladów zniszczeń. Zdawało się, że wszyscy mieszkańcy gdzieś wyjechali, nie zaś, że uciekli w popłochu. Tutaj wrażenie zatrzymania się w czasie było jeszcze wyraźniejsze, niż w Prypeci.
Wiele okien było szeroko otwartych, ukazując białe sufity wnętrz. Przez nieliczne balkony i okiennice wywieszono pranie – ku memu zdumieniu wiele z nich jeszcze nie wyschło.
Po wyjściu z wąskiej i zacienionej uliczki, znalazłem się na sporym placu. Miał kształt przybliżony do prostokąta – w każdym jego rogu znajdowało się wejście do uliczki podobnej do tej, z której właśnie wyszedłem. Wyłożony został kostką brukową, która co kilkanaście metrów została urozmaicona niewielkim paskiem wypolerowanego granitu. Na całej powierzchni placu rosły drzewa, sadzone dwoma rzędami z pięciometrowym odstępem. Zaczynał się on w połowie placu, biegł z zachodu na wschód – omawianą przestrzeń pomiędzy nimi wyłożono podobną kostką, lecz w znacznie innym kolorze i wzorze. Ziemia, z której wyrastało każde drzewo, była ogrodzona granitem, tworząc coś, co wyglądało jak kwadratowa doniczka. Na końcu pewnego rodzaju alejki ustawiono czarną furtkę, prowadzącą do niewielkiego kościoła.
Jego wielka wieża zegarowa wyrastała ponad korony drzew i dachy kamienic, była zbudowana z czerwonej cegły, sam zegar składał się z białej, oszlifowanej kamiennej tarczy i dwóch wielkich, czarnych wskazówek. Rzymskie cyfry wskazujące godziny wykonano z czarnego kamienia pomalowanego dodatkowo złotą farbą. Ten zegar późnił się trochę w stosunku do mojego – wskazówki na kościele wskazywały za pięć siedemnastą.
Przez chwilę miałem ochotę uciec do Finna, obawiając się w pewien sposób dzwonów, które niewątpliwie zadzwonią, kiedy nastanie pełna godzina. Bałem się wielu dziwnych rzeczy, nabyłem wiele nietypowych fobii, ale nie mogłem dokładnie opisać, czego dokładnie obawiałem się, gdy w pustym, opustoszałym niedawno mieście rozlegną się dzwony kościelne. Przygnębienia? Załamania? Wizja, że kolejne duże, tętniące życiem miasto podzieliło losy Prypeci, niewątpliwie mnie smuciła.
Postanowiłem jednak, czym prędzej udać się do Johna i elektrowni. Skręciłem w prawo, szerokim łukiem mijając kościół. Po tej stronie placu, otaczały go kawiarnie, sklep z alkoholami, zaraz obok z tytoniami, zaś na jego końcu, u wylotu uliczki, jeszcze niedawno działała cukiernia. Skręcając w ulicę Ukrainki, omiotłem spojrzeniem wystawione przed sklep plastykowe stoliki i krzesła.
Pomyśleć, że jeszcze niecałe dwa dni temu były pełne zajadających się ciastami, pączkami i innymi słodyczami ludzi. Pod jednym ze stolików leżała przewrócona porcelanowa filiżanka, pełna zaschniętej kawy na dnie.

-Poszły! – warknął John zduszonym przez hełm głosem, strzelając ze swego P99 do stada psów. Zastanawiało go, czemu psy zachowują się w ten sposób w takich sytuacjach – odczuły swobodę, nieobecność swych panów? Ich całkowite zdziczenie, (jeśli wcześniej wszystkie nie padną trupem przez skutki promieniowania) pozostało już tylko kwestią czasu.
Stado rozbiegło się w popłochu we wszystkie strony, kiedy jeden z jego uczestników został trafiony w głowę, która niemal pękła w pół w miejscu, gdzie wilczur miał oko. Przez moment zdawało się, że pysk zwisa w powietrzu na niewielkim płacie pokrytej sierścią skóry.
Z zarośli tuż za martwym kundlem wyszedł Graham, rozglądając się na boki. Wraz z Johnem nosił on szarawy kombinezon naukowca, z hermetyczną przesłonką na twarz, podobnej do tej, jaką miały pancerze SEVA. W kwestii ochrony przed promieniowaniem ten kombinezon był niekwestionowanym liderem, z którym cała grupa Sussara obchodziła się niemal z namaszczeniem, na co wpływ miał też sposób ich zdobycia. Mianowicie chodziło o sprzedaż trzech Dusz (zdobycie dwóch z nich wymagało napaści na bazę wojskową) naukowej organizacji, która miała swój wkład w odkrywaniu Zony. Odkryli oni i nazwali wiele artefaktów, anomalii i mutantów.
Całe te zamieszanie na szczęście się opłaciło.
John ujrzawszy idącego ku niemu Grahama, wyjął z plecaka Pochłaniacza w specjalnym pojemniku – tym samym, w którym Graham umieścił artefakt ukryty w miejscu, gdzie Masterton zabił Johnsona. Gdy sięgnął ręką do otwierającego przycisku, powstrzymał go przed tym Graham.
-Jeszcze nie! – niemal krzyknął. – Dzwony.
-Jakie znowu dzwony? – spytał John podenerwowanym głosem. Miał już zamiar dodatkowo ochrzanić swego towarzysza, jednak zmienił swoje zamiary, gdy pokazał on mu zegarek. Za kilka sekund miała nastąpić piąta.
-Dalej się ciebie to trzyma? – dociekał Finn. – Chociaż… - zamyślił się głęboko. – Też nie jestem pewien, jakbym zareagował. Wiesz, jak działa Pochłaniacz. Nieprzewidywalnie, jak alkohol i leki.
Kilka sekund po wyjęciu kilkumetrowej liny przez Johna, rozległo się pierwsze uderzenie dzwonu. Grahama przeszył zimny dreszcz. Wszystko, całe otoczenie i powstała sytuacja – opuszczenie miasta przez mieszkańców, chłodne powietrze, szare, wręcz smutne niebo wraz z bijącym dzwonem kościelnym strasznie go dobijały. Gdyby ktoś nieświadom wybuchu przechadzał się nieopodal, myślałby o udających się do kościoła ludziach, jak i tych, których sprawy duchowe w ogóle nie interesowały.
Jedyna rzecz stwarzająca pozory funkcjonowania miasta dawała o sobie znać. Krótkie uderzenia i rozchodzące się we wszystkie strony głuche echo wypełniało nie tyle uszy, co myśli Grahama, trwało przez ponad pół minuty. Kiedy John upewnił się, że jemu asystentowi nic nie jest, wyjął Pochłaniacza z pojemnika. W momencie odchylenia przezroczystego wieka, Finn natychmiast poczuł się o wiele gorzej, jakby właśnie dowiedział się o śmierci bliskiej osoby. Nie mógł pomylić tego uczucia z żadnym innym – żal, smutek dosłownie wypełniły go po brzegi. Uczucie było tak silne i rzeczywiste, że Finn niemal nie spytał Grahama: „Jak umarł?”
„Weź się w garść!” – pomyślał. Zaczął sobie wmawiać, że to uczucie jest jedynie efektem działania artefaktu, że kiedy tylko zamknie go z powrotem w pojemniku, negatywne emocje znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Kiedy w końcu uświadomił sobie, że nie umarł mu nikt bliski (zresztą, żadnego nigdy nie miał) połączył drut z pochłaniaczem za pomocą przyssawki, po czym odczepił od paska przeciwpancerny granat.
-Niedługo mają przysłać pierwsze oddziały, więc lepiej się sprężmy. – rzekł, odbezpieczając ładunek.

