Kolejne Opowiadanie.

Powyżej 5000 znaków.

Moderator: Realkriss

Postprzez CLEAR SKYline w 01 Sie 2008, 21:54

Mam do Ciebie prośbę: Rób większe odstępy między rozdziałami i numery stawiaj większe. Dobrze to zrobi opowiadaniu, bo do każdego rozdziału się ostro próbuję zabrać, ale jego początku szukam 5 minut (jak pewnie połowa czytelników). Poza tym szczegółem opowiadanko spoko luz, choć trochę za dużo skakania z narracją. W niektórych momentach te skoku są mało wyraziste. Nie wiedomo do końca, czy już jesteśmy z Johnem, czy wciąż śledzimy Autorów.
ImageImage
11% graczy uważa że najważniejsza jest grywalność, jeśli należysz do tych 89% dla których ważniejsza jest grafika to p...l się.
Awatar użytkownika
CLEAR SKYline
Łowca

Posty: 464
Dołączenie: 13 Lis 2007, 21:07
Ostatnio był: 29 Sty 2013, 15:25
Miejscowość: 3OHA -> БAP -> APEHA
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Black Kite
Kozaki: 1

Reklamy Google

Postprzez Valentino w 04 Sie 2008, 18:22

Amen.
Po powrocie z Sopotu (najbliższa sobota) na forum pojawi się zmieniona wersja, z odstępami narracji co dwa entery - według mnie tyle wystarczy, jeśli zaś nie, będę umieszczał pomiędzy skokami trzy gwiazdki o zwiększonej czcionce. Podobnie zrobię z numerami poszczególnych rozdziałów - zedytuję je poprzez forum; skopiowana z Worda duża czcionka zostaje zmniejszona do zwykłego rozmiaru - cyfry i daty zostaną też pogrubione, by można było je o wiele łatwiej zauważyć.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Postprzez Soviet w 04 Sie 2008, 18:27

A może dawaj każdy rozdział w nowy post?
r u avin a giggle m8? LA nie będzie.
Image
Awatar użytkownika
Soviet
Very Important Stalker

Posty: 2736
Dołączenie: 07 Maj 2005, 13:41
Ostatnio był: 04 Gru 2024, 20:12
Miejscowość: Wow
Kozaki: 787

Postprzez Valentino w 10 Sie 2008, 17:03

Może być przez to trochę więcej bajzlu, ale niech będzie.


Rok 2001.


-Dobra. – zapewnił Radek. – Ale najpierw wam coś powiem. Mark! – krzyknął.
Ciężkie drzwi uchyliły się z cichym piskiem. Wychylił się zza nich Mark.
-Już? – spytał. Kiedy Leon skinął mu głową, otworzył drzwi szerzej i wszedł do pokoju, zajmując miejsce Mikołaja, który stał oparty pod ścianą, rzucając we wszystkie strony podejrzliwe spojrzenia.
„Do Prypeci…” – pomyślał. Po chwili się odezwał, nie mogąc dłużej tłumić swoich wątpliwości.
-Do Prypeci? – spytał tonem niedowiarka, któremu właśnie opowiedziano wątpliwą historię o duchach. – Mamy dwudziesty trzeci – Monolit znowu zaczyna patrole. A tak w ogóle – jak nasze punkty kontrolne w Czerwonym?
Radek odchrząknął.
-Właśnie między innymi o tym chciałem z wami pogadać. Rano rozmawiałem z Damianem, Aleksem i jakimś samotnikiem, który określił miejsce tego wczorajszego wybuchu. Cokolwiek to było, to walnęło to na środku jednej z tych dróg prowadzących do Prypeci. O dziwo, o co zapewnili mnie ci z Wolności, całe promieniowanie powstałe w tej eksplozji zwyczajnie wyparowało, nikt nawet nie zginął. Po prostu pół Zony puściło wielkiego pawia. A punkty na szczęście zwinęły się na czas. Po co w ogóle chcesz iść do Prypeci, Mikołaj?
-Słyszałeś Lenny’ego. – odpowiedział stalker. – W tym szpitalu coś jest.
-No coś takiego! – Radek machnął rękoma, niczym naukowiec krzyczący „Eureka!” – Co za odkrycie, kiedy Ameryka?
-Nigdy nie chciałeś wejść do środka? W sumie, to jestem zdziwiony, że po 86 nasza stopa nigdy tam nie postała.
-Gdyby nie ilość artefaktów, jaką wtedy mieliśmy. – powiedział Leon. – Nie miałbym czym stąpać. Ten sposób działania anomalii mnie przerasta.
Widząc minę Mikołaja, Leon kontynuował:
-Przecież próbowaliśmy tam wejść. – powiedział pretensjonalnie. - Zresztą nie tylko my. Niejeden sławny stalker próbował i co? Teraz ich zmielone szczątki są przenoszone razem z wiatrem. Tam się nie da wejść! – krzyknął, zrywając się na równe nogi. Spojrzał na Marka rozwścieczonymi oczyma. – Ty! Ty podobno miałeś go „zabezpieczyć” – wyrecytował udawanym tonem urzędnika. – Zabezpieczyć. Co to, ma ku*wa znaczyć?! I kto w ogóle kazał ci to zrobić? Nasz rząd? Do 1999-ego posłał do szpitala sześćdziesięciu dziewięciu ludzi, i nikt z niego nie wrócił! Nie wiadomo nawet, czy ktoś dostał się do środka. Jesteś Straceńcem. Co takiego żeś przeskrobał, że kazali ci tam zdechnąć? Powiedzieli „Zginiesz, ale możesz spróbować wejść do szpitala, jeśli dowiesz się, co jest w piwnicy, darujemy ci życie.”. Byłeś już kiedyś chociaż dziesięć metrów od szpitala, Mark?
Spytany stalker, choć zdziwiony i wyraźnie obrażony, nie dał po sobie tego poznać. Stał niewzruszony, mierząc Leona wzrokiem. Powoli, nie odrywając od niego oczu, pokręcił głową.
Leon, jakby spodziewając się tej odpowiedzi, powiedział:
-Będziesz żałował, że stworzyłeś sobie okazję, by to zrobić. – po tych słowach wyraźnie ochłonął. Westchnął z wysiłkiem i oparł się nisko o obłażący z farby mur. Powoli usiadł i oparł ręce o kolana, chowając głowę pomiędzy nimi.
-Dlaczego posłali kolejnego? – spytał, nie zmieniając pozycji.
Mark otarł czoło lewą ręką, po czym założył ręce na piersi.
-Dokumentacja Autorów. – rzekł. – Ona istnieje, a ja wiem, gdzie jest.
Izaak nawet nie próbował ukrywać zdumienia. Chciał (podejrzewał, że jego towarzysze też) rozwiać wszelkie wątpliwości, zanim da się do końca ponieść emocjom.
-Żeby wszystko było jasne. – wyszeptał. Głos wyraźnie mu drżał. - Mówimy o tych samych aktach? O tym, co spisali Autorzy, pierwsi w Zonie?
Mark skinął głową.
-Z tym, co zawierają te akta, zdobycie szpitala staje się… - zawiesił głos, czując, jakby miał zaraz obwieścić wyjątkową, niesamowitą rzecz, która zmieni dotychczasowe oblicze Zony. - …możliwe.
Minęło trochę czasu, podczas którego emocje opadły. Kiedy to nastąpiło, Mikołaj ponowił prośbę.
-Dajcie mi mapę Prypeci, kompas i mapę Ukrainy. – powiedział. – O…
-Czyli komputer Pawła. – wtrącił Radek, uśmiechając się pod nosem. – Zaraz przyniosę. – rzekł, idąc w kierunku drzwi.