Powoli, z ostrożnością sapera na polu minowym, ominąłem Elektro. Światło dobywające się z Blasku Księżyca dobywało się z niewielkiego dołku w glebie, tuż pod ścianą magazynów z wagonami, na wschód od centrum terenów przemysłowych. Od elektro po lewej dzieliło mnie niewiele ponad kilka centymetrów, byłem więc, powiedziawszy szczerze, o krok od śmiertelnego porażenia prądem. Jedynie odłamki Baterii, którymi byłem obwieszony pod koszulą, mogły dać mi szansę na oderwania się od ładunku elektryczności. Kucnąłem, wziąłem głęboki oddech, po czym odniosłem wrażenie, że całe życie przelatuje mi przed oczyma – od młodości w Kijowie po zawitanie do Zony. Wciąż pamiętałem moment wjazdu na Jej tereny. Ogromne, ciągnące się po horyzont pola uprawne, gdzie jedynym urozmaiceniem od wszechobecnych traw była niewielka szosa. Po kilkugodzinnej jeździe, przejechaniu przez rządowy punkt kontrolny (dobre kilka kilometrów przed właściwą Strefą, gdzie nikt bez sporego wsparcia i arsenału broni palnej się nie zapuszczał – w pewnym momencie sam byłem zdziwiony, dlaczego) zacząłem sobie uświadamiać okropieństwo tego miejsca.
„Witamy w Zonie! Miejscu, gdzie po paru dniach zaczniesz zabijać dla kawałka chleba, miejscu, które wypierze cię z emocji i wymaże z twej świadomości pojęcia takie jak „racjonalne”, „prawdopodobne”, „możliwe”. To nowy, inny świat, z którego za cholerę nie wyjdziesz, chyba, że założysz tu burdel, albo urwą ci nogę, więc, jeśli życie ci miłe, zawracaj i módl się, żebyś nigdy nawet nie pomyślał o tym szyldzie.” – głosiły litery nabazgrane biała farbą na sporym kawałku drewna. Pod szyldem wykopano spory i głęboki dół. Zbliżyłem się do niego i omal nie upadłem z wrażenia po tym, co zobaczyłem w środku.
Setki, wręcz tysiące ludzkich zębów. Po zwróceniu niewielkiego śniadania, dostrzegłem jeszcze jedną tabliczkę. Pisało na niej:
„Każdy ząb to jeden głupiec, który stracił tu życie. Oczywiście nie każdy trzyma się tego zwyczaju – te zęby to niewiele więcej niż połowa zmarłych tu stalkerów. Wciąż chcesz tutaj zostać? W takim razie miło było cię poznać.”
Przełknąłem głośno ślinę i pozbierałem myśli. Musiałem, musiałem tu wejść. Nie było innego wyjścia. Wsiadłem do samochodu i kazałem memu kierowcy jechać.
-To jeszcze nic. – mruknął.
-Co? – spytałem zaniepokojony.
-Nic… zobaczysz.
Po dziesięciu minutach zobaczyłem.
Ze stojącego przede mną pnia, na szubienicy wisiał człowiek. Musiał się zabić (albo ulec tym, którzy go zmusili) dawno, bo ciało było wyjątkowo przegniłe, a w paru miejscach było widać już gołe kości. Nie mogłem dokładnie opisać tego okropnego widoku – powierzchni mięsa, ilości mieszających się z sobą obrzydliwych wydzielin, a także niewątpliwego przesłania, które miał rozpowszechniać wisielec. Jego ręce ułożono wzdłuż boków – trzymał w nich kolejną tabliczkę. Trudno było nazwać to trzymaniem – kawałek drewna przybito do palców nieszczęśnika gwoździami.
„Skończysz tak samo…”
-Hej, ty! – obcy głos zza pleców wyrwał mnie z zamyślenia. Odruchowo wyrwałem mego USP Experta z kabury i wycelowałem w przybysza. Ten z kolei mierzył do mnie Browningiem HP. Miał na sobie SEVA’ę, z odsłoniętą twarzą. Patrząc na nią i sposób, w jaki kombinezon układał się na jego sylwetce, można było dojść do oczywistego wniosku. Był chudy.
Niewiarygodnie chudy.
Wszystkie kości sterczały w niesamowity, wręcz nienaturalny sposób.
-Nic z tego! – krzyknąłem. – To jest mój artefakt, byłem tu pierwszy!
Blady chudzielec prychnął, po czym powiedział:
-Nie interesuje mnie twój artefakt, widzisz… - po tych słowach odchylił głowę do tyłu w bok, ukazując spore rozcięcie na kościstej szyi. Świeże rozcięcie, z którego jeszcze niedawno płynęła krew. Teraz skrzepła i szpeciła szyję stalkera. – Nie powiodła mi się walka z mutantem, a mam takiego pecha, że… - znów skierował głowę, a tym samym swe spojrzenie na mnie. – Zgubiłem środek dezynfekujący. Nieszczęśliwy wypadek, który mógł się nawet zdarzyć Sus… każdemu.
Dobrze, że przynajmniej nie osępi mnie na Blask Księżyca. Wtłukłem zbyt wielu ludziom, żeby tak po prostu zrezygnować. Wciąż celując w chudzielca, lewą ręką sięgnąłem do wielkiej kieszeni na lewym udzie. Otworzyłem ją, po czym wymacałem w jej wnętrzu zminiaturyzowaną apteczkę, z której wyjąłem niewielką buteleczkę. Po zamknięciu kieszeni, rzuciłem środkiem oczyszczającym ponad Elektro, w stronę nieznajomego, który zręcznie ją chwycił.
Przytrzymując flakon kciukiem, uniósł w moją stronę rękę w geście wdzięczności, po czym odwrócił się i z pistoletem u boku ruszył w stronę przejścia do Rostoka. Odetchnąłem z ulgą, kiedy zniknął mi z oczu. Położyłem pistolet na ziemi, kucnąłem i wyciągnąłem rękę w niewielkie zagłębienie w ziemi, w którym radośnie świecił Blask Księżyca. Pewność ogromnej zapłaty i wizja posiadania nowego karabinu jeszcze bardziej mnie zmotywowały.