Uporządkowałem wszystkie, zapisane wyjątkowo drobnym drukiem, kartki – od strony pierwszej do czterdziestej drugiej. Były z bardzo dobrego (i niewątpliwie bardzo drogiego) papieru, który od strony jedenastej, co kilka stron, zdobiony był krwią. Najwidoczniej Autorzy walczyli przez połowę tworzenia swej „twórczości” podczas swego pobytu w Zonie. Pisali i nagrywali, nie zważając na ataki mutantów i prześladowania przez wojsko.
Po ułożeniu gotowych do czytania i uporządkowanych akt, przejrzałem kilka płyt.
Były one podpisane czarnym markerem – wiele z nazw zaczynało się słowem „Pierwszy” – „Pierwsza Anomalia”, „Pierwszy Snork”, „Pierwsza Pijawka”. Co najmniej cztery płyty oznaczono słowem „Zwarcie”.
Płyta pierwsza – „Zwarcie 1-7”.
Płyta druga – „Zwarcie 7-16”.
Płyta trzecia i czwarta – „Zwarcie 17-23” i „24-31”.
Po prostu nie mogłem się doczekać.
Przejrzałem jeszcze sześć krążków – „Elektro”, „Snork nr 3”, „Zdjęcia Porównawcze 1-7”, „Zdjęcia Porównawcze 17-23”, „Obserwacje Burzy - 2”, „Rzeka”.
Rzeka.
Czyżby jedna z nowych anomalii? Nieznany artefakt? Wkrótce się dowiem.
Usiadłem wygodnie na fotelu – na stoliku obok mnie leżał stos ułożonych kartek, obok których stała bogato zdobiona filiżanka z kawą.
-W końcu… - wyszeptałem niemal błogim, pełnym zadowolenia głosem, sięgając po pierwszą stronę.

Kompletny raport z eksploracji Zony.

Pod tym tytułem znajdowała się szczegółowa historia wybuchu w Czarnoblskiej elektrowni – o nieudanym teście bezpieczeństwa, ewakuacji ludności, Likwidatorach, utrzymywaniu wieści o katastrofie przez rząd i pierwszych niepokojących zjawiskach na terenie, który wkrótce nazwano Zoną.W ostatnich zdaniach pierwszego „rozdziału” najczęściej pojawiającymi się słowami były synonimy wyrazu „zaprzeczenie”.
„…zaprzeczenie prawom grawitacji…”
„…sprzeczność ze wszystkim, do czego przyzwyczailiśmy się przez wszystkie lata bycia na Ziemi...”
Ostatnie zdanie, które było czymś w rodzaju podsumowania, brzmiało:
„Wszystkie znane nam prawa fizyki, grawitacji i związane z nimi teorie, nie mają tu nic do gadania.”