Zapukałem do przyczepy Adama.
-Wejść! – rozległo się zza drzwiczek.
Pociągnąłem klamkę, otworzyłem szeroko drzwi, po czym wszedłem do środka, zamykając je za sobą. Adam siedział na kanapie i oglądał telewizję. Wnętrze bez wątpienia można było nazwać schludnym – dywan, obicia ścianek i sufitu, meble i sprzęty kuchenne były czyste i zadbane.
-Jakież to wspaniałości przynosisz mi dzisiaj, o Michale? – zawołał do mnie Adam, nie odrywając oczu od kineskopu. Sprzedawałem mu różności od dawna, tak często, że prawie się zaprzyjaźniliśmy. Jednak przejście na „ty” w zupełności mi wystarczyło – uprzejmie, miło, bez niepotrzebnego włażenia w dupę i klepania w plecy przy drinku. Zrzuciłem z siebie torbę wraz z kombinezonem, pod którym miałem oliwkowy sweter i cienkie spodnie. Schyliłem się nisko, po czym wyjąłem swą zdobycz z plecaka. Lazurowy blask natychmiast wypełnił pomieszczenie, z racji późnej pory i faktu, że dopóki nie wyjąłem Blasku Księżyca, jedynym źródłem światła w przyczepie był telewizor. Handlarz bronią natychmiast zauważył zmianę.
-Noo, w końcu jakieś konkrety! – rzekł z uznaniem, zacierając ręce. – Co tak stoisz? – spytał uprzejmie. – Siadaj. – ruchem głowy wskazał boczne siedzenie kanapy.
Z artefaktem w dłoniach, zająłem miejsce obok Adama.
-Słyszałem… - zaczął. – Że wkurza cię ten twój, nie oszukujmy się, złom.
Miał rację – przez ostatni tydzień zabiłem trzy mutanty, zaś strzeliłem ze swego zdezelowanego M16 dwa razy. Strzały służyły przestraszeniu pewnego informatora, jak więc zabiłem mutanty? Powiedzmy, że częściowo, bo przez szczęście, obaliłem tezę wielu ekspertów twierdzących, że kolba M16 może pęknąć przy mocnym uderzeniu. Karabin, którym posługiwałem się od przybycia do Zony był zwyczajnie stary, miał też kilka usterek, ale bez wątpienia nie wyrzucę go na śmietnik. Miałem sentyment do wielu rzeczy, w tym broni, planowałem, więc, po zakwaterowaniu się u Powinności, ładnie go wyeksponować – zapewne wstawię go w gablotę.
Potrzebowałem czegoś nowoczesnego, najlepiej egzemplarz typu „prosto z taśmy produkcyjnej”. W idealnym stanie.
-Proponuję ci snajperskiego Gaila. Oraz coś naprawdę… sam zobaczysz.
„Może być.” – pomyślałem. Gail był dobrą bronią, w pełni mnie zadowalał. Bardziej interesowało mnie to, co Adam zapewne chciał określić mianem niespodzianki.
-Umieram z ciekawości. – powiedziałem całkiem szczerze, starając się, by w mym głosie nie dało się wyczuć wazeliniarskiej nuty. Na te słowa Adam jeszcze raz zatarł ręce, po czym zanurkował głową i rękoma pod stolik. Usłyszałem jakiś łoskot, po chwili dźwięk odskakującej deski. Adam wynurzył się z spod stołu i położył na stole teczkę z aktami. Była dość nowa, miała biały kolor i zamykano ją na mocny rzep. Pękała w szwach.
-Słyszałeś o tej grupie naukowców, jak im tam… Autorach?
-Ci, którzy jako pierwsi wjechali do Zony? – spytałem.
-Tak. I zarazem ci, którzy… - Adam zawiesił głos i dał mi znak, żebym dokończył za niego zdanie.
Zamyśliłem się na moment, po czym odparłem, a raczej odpowiedziałem pytaniem na pytanie:
-…zginęli przez wejściem do Czerwonego Lasu?
Adam patrzył na mnie przez chwilę, po czym wybuchł śmiechem tak głośnym i gwałtownym, że musiałem zatkać prawe ucho. Śmiał się przez dwie sekundy, wystawiając moją cierpliwość na próbę. Kiedy umilkł i otarł łzę (albo zrobił to, by podkreślić, jak bardzo go bawię) jego mina pozostała dalej rozbawiona, przyozdobiona szerokim uśmiechem.
-Co ty? W Boga wierzysz? – zapytał z lekką dozą cynizmu. – Każdy tak sądzi, dopóki nie przeczyta tych akt. Powiem ci to w skrócie.
Założyłem nogę na nogę i z wyraźnym podnieceniem oczekiwałem dalszych słów Adama.
-To ich zapiski, dokładnie z 87-ego roku. Autentyczne, wierz mi na słowo. Według ich… cała grupa Autorów ginie w Prypeci, a dokładnie w samym jej centrum, na placu.
Więc jednak przeszli przez Las. Co tam spotkali? Jakie nieznane nam anomalie i mutanty? Cholera, czy tam w ogóle coś żyje? Sam fakt, że przeprawili się przez Czerwony Las dawał wiele do myślenia. Po wydarzeniu w 97-ym roku chyba nikt się nie zapuszczał w tamte strony.
Gwałtownie otworzyłem teczkę i ujrzałem ostatnią rzecz, jakiej bym się spodziewał.
Mnóstwo zapakowanych płyt DVD.
-Masz u siebie odtwarzacz? – spytał mnie Handlarz, widocznie widząc w mych oczach coś w rodzaju żądzy wiedzy.
-Musiałbyś mi pożyczyć… - mruknąłem, wpatrując się tępym wzrokiem w zawartość teczki.
-Jasne, jasne… powiem ci trzy rzeczy i dam ci go na czas „nieokreślony” byś wszystko dokładnie sobie przestudiował. Pierwsza – pewnie zastanawiasz się, dlaczego daję to akurat tobie. Stalkerów w Zonie są niezliczone rzesze, a ja dołączam ciebie do wąskiej grupy, że tak powiem, wtajemniczonych. Powiem ci dlaczego – spośród tych wszystkich samotników narażających życie dla kasy, którą im daję, ty jesteś najostrożniejszy. Większość handlujących ze mną nie żyje ze zwykłej głupoty, wiadomo, jak to wypadki chodzą po ludziach w Strefie. Nikt nie czuje się bezpieczny, a przeciwko tobie jest wszystko – od anomalii po mutanty, na chciwych bandytach skończywszy. Mam wrażenie… Nie, jestem pewien, że ty jako jeden z nielicznych tu gości dokonasz czegoś naprawdę wielkiego – zwiedzisz elektrownię, pokonasz Monolit, coś z tego kalibru. Nie skończysz jako anonimowy krzyż wbity w glebę na jakimś wzgórzu – pewnego dnia zrobisz coś, co naprawdę odmieni twoje życie, a kiedy już inni się o tym dowiedzą, okrzykną cię prawdziwą legendą. Poznanie prawdziwej historii Autorów to twój pierwszy krok – oby następne były podobne. Dwie pozostałe rzeczy, to coś, co nazywam zwiększaniem apetytu.
Siedziałem oniemiały, wciąż wbijając się tępym spojrzeniem w Adama. Naprawdę wierzyłem w to, co mówi.
-Nie chcę mi się liczyć wszystkich anomalii, które są powszechnie znane, ale jest ich około dwudziestu. Autorzy spisali ich dokładnie czterdzieści sześć. Słyszałeś zapewne o miejskim szpitalu. Autorzy byli w środku, przemierzyli każdy metr poza piwnicą. Ich zapiski do chwili wejścia do tego budynku urywają się, w lipcu. Następny, a zarazem ostatni wpis ma datę dwudziestego trzeciego września, a brzmi mniej więcej tak - Autorzy wychodzą ze szpitala, biegną na plac w centrum Prypeci, po czym giną. Jak i „dlaczego" - sam zobaczysz.
Lenny ostatniej nocy znów śnił o Sammym.
Obudził się gwałtownie, lekko spocony, dokładnie o dziewiątej rano. Przyzwyczaił się on już w pewnym stopniu do bólu dobywającego się ze złamanej nogi, który był teraz znacznie mniej uciążliwy. Leonard podniósł się z łóżka, oparł głowę o lewą dłoń i zaczął rozmyślać, co właściwie stało się dnia, w którym porwano Barry’ego Jeffersona. Pamiętał ten „wybuch” – ogłuszająco głośny trzask i oślepiające, wszechobecne światło, tak jak i niewielkie promieniowanie, które w wyniku tajemniczej eksplozji powstało. W momencie ujrzenia blasku, Lenny stracił przytomność – w tej samej chwili, w której miał ostrzelać obóz pociskami zapalającymi, dokładnie w tej samej sekundzie, w której odpalono podłożone u podstaw wież strażniczych ładunki wybuchowe.
Kiedy się ocknął… Przypomniał sobie. Po radioaktywnym wybuchu Leonard wciąż leżał w krzakach (kryjówce, którą dzień wcześniej znalazł Jonathan. Zdrowy Jonathan.) z karabinem u boku. Z niewiadomych przyczyn jego radio było odczepione od paska i leżało przez nim o dwa metry, przysypane kilkoma grudkami ziemi. Po chwili wydobył się z niej głos Marka. Wzywał on snajpera, zapewne zaniepokojony brakiem jakichkolwiek śladów pocisków, które miał wystrzelać.
Lenny zaczął się powoli czołgać w stronę słuchawki, zatrzymując się co kilkanaście centymetrów, by podjąć próbę jej sięgnięcia. Po dziesięciu sekundach w końcu dopiął celu.