25


Wchodząc do pokoju z laptopem pod pachą, spytałem:
-A gdzie Mark?
Zdążyłem zamknąć za sobą drzwi na wszystkie trzy, stalowe zasuwy i antywłamaniowy zamek, zanim usłyszałem odpowiedź Leona.
-Odesłałem go, prędzej czy później i tak byśmy go wyprosili. Chciałem to mieć za sobą. – powiedział.
Usiadłem wygodnie na krześle, położyłem komputer na kolanach, otworzyłem go i uruchomiłem. Kiedy startował system, podłączyłem do komputera kartę zapewniającą dostęp do Internetu. Sprawdziłem łączność, po czym przez przeglądarkę wszedłem na stronę z szczegółowymi mapami niemal całego globu. W niewielkie okienko wpisałem słowo „Prypeć”.
Wirtualny wizerunek planety obrócił się o kilkadziesiąt stopni w lewo, po czym strona automatycznie zwiększyła powiększenie, ukazując me rodzime miasteczko. Zwiększyłem procentowy wskaźnik powiększenia na dziewięćdziesiąt – na tej mapie zaznaczone było każde drzewo, każdy blok i niegdyś sprawna instytucja. Wliczając w to szpital.
Serwis ten współpracował z wieloma rządami, którym potrzebne były szczegółowe, satelitarne zdjęcia, wliczając w to rząd Ukraiński. Podając odpowiednie hasło, mogłem uzyskać dostęp do zdjęć o poziomie szczegółów i jakości, które nadawałyby się do przewodników turystycznych. Na razie zrezygnowałem – obecny plan robotniczej miejscowości i czyjś dobry pomysł, jakim było umieszczenie opcji pozwalającej na zaznaczenie linią dowolnego dystansu i przeliczenie go na jakąkolwiek jednostkę długości, pewnie wystarczyły.
-Jeśli dobrze zgaduję. – zacząłem. – Mam wskazać okolice szpitala?
Ucieszyłem się, widząc skinięcie Mikołaja. Oddaliłem nieco obszar i na moment zerknąłem poza monitor, widząc zainteresowanie w oczach pozostałych osób obecnych w pokoju. Wszystkich, prócz Mikołaja, który miał minę pacjenta czekającego na wyniki badania obecności na jakąś śmiertelną chorobę. Podejrzewałem, że jeśli jego przypuszczenia się potwierdzą, będzie w szoku. My pewnie też.
-Co dalej? – spytałem po nakierowaniu obrazu na plac w centrum Prypeci.
Mikołaj sięgnął po pilota i włączył wiszący w rogu pokoju telewizor. Przeskoczył przez pięć kanałów informacyjnych – na wszystkich wręcz trąbiono o Mryńsku.
-Mikołaj. – powiedziałem zniecierpliwiony.
Ten jakby ocknął się z głębokiego zamyślenia, po czym odparł:
-Dzień wybuchu. Pamiętasz, co zrobił wtedy Jonathan?
Miałem wrażenie, że ktoś wymierza mi mocny cios w policzek. Powrócił żal i poczucie winy. Poczucie, którym ja, Leon, Izaak, Mikołaj i Lenny do dziś darzą Jonathana. Wiedział, co stało się w szpitalu, i nigdy z nikim nie podzielił się tą wiedzą.
Wczoraj Izaak opowiedział mi, jaki kit wcisnął on Markowi na temat Jonathana, w dniu, w którym też nowoprzybyły poznał Psychola. Bajeczki o bankach, organizacjach najemników, nieludzkich umiejętnościach strzeleckich i poziomie opanowania walki wręcz. O tym, jak przebył świat długi i szeroki, zostawiając po sobie stosy trupów.
„Kiedyś może zasłuży.” – powiedział mi wtedy Izaak, kiedy przestałem się panicznie śmiać.
Do tej pory Mark żył w przekonaniu, że Jonathan Masterton to zwykły zabijaka i rzeźnik Najlepiej będzie, jeśli tak pozostanie. Chyba, że Mark „zasłuży”.
Ani on, ani ja, jednym słowem nikt do tej pory nie przekonał Jonathana do wyjawienia prawdy o tym, co stało się w szpitalu dnia, kiedy nastąpiła atomowa eksplozja. Ostatnia tego próba nastąpiła W południe jedenastego kwietnia 1998-ego roku. Po tym, jak Jonathan omal mnie do siebie nie upodobnił pod względem przeciętego oka, przestaliśmy go wypytywać o tamten dzień.
Kolejne dwie minuty upłynęły na śledzeniu kierunku wyznaczonego przed laty przez Jonathana.
Las.
Jakaś rzeka.
W pewnej chwili mapa zaczęła wyświetlać granicę niewielkiego, położonego na dość zalesionym terenie, miasteczka. Oddaliłem nieco widok, by ujrzeć nazwę miejscowości.
Mryńsk.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Postprzez Valentino w 13 Sie 2008, 02:21

Zastukałem do mieszkania 21 dwa razy, lewą ręką, używając środka palca wskazującego. Oczekując na to, aż Damian otworzy mi drzwi, spojrzałem na lewo. Zza okna klatki schodowej padał obfity i puszysty śnieg, który przysłonił szarawe niebo wiszące nad Luksemburgiem. Odwinąłem kołnierz uniformu listonosza i spojrzałem na srebrny zegarek - była siódma wieczorem. Przystąpiłem z nogi na nogę, znowu wpatrując się w antywłamaniowe, drewniane drzwi. Z zewnętrznej strony judasza wynikało, że w przedpokoju mieszkania paliło się światło. Po chwili zostało przysłonięte, zapewne przez Damiana.
Odkaszlnąłem i przybrałem twarz w mój typowy, wzbudzający zaufanie uśmiech. Usłyszałem dźwięk przekręcanego kluczyka w zamku, któremu towarzyszył odgłos odsuwanego rygla. Po zdjęciu łańcucha drzwi otworzyły się, ukazując stojącego za nimi człowieka i wąski, pokryty ściennymi panelami i czerwonym dywanem na podłodze, przedpokój. Dalej, zapewne w salonie, grał włączony telewizor, ustawiony na kanał informacyjny.
-Tak? – spytał Damian ochrypłym głosem.
Miał sześćdziesiąt dwa lata, metr siedemdziesiąt wzrostu i szczupłą sylwetkę. Nosił na sobie zielony, wełniany szlafrok i włochate, czerwone kapcie, na nosie zaś oparte były czarne okulary o grubych, prostokątnych, przezroczystych szkłach, zza których bacznie przyglądały mi się duże, brązowe oczy.
Jego skóra była blada, pokryta ciemnobrązowymi plamami i dużą ilością zmarszczek, zwłaszcza w okolicach ust i na czole.
Odpowiedziałem mu w chwili, w której zaczął lewą dłonią gładzić się po błyszczącej łysinie, oblizując usta.
-Przesyłka dla Pana, Panie… Damianie, tak?
-Tak, to ja. – rzekł, uchyliwszy drzwi szerzej, co pozwoliło mu zauważyć wielkie, wysokie ponad na metr, szerokie pudło pokryte pocztowym papierem. Nie krył radości.
-Ktoś najwyraźniej mnie kocha. – rzekł zadowolony, uśmiechając się.
Zapewne.
Ktoś bardzo cię kocha.
-Od kogo to? – spytał mnie, wciąż uśmiechnięty.
-Od brata. – odpowiedziałem. – Pachnie kwiatami.
-W końcu temu staremu pierdzielowi przeszło… - zachichotał ochryple. - Podpisać?
Wyjąłem spod prawego ramienia kwit pocztowy, oparty o mały kawałek drewna z uchwytem na długopis. Przybliżyłem się do Damiana, pozwalając mu dosięgnąć ręką mego Wattermana. Wyjął go z uchwytu i wciąż nie wychodząc zza progu swego mieszkania, podpisał się imieniem i nazwiskiem. Podał mi długopis, który schowałem w przyszytej na lewej piersi uniformu kieszeni.
Starzec postawił lewą nogę poza próg domu, schylając się po przesyłkę.
-Nie, nie… - powiedziałem przepraszająco. – Pomogę Panu. – uśmiechnąłem się szeroko, po czym wziąłem pudło w obie ręce, opierając je o brzuch.
-Dziękuję bardzo. – powiedział zadowolony Damian, wchodząc do pokoju. Ruszyłem za nim, oglądając się zza wielkiej przesyłki na boki.
Szeroki na dwa metry i długi na półtora, przedpokój, był obficie obwieszony wszelkiej maści obrazami, przedstawiającymi morskie i górskie krajobrazy. Największy z nich, umieszczony w pięknej, złoconej oprawie, ukazywał wielki, dziewiętnastowieczny statek towarowy zmagający się ze silnym morskim sztormem. Sposób oddania szczegółów i przedstawienie przesłaniającego widok deszczu wzbudzały uznanie malarza, który wykonał ów malunek.
Markowski doczłapał, szurając kapciami o dywan, do salonu, wpuszczając mnie w jego głąb. Potem odwrócił się przez plecy, wrócił do drzwi wyjściowych i zamknął je, kiedy wrócił, usiadł na beżowym fotelu, po czym założył nogę na nogę.
-Połóż na stole, młodzieńcze. – rzekł cicho.
Spełniłem jego prośbę – powoli, uważając, by nie ściągnąć obrusu, ustawiłem pudło na dużym, prostokątnym stoliku z dębu. Westchnąłem głęboko i wyprostowałem plecy, ziewając głośno.
-Trudny dzień w pracy? – spytał mnie Damian.
-Taa… - westchnąłem, drapiąc się po szyi. – Ale to już moja ostatnia robota na dzisiaj.
-Może usiądziesz? – siedzący na fotelu przede mną wskazał na ustawioną pod ścianą sofę.
-Chętnie, jeśli można… - rzekłem, obchodząc stolik dookoła.
Salon miał około czterech metrów kwadratowych – naprzeciwko sofy, na której usiadłem, znajdowało się wejście do kuchni, obecnie zamknięte staromodnymi drzwiami z półprzezroczystym, zniekształcającym obraz szkłem. Wyposażenie pokoju było skromne – prócz rozkładanej sofy, na której właśnie zająłem miejsce i fotelu „Marka”, stołu i kolejnego pięknego obrazu wiszącego mi nad głową, resztę wyposażenia salonu stanowił telewizor, ustawiony na lewo od wejścia do kuchni kredens i szafa. Wykonano je z tego samego dębu, co stół, co pasowało z drewnianymi panelami i pomalowanym na beżowo sufitem, nie wspominając o dobrze dobranym dywanie.
-Pana brat polecił mi, by po zdjęciu tego całego zabezpieczającego syfu, od razu rozpakował pan zawartość.
-Chętnie. Proszę się nie gniewać, ale chciałbym jak najszybciej zostać sam.
-Ależ nie ma sprawy. – moje słowa brzmiały jak przeprosiny. Wyjąłem z prawej kieszeni niebieskich spodni nóż do kartonu, wysunąłem jego ostrze i przysunąwszy stół do siebie, przeciąłem karton z góry na dół. Położyłem nóż na stole, obróciłem paczkę o sto osiemdziesiąt stopni, po czym powtórzyłem ostatnią czynność. Wsunąłem ostrze z powrotem w plastikową rękojeść, schowałem go do kieszeni, tym razem lewej, po czym, znów lekko pochylony, rozwarłem przecięty karton na bok.
Oczom Damiana „Marka” Markowskiego ukazało się wysokie na metr i nieco chudsze od kartonu plastikowe, białe pudełko, po środku którego umieszczony był plastikowy, czarny przycisk. Przez jego położenie biegło złączenie pudełka – naciśnięcie go pozwalało w pewnym sensie przepołowienie opakowania na dwie części, które opadały bezwładnie na boki, ukazując zawartość.
Pod przyciskiem napisano czerwonymi literami „Nacisnąć”.
Szczyt perfidii.
Damian nie mógł się powstrzymać. Zerwał się z fotela, z trudem obrócił pudło w swoją stronę i nacisnął przycisk, łamiąc „otoczkę” przesyłki na dwie części, które opadły na dywan.
Z miejsca, na którym siedziałem, dostrzegłem jedynie tył ramki na zdjęcia opartej o wazon, z którego sterczał bukiet róż. Czarnych róż.
Skupiłem się jednak na twarzy starca, której wyraz diametralnie się zmienił – uśmiech wyparował w mgnieniu oka, zastąpiony przez grymas przerażenia. Otworzył szeroko usta i zaniemówił. Zanim zdążył spojrzeć na mnie, błyskawicznie wyjąłem zza pazuchy pistolet i strzeliłem. Damian w chwili śmierci nie wydał żadnego dźwięku, choć prawdopodobne westchnięcie mogło zostać zagłuszone przez telewizor. Po trafieniu w głowę, i przyozdobieniu ścianą za nią swym mózgiem, upadł bezwładnie na plecy, z szeroko rozłożonymi ramionami.
Zabezpieczyłem swojego Colta, po czym zacząłem odkręcać jego tłumik. Po schowaniu jego i broni, wstałem na równe nogi i podszedłem do stygnącego trupa.
-Rzeczywiście, ktoś cię kocha. – po tych słowach wolnym krokiem ruszyłem w przedpokój i chwyciłem klamkę drzwi. Zanim je otworzyłem i opuściłem blok, obejrzałem się przez plecy, dostrzegając rzecz, która wołała w Markowskim takie zdumienie.
W kwadratowej ramce oprawiono cztery zdjęcia. Pod nią, na grzbiecie wazonu, ustawiono czarną tabliczkę.
Aleksander Jurkowski – 1959-1979.
Zdjęcie w lewym górnym rogu było czarno-białe i przedstawiało młodego, uśmiechniętego chłopaka o krótko przystrzyżonych włosach. Obok niego także znajdował się wizerunek Aleksandra – z tą różnicą, że zdjęcie zrobiono w kostnicy, ciało było nagie i potwornie okaleczone, w oczy rzucały się głównie siniaki po uderzeniach pałką i pięściami.
Pod tym okropnym widokiem znajdowało się inne, również czarno-białe zdjęcie, ukazujące żyjącego jeszcze Aleksandra przyjmującego cios od milicjanta służbową pałką w brzuch. Zdjęcie po lewej, przedstawiało jej właściciela. Młodego Damiana Markowskiego, milicjanta, który za głoszenie haseł przeciw komunistycznej władzy, zatłukł dwudziestoletniego mężczyznę. Takich zleceń nigdy nie odmawiałem.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Postprzez Valentino w 15 Sie 2008, 01:40