Obróciłem się na plecy i pochyliłem nisko, z rękoma (w prawej trzymałem krótkofalówkę) wciąż partymi o ziemię, wziąłem głęboki oddech. Targały mną koszmarne mdłości, kręciło mi się w głowie, a w uszach wciąż echem odbijały się dźwięki spowodowane wybuchem. To z pewnością nie było Zwarcie. W chwili naciśnięcia przeze mnie przycisku odpowiedzialnego za wysłanie wiadomości, w krzaki wskoczył rozszalały Snork.
Odruchowo wrzasnąłem i wypuściłem krótkofalówkę z ręki.
Snork wyczuł albo dostrzegł, w jakiej pozycji siedzę, bo zakończył swój nieludzko długi skok potężnym kopnięciem końcem swej stopy w moją prawą łydkę, trafiając w sam środek kości piszczelowej. Zamarłem, słysząc dźwięk pęknięcia. Nie wiem co – zapewne adrenalina – o tym przesądziło, ale udało mi się przemóc ból.
Po kopnięciu, Snork chwycił mnie obiema rękoma za ramiona i przeskoczył mi nad głową. Wciąż trzymając swe pokryte skrzepniętą krwią łapskami, pociągnął mnie nimi mocno w dół. Z głuchym łomotem uderzyłem i tak już obolałymi plecami w twardą glebę, krzywiąc się boleśnie. W tym czasie mutant, człapiąc niechlujnie, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, znowu będąc naprzeciwko mnie. Sapnął, a raczej prychnął niczym byk przed szarżą, po czym znów ruszył w moją stronę. Po drodze wypadł nieco z rytmu, uderzając lewą dłonią o M82, tłukąc szkiełko w zamontowanej na nim lunecie.
Podniosłem lekko głowę i próbowałem przewidzieć, w jakiej pozie stwór dokona następnego skoku, próbując w końcu mnie wykończyć.
Odzyskując wcześniejsze tempo, Snork znów wybił się w powietrze.
Leciał z przekrzywioną głową i wyciągniętymi przed siebie rękoma, rycząc przeraźliwie.
Poderwałem się do góry i chwyciłem potwora za jego przerażającą, wykrzywioną w grymasie niepohamowanej żądzy zabijania twarz.
Udało mi się zmienić kierunek, w którym mutant miał zamiar polecieć, a jako, że włożył w to bardzo dużo siły, dość łatwo udało mi się obalić go na ziemię. Gwałtownie przekręciłem dłonie.
Puściłem bezwładne ciało, po czym odetchnąłem z wyraźną, przeogromną ulgą. Ciężko dyszałem, ale i tak byłem o wiele spokojniejszy. Wszystkie zapasowe rezerwy energii, w tym adrenalina, powoli mnie opuszczały, o czym świadczył też ból w złamanym piszczelu. Narastał stopniowo, podobno jak każde miejsce, w które zostałem uderzony w przeciągu ostatnich kilku godzin. Zamarzyłem o lekach przeciwbólowych.
Wezwałem Marka przez krótkofalówkę.