1.Wstęp
2.Skład Grupy Autorów
3.Historia Wybuchu
4.Powstanie Zony
5.Stalkerstwo I Stalkerzy
6.Anomalie
7.Artefakty
8.Miejsca, Okolica, Zona
9.Monolit
10.Ruchy, Frakcje, Grupy
11.Zjawiska Pogodowe, Zwarcia
12.Szpital

Zajrzałem do części siódmej. Artefakty.
Wiele z znanych mi „cudeniek” znajdowało się na liście.
Gwiazda Wieczorna.
Blask Księżyca.
Korale.
Kulebiak.
Czy, wręcz cudotwórcza, Dusza. Jednak wiele z podanych tu nazw było dla mnie nieznanych.
Ręka Kontrolera.
Pochłaniacz.
Czerwoną czcionką u dole strony napisano:
„Zak. – Zabójca”
Najbardziej jednak zaintrygował mnie artefakt o nazwie „Oko Stwórcy”. Jedyny, do którego nie zamieszczono zdjęcia – na papierze znajdował się sam, i tak dość krótki i niezbyt treściwy opis.
Rzec by można, oszczędny.


Po kilkugodzinnej dyskusji stalkerzy udali się do swych kwater na odpoczynek. By „przespać się z nowinami”. Najbardziej poruszony był rzecz jasna Radek, Leon i Mikołaj – świadkowie całego zdarzenia pod budynkiem szpitala, na krótko przed wybuchem. Wciąż nie mogli otrząsnąć się z, prawdę powiedziawszy, szoku – Jonathan Masterton przed ponad piętnastoma laty niemal w chwili katastrofy w czarnożylskiej elektrowni atomowej, dokładnie wskazał miejsce następnej.
„Daje do myślenia, co?” – powiedział jak zwykle Izaak. Mówiąc to miał pewnie, podobnie jak reszta, bardziej na myśli fakt, że Jonathan nikomu nie zdradził, co stało się w podziemiach szpitala. Teraz już może nie być okazji.
Nie pozostaje nic innego, jak zastosować się do słów Marka – znaleźć rzekoma akta Autorów, by z kolei zastosować się do słów Lenny’ego; wejść do szpitala, co z kolei wiąże się ze słowami „Tam wszystko się skończy”.
-„Oby, ku*wa, nie.” – powiedział Lenny na głos, wychodząc z piwnicy obozu na świeże powietrze. – „Oby nie…”


Zatrzasnąłem drzwi tak głośno, że pod moją kwaterę przybiegł zaniepokojony Bogdan, myśląc, że ktoś na mnie napadł.
-Nie, nie… wyjąkałem poirytowany. – Po prostu za mocno trzasnąłem drzwiami i… - Bogdan uniósł ręce w przepraszający sposób i oddalił się w stronę baru. W takich chwilach tęskniłbym za możliwością pobytu w barze. Gdyby nie pokaźny zbiór osobisty. Oczywiście brakowało mi „ludzkiego towarzystwa”, lecz mi w całości wystarczało lustro.
Po wzięciu prysznicu, o pierwszej w nocy, położyłem się do łóżka z litrem wódki pod pachą i mnóstwem rzeczy do przemyślenia. Czas umilał mi telewizor, z oczywistych chyba względów włączony na czymś innym niż kanał informacyjny. Nie mogłem się jednak powstrzymać, by choć nie zerknąć na „Czerwone paski sunące u spodu ekranu”. Siedem stacji opisało różnymi słowami jedno wydarzenie – zjazd najważniejszych osób z Europy, mających związek z energią atomową – politycy, specjaliści, eksperci, znawcy.
Francja powinna czuć się dość niepewnie. Nie dziwię im się.
Odkręciłem butelkę i postawiłem ją na stoliku obok, zaraz obok szklanki. Czekałem, aż woń alkoholu powoli wypełni wąskie pomieszczenie. Bardzo odpowiadał mi ten gorzki, surowy, wręcz drażniący nozdrza zapach.
Przełączyłem na kanał ze starymi, klasycznymi filmami z starej epoki. Nalewając wódki do szklanki wsłuchiwałem się w odgłosy „Wściekłego Byka”. Jeszcze raz po cichu podziękowałem ówczesnej komisji akademii za przyznanie Robertowi De Niro Oscara. Należał mu się, i to bardzo.
Zacznijmy od początku.
Z zdarzeń w 86 wynika prosty, jednoznaczny i niezaprzeczalny wniosek – od tamtego dnia Jonathan stał się Psycholem. Niezbyt oryginalne, niestety prawdziwe. Cokolwiek tam się stało, musiało wpłynąć na fakt odejścia Kamila. Zostawił go, a raczej nas, na zawsze. Byłem ciekaw, co się z nim stało – gdzie mieszka, czemu nie próbował się z nami skontaktować, jeszcze zanim narodziła się Zona – zanim przystąpiliśmy do służby. Uprzedzał nas jednak przed taką sytuacją, przynajmniej nikt nie mógł mieć do niego pretensji.
„Może już nigdy się nie zobaczymy.” – tak wtedy powiedział, choć nie dam głowy za zgodność co do wyrazu. Sens niestety był ten sam.
Po dwóch szklankach zrobiłem się wyjątkowo senny. Myśląc o 86-tym, tej nocy śniłem o 86-tym.