Lenny obrócił się, podniósł leżące u nóg łóżka kule i już po chwili kuśtykał nimi w stronę kuchni. Wciąż nosił na sobie pidżamę – wróżył sobie taki stan aż do dnia zagojenia się złamania.
Drzwi były otwarte – przeszedł przez próg, oparł lewą kulę o aneks, by wolną ręką przysunąć do niego taboret. Po ułożeniu obu kuli na podłogę, Lenny usiadł na nim bokiem, po czym zaczął szykować sobie śniadanie. Wyciągnął się i otworzył lodówkę. Wyjął z niej trzy plasterki żółtego sera, kilka kawałków pokrojonego małosolnego ogórka. Chleb, schowany w pojemniku opartego o bok lodówki, wylądował na aneksie, zaraz przy kostce masła leżącej na małym talerzyku. Leonard posmarował chleb, ułożył na nim ser z ogórkiem, po czym zabrał się do jedzenia, oczekując przy okazji herbaty – woda już się gotowała.
Po skończeniu pierwszej kromki, Lenny przysunął się wraz z taboretem w stronę okna. Jego kwatera była na pierwszym piętrze budynku, miał więc bardzo dobry widok na plac obozu Widział z stąd też korony drzew wzbijające się ponad mur. O tej porze panował niewielki ruch, nie licząc ganku tutejszego baru. Siedziało przy nim pięć osób – Lenny rozpoznał wśród nich Aleksa, Damiana i Radka – pozostała dwójka stała plecami do Leonarda. Pomiędzy ubranymi w skórzane płaszcze agentami toczyła się ożywiona dyskusja, w której najaktywniejszy udział brał Radek.
W kuchni rozległ się gwizd czajnika. Lenny wyłączył gaz i zalał szklankę z torebką miętowej herbaty wrzątkiem. Wkrótce silny, miętowy aromat wypełnił pokój. Oczekując, aż napój wystygnie, Lenny wrócił do lektury książki, którą zaczął czytać od wczorajszego późnego wieczora, jakiś czas po założeniu gipsu. „Observatory Mansion” Edwarda Carey’a zapowiadała się bardzo obiecująco.
Po skończeniu rozdziału, Lenny napił się herbaty, po czym skończył śniadanie. Spojrzał na gips, czując zadowolenie i ulgę z racji tego, że złamanie było niezbyt groźne i kość szybko się zrośnie. Następne pięć minut Leonard spędził na rozmyślaniach – o dealerze narkotyków, swojej żonie i Sammym. Następne dwadzieścia minut myślał o Jonathanie.
Ostatnie dni drastycznie różniły się od pozostałych – głównie za sprawą zachowań Mastertona, którego stan ze stabilnego zmienił się gwałtownie w krytyczny. Wszystko zaczęło się od Johnsona, pogoni Johna F. za Leonem i Mikołajem, od tego, co spotkało Radka. Ale tak naprawdę wszystko zaczęło się od Prypeci – od roku 78-ego wszystkie sprawy przybrały zupełnie inny obrót, zaś zajście w Prypeckim szpitalu udowodniły, że mimo wszystko może być jeszcze gorzej. Szpital, jego piwnica, Gomez i Kamil.
Teraz, po wybuchu w elektrowni, powrót do szpitala był śmiertelnie niebezpieczny, lecz w głębi duszy Lenny wciąż czuł, że prędzej czy później wyląduje w klinice wraz ze swymi przyjaciółmi. Był zaś pewien, że tam wszystko się skończy.

Graham trzymał oburącz stalową linkę, która biegła w górę, ku dachowi elektrowni atomowej, podczas gdy John przy pomocy laptopa operował niewielką kamerą. Jej obiektyw został umieszczony przez Finna w otworze wywierconym w ścianie budynku – mógł być on ręcznie obracany za pomocą programu komputerowego, którego John włączył na swym przenośnym komputerze kilka minut temu. Jego monitor ukazywał wnętrze elektrowni oraz przyczepiony do liny Pochłaniacz, który sunął powoli w dół, obniżany przez Grahama.
-I jak? – spytał.
-Jeszcze trochę. – rzekł John Finn.
Kellerman westchnął i poluzował uchwyt, tym samym opuszczając artefakt w dół. Mimo „świeżości” Mryńska wolał on jednak starszą, „poczciwszą” Zonę na terenie Czarnobyla. Wiedział jednak, że to Mryńsk i jego okolice będą wkrótce nowym terenem działań jego, Johna i Sussaro. Było niemal pewne, że w przeciągu kilku tygodni powstaną tu nowe anomalie, artefakty, a nawet mutanty. Gomez miał zamiar „poeksperymentować” na drugiej Zonie, głównie używając do tego Pochłaniacza – był ciekaw efektów, jakie wywołają Wybuchy i Cykle na obszarze, w którym tak niedawno doszło do radioaktywnego skażenia.
Na razie wiedział tylko, że nowo powstałe artefakty znacznie przybliżą go do odkrycia położenia Złotej Kuli. Oko Stwórcy, Pochłaniacz, Złota Kula – te trzy artefakty były mu potrzebne, by bezpiecznie przemieszczać się po szpitalu. Drugim szpitalu.
-Już! – krzyk Johna wyrwał Grahama z zamyślenia. Chwycił on drut z całej siły, co uchroniło Pochłaniacz od zderzenia z kafelkami w elektrowni. – Teraz go połóż.
Graham usłuchał, po czym rzucił linę na ziemię.
-Ile to potrwa? – zapytał.
-Jakąś godzinę, potem wracamy.

Gomez przysiadł się do starego, obsypanego tynkiem stolika. Znajdował się w Sali nr 6 Prypeckiej szkoły podstawowej nr 2. Pomieszczenie to służyło niegdyś uczniom placówki na kształcenie się z dziedziny historii. Oczywiście odpowiednio przeforsowanej przez radzieckich „specjalistów” w tym zakresie.
Sporych rozmiarów klasa tonęła w postrzępionych kawałkach drewna (niegdyś stanowiących ławki – wciąż dało się dostrzec wyryte cyrklem inicjały, pseudonimy uczniów) i gruzie, któremu towarzyszył biały pył i chmury tynku. Ściany i sufit były w opłakanym stanie – farba łuszczyła się ogromnymi płatami, niczym skóra gada, ukazując goły beton. Wszystkie osiem wysokich okien zostało niemal całkowicie wybitych – przez ich pozostałości z gwizdem wiał wiatr, który co jakiś czas powiewał stronnicami porozrzucanych po sali książek i podręczników szkolnych.
Zza framugi wywarzonych drzwi klasy, z szkolnego korytarza rozlegały się odgłosy stawianych kroków. Narastał z sekundy na sekundę – w końcu u progu drzwi stanął Sussaro.
Nosił na sobie czarny, sięgający ziemi płaszcz z długim kapturem, który miał obecnie zsunięty na plecy. Pod tym nietypowym strojem nałożony był Całun.
Sussaro oparł się o zakurzoną ścianę.
-Aleksander Gomez. – mruknął pod nosem.
Gomez wstał z ławki i uśmiechnął się ironicznie.
-Obecny! – powiedział głośno udawanym tonem ucznia wywołanego przez nauczyciela. – Jak im idzie w Mryńsku?
Sussaro sięgnął prawą dłonią pod płaszcz i nacisnął przycisk. Dyktafonu. Ciągle nosił przy sobie ten cholerny dyktafon, na który nagrywał większość słów, które wypowiedział przez swoje krótkie życie. Co, co znajdowało się na taśmach, było o wiele bardziej wartościowsze niż najpotężniejszy artefakt. No, może z wyjątkiem Złotej Kuli. Po włączeniu nagrywania Sussaro powiedział:
-W pełni naładowany Pochłaniacz, zapowiadana burza, sytuacja Jonathana. Czego chcieć więcej? – po krótkiej chwili milczenia dodał. – Pamiętasz, jak szukałeś następnego? Te podszywanie się pod psychologa i takie tam? Ale opłaciło się, co?
Gomez uśmiechnął się pod nosem, przypomniawszy sobie 86-ty rok. Bynajmniej nie z powodu wybuchu w elektrowni.
-O tak. – powiedział pełnym zadowolenia głosem. – Opłaciło się, i to bardzo.