Rok 1986.
-To już dziewiąty, Leon. Za darmo masz dwa, resztę mi odkupisz, jasne?
Leon bez słowa wyrwał mi papierosa z ręki, wsadził go sobie w usta, po czym trzęsącymi się dłońmi, zapalił przy pomocy zapalniczki. Kiedy się zaciągnął, wyraźnie się rozluźnił.
-Nie bój dupy. – rzucił niedbale. – Kasy mi starczy. A ty ileś spalił, że masz do mnie pretensje, co?
Uniosłem głowę w górę, w stronę nieba.
Westchnąłem ciężko i zrezygnowany obejrzałem się przez ramię, spojrzawszy na szary chodnik zaścielony niedopałkami. Naliczyłem dwadzieścia trzy.
-Dziewiętnaście. – rzekłem zrezygnowany, obróciwszy głowę z powrotem w stronę Izaaka, Leona i Mikołaja. – Co? Chcesz sprawdzać?
-Żebyś wiedział. – Leon wykonał chwiejny krok w przód.
-Dobra, dobra, dwadzieścia trzy! – niemal wykrzyczałem, powstrzymując Leona ręką. – Cztery… - dodałem, wyrzuciwszy kolejny niedopałek na śmierdzącą stertę. – A tobie co odbiło, chcesz mi robić problemy z powodu niedopałków?
-Taa! – rzekł niemal z zadowoleniem. Najwidoczniej zasada Kamila działa. – Od dzisiaj będę ci robił problemy za każdym razem, kiedy będziesz się mnie czepiać o ilość wypalonych fajek!
Zasada Kamila brzmiała – „Od czasu wydłubania Jonathanowi oka przez Adriana, dzwoniąc do was na ten numer, zawsze będę miał złe wieści. Bardzo złe, więc nie obwiniajcie się, jeśli ktoś będzie wam robił problemy z byle czego. Będzie to… uzasadnione.”
-Uspokój się Leon. – wycedził Mikołaj przez kaszel. – Jakoś to przetrwamy. Po Adrianie nie może być gorzej.
Leon zaśmiał się upiornie, załamując ręce. Przejechał prawą ręką po sztywnych, krótkich włosach, obrócił się w stronę mego obrońcy i ruszył w jego stronę. Dzieliły ich ledwie dwa metry, odległość ta zmieniła się dopiero po trzydziestu sekundach – Leon szedł wyjątkowo wolno, chwiejnie, a po „drodze” dwa razy zatoczył się niczym pijany.
Stanąwszy przez Mikołajem, omal na niego upadł – wyglądało to jak omdlenie. Stojący obok Izaak uchronił go przez upadkiem; w odpowiedzi otrzymał kolejny dwuznaczny uśmiech.
Leon przestał się chwiać, stanął z szeroko rozstawionymi nogami i zbliżył swą twarz w stronę twarzy Mikołaja. Jeden czuł oddech drugiego, dwójka przyjaciół wręcz stykała się nosami.
Leon zmierzył Mikołaja groźnym spojrzeniem.
-Dziś… - wyszeptał, po czym głęboko nabrał powietrza w płuca. – Stanie się coś o wiele gorszego.
-Hej!
Wszyscy odwrócili się jednocześnie w stronę zawołania.
Całe dotychczasowe napięcie wyparowało jak kamfora. Wszyscy obecni pod szpitalem odetchnęli z głęboką, niesamowicie przyjemną ulgą. W jednej chwili uśmiechnęli się niemal jednakowo – tak samo szczerze, tak samo serdecznie.
Kamil i Jonathan szli szybkim krokiem by „dołączyć” do reszty. Jonathan miał na sobie marynarkę i eleganckie spodnie i buty, Kamil, czarną koszulkę z krótkimi ramionami, wytarte dżinsy oraz brązowe półbuty. Obaj mieli podobne, srebrne zegarki na lewych nadgarstkach. Obaj się uśmiechali.
Kiedy zbliżyli się do nas na jakieś pół metra, Leon pobiegł w stronę Kamila i chwycił go w ramiona, kołysząc się. Kamil wciąż trzymał ręce u boku, nie rozumiejąc gestu swego znajomego. Kiedy powoli, jakby ze smutkiem zwolnił uścisk i odsunął się do tyłu o pół metra, zapłakał.
-Eee… - jęknął zrezygnowanie Jonathan. – Co jest? – podrapał się po bliźnie po cięciu Adriana lewą dłonią, po czym położył ją na ramieniu szlochającego Leona. – Co jest, Leon? Co się dzieje? – z jego głosem było coś nie tak. Jak głos lekarza, który daje fałszywą nadzieję rodzinie chorego – wiedział, że coś jest nie tak, mimo to udawał, że tak nie jest.
Dawno nie czułem się tak zmieszany. Poruszenie udzieliło się też Izaakowi, który w nerwowy sposób kroczył z nogi na nogę, równie nerwowo mrużąc oczy. Wszyscy byliśmy zdezorientowani zachowaniem Leona.
Ten umilkł, otarł oczy i wychylił się w lewo zza stojącego przed nim Mastertona.
-Zostań. – powiedział.
Kamilowi dosłownie oczy wyszły z orbit. Spojrzał pretensjonalnie na Jonathana, który zaś wyglądał jak niesłusznie oskarżony o morderstwo. Teraz nie udawał – naprawdę zgłupiał.
-Nie pisłem słowa, naprawdę! – wydusił z trudem, co chwilę zerkając dookoła, jakby szukał wsparcia.
Ja, Izaak, Mikołaj, Leon i Radek nie mogliśmy wydusić ani słowa. Zamurowało nas. Pierwszy, po ponad minucie milczenia, odezwał się Kamil.
-Leon, Radek, Mikołaj – zostańcie tu. Lenny, idź z Izaakiem do mojego domu. – po tych słowach wyłowił z kieszeni pęk kluczy i rzucił mi go. – Przynieście broń. Szybko. Jonathan – idź do szpitala. Wiesz, co i gdzie dla ciebie zostawiłem. Ja… Jonathan wam wszystko wyjaśni, kiedy wróci. Żegnam… - po tych słowach Kamil obrócił się na pięcie, po czym biegnąc truchtem, zniknął za rogiem bloku. Zdenerwowanie, niepewność i strach znowu powróciły – tym razem ze zdwojoną siłą.
Nie doczekałem się obiecywanych przez Kamila wyjaśnień.
Ostatnio edytowany przez Valentino, 15 Sie 2008, 12:02, edytowano w sumie 1 raz
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Postprzez cmlPL w 15 Sie 2008, 11:55

Mhm, świetne opowiadanie, klimatyczne i bardzo ciekawie napisane - czekam na następne - b fajne.
cmlPL
Łowca

Posty: 468
Dołączenie: 19 Sie 2007, 21:33
Ostatnio był: 06 Paź 2013, 05:06
Miejscowość: Niedaleko KowKa
Frakcja: Najemnicy
Ulubiona broń: Sniper Obokan
Kozaki: 2

Postprzez Scurko w 15 Sie 2008, 13:13

Sądzę taj, jak mój poprzednik. Pisz kolejne.