-Michał! – krzyknął ktoś do mnie w chwili, gdy zamykałem pokój w kwaterze dowodzenia Wolności.
Chwilę później uderzył w stojące przede mną drzwi, wytrącając mi z rąk teczkę z aktami na temat Autorów klucze i odtwarzacz. Zawartość teczki przyozdobiła podłogę, wypluwając z siebie kartki, zdjęcia i stosy zapakowanych płyt DVD. Sprzęt RTV z hukiem grzmotnął o podłogę, cudem nie łamiąc się w pół.
Kopnąłem w drzwi ze złości, trafiając nimi, jak się okazało, Dawida – jednego z podobnych do mnie stalkerów zaprzyjaźnionych z Wolnością, tych, którzy sypiali na terenie magazynów wojskowych za niewielką opłatą. Dawid specjalizował się w zbieraniu trofeów – spodziewałem się też, jak się okazało słusznie, że właśnie w tej sprawie do mnie przylazł.
-Przy śmigłowcu widziałem piękną Pijawę! – krzyknął do mnie podekscytowanym tonem, masując trafione drzwiami, spocone czoło. Dawid miał dwadzieścia osiem lat, ponad metr siedemdziesiąt wzrostu i niemal całkowicie łysą głowę. Był sporej postury i dobrej budowy ciała z wyjątkiem nabytego w wyniku nadmiernego spożywania piwa brzucha. Odstawał od niego niczym włożona pod koszulkę piłka do koszykówki.
Schyliłem się i zacząłem zbierać porozrzucane akta, próbując odgonić od siebie wizję zapolowania na mutanta. Powstałe w wyniku rozmowy z Adamem podniecenie nie dawało o sobie zapomnieć. Miałem ochotę jak najprędzej wyprosić (a jeśli to nie poskutkuje, to „wywalić na zbity pysk”) Dawida, zamknąć się na klucz, zdemontować dzwonek i do rana chłonąć treść dokumentów. Mimo to, znając Dawida, byłem pewien sporych zarobków, które od niego otrzymam, jeśli mu pomogę. Próbując stłamsić w sobie ciekawość i głód wiedzy, szybko odłożyłem pozbierane papiery z nośnikami na kanapę. Dawid miał zapewne zamiar mnie o coś spytać, lecz uciszyłem go gestem ręki i pobiegłem do kuchni.
Szerokim zamachem, niemal nie wywarzywszy drzwiczek, otworzyłem lodówkę. Zostawiwszy ją otwartą, wyjąłem z niej butelkę wódki – pociągnąłem łyk i naprędce zakręciłem ją z powrotem, po czym niedbale rzuciłem na drugą półkę lodówki, którą równie niedbale zamknąłem.
Wciąż mając w ustach smak alkoholu, wróciłem do salonu. Dawid czekał z założonymi na piersi rękoma.
Spojrzałem na ułożoną z desek podłogę i z całej siły kopnąłem tą z wyrytymi nań nożem dwoma kreskami. Odskoczyła ona na wysokość pół metra, po czym z głośnym trzaskiem upadła na pozostałe, ukazując drewnianą, błyszczącą kolbę karabinu. Kucnąłem i powoli, uważając, by nie zahaczyć o wciąż „sztywne” deski, wydobyłem swojego SWD. Wstałem na równe nogi, odciągnąłem zamek, sprawdzając, czy nabój jest w komorze. Był. Sprawdziłem także magazynek, upewniwszy się, iż jest on pełen.
Zabezpieczyłem karabin i zarzuciłem go sobie na plecy przy pomocy oliwkowego, wytartego materiałowego paska.
-Byle szybko… - mruknąłem do Dawida, pokazując mu gestem dłoni, żeby wyszedł z pokoju. Kiedy to zrobił, ruszyłem za nim i zamknąłem drzwi na klucz, które schowałem w kieszeni kombinezonu.
-Na tobie zawsze można polegać. – rzekł do mnie Dawid z uznaniem, przeciągając się szeroko.

Szpital.
Autorzy.
Nowe anomalie i artefakty.
Miesiąc by błądzili po klinice?
-Kurwa, gdzie ona jest?! – spytałem zdenerwowany, opierając się o drzewo.
Dawid oderwał oczy od lornetki i spojrzał na mnie zdumiony.
-Spokojnie. – rzekł lekko przestraszony. – Prędzej czy później nas wywęszy. – wycedził, po czym wrócił do obserwacji horyzontu. Niemal wyczytałem w jego myślach słowa „Psychol…”.
-Przepraszam. – powiedziałem po chwili. – Po prostu mam coś bardzo, ale to bardzo ważnego do załatwienia i nie mogę się tego doczekać.
-W porządku… Hmm… - Dawid przejechał palcami po pokrętłach, wytężając wzrok. – Generalnie – co słychać?
Z wielkim trudem powstrzymałem się od wzmianki na temat nietypowej formy zapłaty, którą wręczył mi dziś Adam.
-Bez zmian, ciągle to samo. No, może z wyjątkiem Mryńska.
-Ta… Wciąż trudno mi… - nastąpiła chwila przerwy, podczas której Dawid rozważał dobranie odpowiedniego słowa. – Przyjąć to do wiadomości. Myślisz, że wyjdzie z tego druga Zona?
-Zapewne. Ale znając doświadczenia naszego rządu z Czarnobylem, nie dadzą pewnie się tam rozwinąć stalkerostwu. Poślą tam pół swojej armii i nikogo nie wpuszczą. Zagarną wszystko dla siebie, a nam każą się ślinić za szklaną szybą.
-A artefakty, anomalie i mutanty? Tam one też powstaną?
-Być może… - wziąłem głęboki oddech.
-To niewielkie miasto, podobno promieniowanie nie rozeszło się za daleko.
-Wojskowi pewnie zajmą tam każdy budynek, a całość ogrodzą murem.
-Widzę ją. Na drugiej.
Ponownie przeniosłem się z rozmyślań o centrum Prypeci i placu, na którym zginęli najbardziej zasłużeni stalkerzy w historii do „prawdziwego świata”. Przywołałem sobie z pamięci obraz tarczy zegara z perspektywy Dawida i skierowałem lunetę w tamtym kierunku. Tak, niewątpliwie. Wyuczenie się na „blaszkę” gdzie jest, która godzina i tym samym natychmiastowa reakcja, to jedna z rzeczy, której musiałem się nauczyć w najbliższym czasie. Na tle innych bez tej podstawowej umiejętności wyglądam jak nieudacznik i zwykła, nie warta zachodu oferma.
A przeszedłem nie jedno.
Niemal nie do odróżnienia na tle bujnej roślinności mutant zastygł w chwili, w której skierowałem na niego swe spojrzenie. Wciąż pozostawał pod działaniem „kamuflażu”, którego nie dało się określić inaczej niż „Taki, jaki miał Predator.” Na podstawie zniekształconej przez mutanta powierzchni roślin i pnia drzewa oceniłem jego wzrost na około dwa metry. Dawid ma przed sobą nieprzespaną noc przebytą na patroszeniu.
Pijawka znowu ruszyła do swego charakterystycznego marszu, tym razem prosto w stronę moją i Dawida. Dzieliło nas około trzystu metrów.
Wciąż nie odrywając oka od lunety, którą bez przerwy podążałem za Pijawką, spytałem:
-Gdzie strzelać?
-Na pewno nie w łeb. Jeśli możesz, w środek klatki piersiowej. Jeśli nie, odstrzel jej nogi.
Znowu nabrałem powietrza we płuca. Tym razem wydawało mi się, że było go o wiele mniej niż poprzednim razem. Zawsze miałem takie wrażenie, kiedy się denerwowałem – podobnie zresztą jak wydzielanie żółci. Dlatego przezywano mnie czasem „Gilbert”. W momentach silnego stresu, a czasem tylko lekkiego podenerwowania obficie się pociłem, oddechy stawały się krótsze z sekundy na sekundę – zdawało mi się, że siedzę w ciasnym pomieszczeniu, chociażbym stał na polu uprawnym, to zdenerwowany będę się czuł jak w szybie wentylacyjnym. Dlatego miałem spore trudności z zabieraniem się na „wycieczki” – większość stalkerów miało mnie za niezrównoważonego. Jednak stawałem się coraz bardziej opanowany – była to głównie zaleta leków, ale lepsze to niż nic.
Przełączyłem bezpiecznik.
Gdy mutant zbliżył się do odległości stu metrów i „zdjął” kamuflaż, strzeliłem.
Dzięki pozycji i własnym usprawnieniom niemal w ogóle nie poczułem odrzutu i podrzutu. Dźwięk wyrzucanej z zamka, dymiącej łuski został zagłuszony przez odbijające się o korony drzew echo wystrzału. Dobiegł mnie jedynie krótki, niemal niemożliwy do usłyszenia syk, powstały w momencie zetknięcia się gorącej łuski z chłodnym, źdźbłem trawy.
W okolicy mostka Pijawki rozkwitła niewielka chmurka ciemnej krwi – kiedy jej drobne kropelki opadły na ziemię, mutant padł gwałtownie na plecy.
-Byle szybko.
Już niedługo się go pozbędę i w spokoju przejrzę akta. Życie jest niewątpliwie piękne.
Podniosłem się, założyłem zabezpieczony już karabin na plecy i wyjąłem z kabury Rudera – mały, bogato zdobiony przez znajomego mi rusznikarza, małokalibrowy pistolet, którym zawsze dobijałem mutanty. Od czasu, kiedy rzekomo martwa Chimera omal nie odgryzła mi ręki, zawsze nosiłem przy sobie tą, strzelającą pociskami kalibru .22 cala, broń. Siły wyższe – w tym przypadku ta część mózgu, której nie kontrolowałem – kazały mi od tamtej pory dobijać każdego mutanta strzałem w serce.
Ten, którego przed chwilą ustrzeliłem, leżał bez ruchu z prawą ręką komicznie wyrzuconą nad głowę, patrząc się tępo w niebo gasnącymi ślepiami. Wyciągnąłem przed siebie pistolet, przymrużyłem lewe oko i strzeliłem potworowi w serce – pod takim kątem, by wlot drugiego pocisku był jak najbliżej otworu po kuli SWD – ważny był każdy, nienaruszony centymetr wartościowego, brązowego futra.
Po strzale Pijawka wykonała coś w rodzaju westchnięcia.
Dawid założył na głowie Pijawki pętle z grubego sznura, którego dwumetrowy pęd przewiesił sobie przez ramię. Ja w tym czasie ułożyłem pod trupem twardą, odporną plandekę, którą spiąłem nad obrośniętą mackami głową – każdego upolowanego mutanta Dawid wraz ze mną zabezpieczał w ten sposób, by podczas ich ciągnięcia po ziemi nie poharatać pleców.
Schodząc ze wzgórza, Dawid wolną ręką bawił się swym nożem. Na przemian chował i obnażał ostrze przy pomocy ponacinanego pionowo przycisku.

-Co z Jonathanem? – tak brzmiały moje pierwsze słowa po tym, kiedy ocknąłem się w podziemiach obozu. Miałem obolały brzuch i żebra, poza tym kręciło mi się w głowie. Leżałem na rozłożonym, skórzanym fotelu – przebrano mnie w koszulę bez ramion i luźne spodnie. Podniosłem głowę i ujrzałem siedzącego przede mną Mikołaja. Obok niego, z nogą w gipsie opartą o drewniane krzesło, usadowił się Lenny, nad którym, oparty o jego lewe ramię, stał Izaak. Pod ścianą stała stara kanapa – siedział na niej Mark i Radek.
Od bardzo wielu lat w tego typu sytuacjach brakowało mi Kamila, ale tym razem, chyba po raz pierwszy w życiu, bardzo zatęskniłem za Mastertonem. Miałem z związku z nim spore obawy, które w pewnym stopniu rozwiał Radek, odpowiadając na moje niedawne pytanie.
-Harlan się nim opiekuje z jakimś lekarzem. Jak mu tam… - Radek zaczął kręcić nadgarstkiem, co, według niego, pomagało mu się skoncentrować. – Pawłem. – rzekł ożywionym głosem, kiedy w końcu przypomniał sobie imię naukowca.
Zdołałem przemóc ból w żebrach i podniosłem się nieco, przysunąłem do tyłu i oparłem plecami o miękkie obicie fotela. – Jerome? – wyjąkałem. – Czy Jerome go… - zdążyłem wydukać te słowa, zanim przerwał mi Radek.
-Już wrzuciliśmy go do anomalii. – zapewnił mnie. Odruchowo spojrzałem na Marka i ujrzałem, jak krzywi się z wyrzutem sumienia. Przez moment poczułem chęć, by spytać go, skąd u niego takie przewrażliwienie na punkcie zabijania, a tym samym, po co przybył do Zony z takim „urazem”. Zamiast tego spytałem:
-Możesz na chwilę wyjść?
Mark zrozumiał, że to pytanie jest wyraźnie skierowane do niego – kiwnął głową ze zrozumieniem, westchnął cicho, podniósł się na równe nogi i wolnym krokiem wyszedł z pomieszczenia, zamykając za sobą dźwiękoszczelne drzwi.
-Coś jest nie tak. Coś naprawdę nie gra. – wyszeptałem. To, co powiedział Lenny, całkowicie zbiło mnie z tropu.
-Musimy iść do szpitala. Do piwnicy. – po krótkiej chwili ciszy Leonard powtórzył na głos swoją poranną, stworzoną rano, myśl. – To tam się wszystko zaczęło. Tam i w Prypeci. Co wam się ostatnio śniło? Mi Sammy.
Każdy z obecnych w pokoju stalkerów, prócz Lenny’ego, popadł w zadumę.
-Prypeć przed wybuchem. – oznajmił Mikołaj.
-Mi też. – powiedział lekko zdezorientowany Radek.
-Mi… to samo… - wydusiłem z trudem.
-Ja ostatnio prawie w ogóle nie sypiam. – rzekł Izaak. – Ostatni sen, jaki pamiętam, to Jonathan wybiegający ze szpitala. Nigdy tego nie zapomnę…
Mikołaj wstał z krzesła, okrążył pokój dookoła, po czym stanął jak wryty i powiedział:
-Radek. Załatw mapę Prypeci i Ukrainy. Jutro idziemy do centrum. Mam pewien pomysł.