Pozdrowienia
Awatar użytkownika
Scurko
Tropiciel

Posty: 292
Dołączenie: 03 Lip 2007, 20:16
Ostatnio był: 16 Kwi 2022, 18:56
Miejscowość: Dębowiec k.Cieszyna
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 3

Postprzez Valentino w 17 Sie 2008, 01:37

26


Rok 2001.


Radek wyszedł z pokoju i cicho zamknął za sobą drzwi.
-I jak? – spytał zdenerwowany Mikołaj.
-Nic. Ciągle to samo. – odpowiedział Radek, drapiąc się po głowie. Na kołnierz posypało się kilka drobin łupieżu.
-Kiedy ostatnio myłeś głowę?
-Z trzy tygodnie temu.
Mikołaj wystawił język, sycząc z obrzydzeniem. Kiedy spoważniał i znowu zrobił zmartwioną minę, zaprosił Radka do siebie na rozmowę.
-A co? – dociekał, strzepując łupież. – Chcesz znowu się poużalać nad Jonathanem, 86-tym, Mryńskiem i całą tą sytuacją.
-Nie… - odpowiedział Mikołaj ku rozczarowaniu rozmówcy. – Dwie sprawy. Dzwonili do mnie z dowództwa i…
Radek gwizdnął z udawanym podziwem.
-Ważniak! No, i co ci powiedzieli? – zapytał. Poczekał chwilę na odpowiedź – zszedł za Mikołajem po schodach, czekał, aż wygrzebie klucze ze schowka w suficie, potem wyszedł z nim z kwatery i obserwował, jak zamykał drzwi wejściowe na klucz – zarówno zamek pod klamką jak i trzystopniową zasuwę wyżej.
-Wybrali nowego szefa obozu. – powiedział Radek, chowając klucze do kieszeni, po czym ruszył w stronę baru. – Niech go sobie przypomnę… Dy… Dymitr K… K… ku*ewsko trudne nazwisko. Dadzą mu monitoring dwa razy większy, niż ten, którym Wolność obarcza Barry’ego.
-A propos Barry’ego – coś już niego wycisnęli?
-Nie wiem, szczerze mówiąc to…
-To co?
-Nie przerywaj mi, jak mówię. Jeszcze z nim „nie rozmawiali”.
-Co?!
-I z czego tu…
Mikołaj nie krył oburzenia:
-Leon.
-Co „Leon”?
-Sprawdź, czy brakuje mu nerki.
Radek prychnął złośliwie.
-Bardzo, ku*wa śmieszne. Myślisz, że jak nie zaczną go męczyć pierwszego dnia, to…
-Tak, geniuszu! To siatka będzie działać dalej, ba, pewnie już znalazła sobie nowego „kierownika”. Może właśnie w tej chwili ktoś chlasta jakichś samotników elektrycznym nożem chirurgicznym – co ty na to?
-Zadzwonię do nich, żeby się za niego zabrali. – wyszeptał Radek po długim wdechu. Wypuścił powietrze z sykiem i ulgą. Przejdźmy do rzeczy… - Druga sprawa to nowa robota, od tego całego Dymitra.
-Słucham, słucham… - zachęcił Mikołaj, otwierając drzwi do pubu. Z jego twarzy wynikało, że poczuł woń wnętrza – starego alkoholu, wymiocin i środków czyszczących oraz odświeżających, które próbowały je zamaskować. Wchodząc do środka, powęszył nosem i mruknął z zadowoleniem.
-Waniliowe. No, dalej, dalej…
Z racji gwaru obecnych w barze i muzyki dobiegającej z radia, Radek musiał mówić głośniej, niż zwykle. Próbował przekrzyczeć otoczenie, jednocześnie przeciskając się wraz ze swym kompanem przez tłum, szukając wolnego stolika.
-Będzie okazja do sprawdzenia tego genialnego pomysłu! – wykrzyczał, powoli posuwając się naprzód. Mikołaj co chwilę przybliżał się do niego, by jak najwięcej usłyszeć. – Dowództwo znowu kombinuje jakąś dostawę dla naukowców. Mamy skombinować dwóch stalkerów znających…
-Tylko nie to…
-…Dolinę Mroku, by…
-Kurwa! Nienawidzę tego miejsca!
-To jeszcze nic. Mamy im przynieść po jednym trupie każdego mutanta, jakiego spotkamy.
Mikołaj stanął jak wryty. Radek też.
-Może oszczędźmy sobie tego zachodu. – zaproponował Mikołaj.
-Co masz na myśli?
-Oblejmy się wodą i wskoczmy do Elektro. – rozmówca Radka zachichotał ironicznie, uśmiechnął się przez dwie sekundy i wskazał prawą ręką wolny stolik. Stały przy nim dwa drewniane krzesła.
-Tylko ty robisz w gacie na samą myśl, by tam wejść. – wycedził Radek, siadając na krzesło i przysunąwszy się do stolika.
-Możliwe, ale wiesz… - Mikołaj zamilkł, po czym usiadł na krześle. – Wciąż rozmyślam nad moją propozycją co do skoku w Elektro. – dokończył, przybliżając się do przodu wraz z krzesłem. – Przynajmniej oddamy nasz majątek, komu trzeba.
-Daj spokój. Wiem, że to, co tam się stało cię…
Mikołaj uniósł rękę na znak protestu.
-Co?
-Hmm… - Mikołaj zamyślił się, po czym opuścił dłoń z powrotem na kolano. – Chciałem ci walnąć jedną z tych gadek typu… - zmienił ton na ten, który uważał za „parodiujący brazylijskie tasiemce” – „Nic nie wiesz, o tym, co przeżyłem!” albo „Nic o mnie nie wiesz!”, ale darujmy to sobie. Ja tam nie pójdę. Zresztą, po co ten cały Dymitr chce tam nas?
-Po prostu jesteśmy dobrzy.
-Tak jak cały ten obóz.