Rok 1986.


-Po co oni tam w ogóle poszli? – spytał Leon, paląc papierosa.
Radek w odpowiedzi wzruszył ramionami.
-Za cholerę nie wiem. – mruknął, po czym zerknął na zegarek. Musiał użyć palącego się papierosa jako źródła światła. – Siedzą tam już piętnaście minut.
Radek z Leonem i Mikołajem stali na placu w centrum Prypeci, pod schodami prowadzącymi na wyższy chodnik, z którego wchodziło się do miejskiego szpitala. Była noc – cicha, przerywana przez nielicznych przechodniów, z których większość właśnie wracała już do domu. Leon skończył papierosa i wrzucił niedopałek do śmietnika po wcześniejszym jego zgnieceniu.
-Coś mi tu nie gra. – powiedział zaniepokojony. – Zaczekaj tu.
Leon obrócił się, powiewając swoją skórzaną kurtką i szybkim krokiem ruszył w stronę kliniki. Wchodząc na schody, odchrząknął i splunął w stronę trawnika, po czym otarł usta lewą dłonią i wspiął się po ostatnich trzech stopniach. Będąc kilka centymetrów od drzwi, wyciągnął prawą dłoń ku drzwiom.
Nagle wyskoczył z nich Jonathan, powalając Leona barkiem na ziemię.
Jego ubranie – czarna marynarka i spodnie – było postrzępione i osmalone w kilku miejscach. Miał zakrwawioną twarz i ręce, którymi miotał wściekle we wszystkie strony. Biegł, a raczej człapał nisko pochylony, niczym ranny żołnierz, który zauważył idącą mu na pomoc kompanię.
Jednak najbardziej w pamięci Izaaka, Leona i Mikołaja zapadł jęk – nie, ryk i rozpaczliwy wrzask, które dobywały się z gardła Mastertona. Nieludzkie, przywodzące na myśl zdziczałe zwierzęta wycie zwróciło uwagę przechodniów, którzy ze strachem i zdumieniem w oczach obserwowali pokrytego krwią Jonathana.
Nie zwrócił uwagi na schody – stoczył się z nich, ciągle rycząc, lądując boleśnie na plecach. Przez chwilę wierzgał się w szaleńczy sposób, lecz po chwili przewrócił się na brzuch i, kuśtykając, ruszył przed siebie. Jego krok stawał się bardziej chwiejny z każdym pokonanym metrem – skończył się w chwili dopadnięcia go przez Leona. Złapał go on oburącz za brzuch i powalił na ziemię.
Jonathan był bardzo silny fizycznie, lecz widocznie w tej chwili siły go opuściły – wciąż będąc w uścisku Leona, zdołał jedynie doczołgać się do przodu o ponad metr. Kiedy to zrobił i żałośnie zawył, wyciągnął przed siebie lewą rękę. Trudno to było nazwać zwykłym wyciągnięciem – kończyna Mastertona dosłownie wystrzeliła w powietrze, jakby jej właściciel próbował coś złapać – owada czy upadającą monetę.
Palce zaciskały się i rozwierały bez przerwy, jakby Masterton usiłował pochwycić klamkę, która co chwilę mu się wyślizgiwała. Gapił się w niebo opętańczym, nieobecnym spojrzeniem – coś, co próbował w wyobraźni złapać, najwyraźniej było bardzo daleko.
Ręka wraz z resztą ciała Jonathana nagle zesztywniały i upadły – umilkł też nieludzki wrzask i szloch, którego był sprawcą.
Cała trójka jego przyjaciół stała nad nim, próbując znaleźć racjonalne wyjaśnienie dla tego typu zachowania. Byli tak zszokowani, że odjęło im mowę i było stać ich jedynie na wpatrywanie się w nieprzytomnego Mastertona. Przez ten krótki moment byli oszalali z rozpaczy. Czuli się okropnie – mimo wszystkiego, co przeszli z Jonathanem do tej pory, ta sytuacja dosłownie ich zamurowała.
Jonathan otworzył czerwone od posoki powieki i zapłakał.
Chwilę później w czarnobylskiej elektrowni jądrowej doszło do eksplozji.
Jonathan ponownie uniósł swoją rękę, tym razem powoli i ostrożnie – wskazał ten sam kierunek, co przed paroma chwilami, po czym znowu stracił przytomność.
Ostatnio edytowany przez Valentino 15 Sie 2008, 00:51, edytowano w sumie 3 razy
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Postprzez Provokator w 17 Lip 2008, 20:14

Powinieneś zostać pisarzem takie opowiadanie bardzo miło się czyta może i ja coś kiedyś napiszę ;p
Awatar użytkownika
Provokator
Kot

Posty: 26
Dołączenie: 14 Lip 2008, 01:07
Ostatnio był: 20 Lip 2012, 01:01
Miejscowość: Szczecin
Kozaki: 0

Postprzez Terminator w 17 Lip 2008, 20:23

Takiej zdolności nie można tracić. Myślałeś kiedyś może o pracy pisarza? Ja takowej nie mam do zaproponowania, ale... mógłbyś nim zostać :)
Awatar użytkownika
Terminator
Kot

Posty: 47
Dołączenie: 08 Lip 2008, 14:24
Ostatnio był: 27 Lip 2008, 15:37
Kozaki: 0

Postprzez Valentino w 23 Lip 2008, 20:34

Uzupełniłem ostatni post o 23 rozdział.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Postprzez Valentino w 01 Sie 2008, 19:22

Pojawiła się część 24.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

PoprzedniaNastępna

Powróć do Teksty zamknięte długie

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 3 gości