-Dobra, to niewinne zrządzenie losu. Szkoda, że nie wróżyłeś ostatnio z tarota – pewnie dowiedział byś się o tym zawczasu i postrzelił się w jądra, albo skoczył w Elektro, by się od tego wymigać.
-Nie. Zmieniłbym łachy i na jakiś czas poudawał samotnego, lub, wkręciłbym się do bazy wojskowej na parę dni. Słuchaj… czy ja jestem tam konieczny?
Radek oparł czoło o dłoń, kiwając głową z dezaprobatą.
-Wiesz, że mamy napięte terminy. – rzekł.
-Ta, i co z tego?
-To, że prędzej czy później, dojdzie do takiej sytuacji, w której wszyscy dostaniemy jakąś robotę w tym samym czasie i nie będzie okazji, byś na przykład, zamienił się ze znajomym, by iść do takiego Agropomu, zamiast Doliny. Nie można być w Zonie i zwyczajnie bać się wejścia na któreś z jej terenów. Dowództwo będzie miało w dupie, co tam przeszedłeś – masz tam iść i koniec. Po za tym, to ty masz najlepsze znajomości u samotnych. Znasz, kogoś, kto…
-Michał.
Radek kiwnął kilkakrotnie głową z zadowoleniem.
-Noo… - zawołał ciepło, klepiąc Mikołaja po ramieniu. – Dobrze. Ile będzie za to chciał?
-On i gość imieniem Dawid.
-Zaraz, zaraz. Kto jest kim?
Mikołaj wyprostował się na krześle i ruchem ręki dał znak barmanowi, że dziś niczego nie zamawia. Ziewnął, po czym odpowiedział:
-Obaj są dobrymi stalkerami. Michał zna tamte tereny, oprócz gospodarstwa, Dawid zbiera trofea. Pomoże nam z przewożeniem zwłok do sekcji – zna się na tym jak nikt inny.
-Może być… Więc – ile będą za to chcieli?
-Nie są zbyt chciwi. Pewnie będziemy im płacić w sprzęcie – będą mieli z tego większe korzyści. Sama kasa niewiele daje, jeśli nie wiesz, gdzie jej wydawać… Chyba jednak coś sobie wezmę. Też chcesz?
Radek pokręcił głową
Mikołaj wstał z krzesła i wolnym krokiem skierował się w kierunku lady. Podniósł lewą stopę, by nie zahaczyć o wystającą rączkę służącą do otwierania klapy schronu. Po ominięciu stojących metr przed ladą stalkerów, zagadał do barmana i poprosił o małą szklankę. Chwycił ją w palce lewej ręki i wrócił do Radka. Postawił szklaneczkę na stoliku i zaczął się w nią wpatrywać.
-Od gapienia się w szklankę nie napełni się ona alkoholem. Chyba, że sprawdzasz, czy jest w niej woda i chcesz zabawić się w Chrystusa. A może…
-Mam swoje. – przerwał Radkowi Mikołaj, wyjmując z kieszeni butelkę whisky.
-Hmm… Lenny ci dał?
-Owszem. – potwierdził Mikołaj, przymierzając się do zakręcenia butelki po napełnieniu szklanki jej zawartością.
-Daj łyka. – poprosił Radek zrezygnowanym tonem, wpatrując się w butelkę Lenny’ego niemal z uwielbieniem.
-Na zdrowie.
-Zdrowie. – Radek sięgnął po butelkę, i w chwili, w której pociągnął łyk, w obozie rozległy się syreny. Alarm inny, niż w przypadku wybuchu. Chwilę później wszyscy w obecni w barze, ba, wszyscy obecni w Zonie poczuli się jak podczas trzęsienia ziemi. Z daleka, a dokładne z północy zaczął napływać ogłuszający, szybko narastający ryk. Niektórzy nazywali to gwizdem.
Niebo za oknem powoli nabrało czerwonawej barwy, która po chwili zamieniła się w fiolet. Kolejną sekundą później kolor nieba zmieniał się w szalony sposób, niczym szkła w kalejdoskopie. Rozdzierający ryk wypełnił całą przestrzeń, zagłuszając typowy, barowy harmider. Teraz każdy miał wrażenie, że huk rozlega się bezpośrednio z jego głowy; nie miał żadnego konkretnego źródła.
-Co za ironia… - mruknął Radek, odstawiwszy butelkę z alkoholem na stoliku.
-Zwarcie! – wrzasnął barman, wyskakując zza lady w kierunku klapy schronu. Wyprzedził go Mikołaj, który właśnie schylał w kierunku dwóch stalowych uchwytów. Złapał je, i wstając otworzył schron.



Obudziły mnie szalejące błyskawice.
Otworzyłem oczy i spojrzałem nimi w stronę okna. Zwarcie.
A ja miałem zamiar się wyspać…
Przetarłem oczy i ze stojącej obok szafki zdjąłem leżącą na niej kartkę.



Pochłaniacz.
Wyjątkowo zagadkowy artefakt. Po raz pierwszy spotkaliśmy go pod Super Samem – sklepem, który miał zostać niedawno otwarty, był to pewnego rodzaju dyskont spożywczy, taki market. Pochłaniacz leżał pod jednym ze sklepowych wózków. W wózku nad artefaktem leżały zwłoki żołnierza. Raport z sekcji – płyta 27, tytuł „Sekcja Wojskowego-Pochłaniacz”.
Artefakt wygląda jak idealnie okrągła kula(o średnicy dwudziestu pięciu centymetrów) o nieprzeniknionej, czerwono złocistej barwie, która pokryta jest czymś w rodzaju narośli, bogatą ilością cienkich włókien, chropowatych w dotyku. Jest twardy jak głaz i równie odporny – testy nacisku nie stworzyły jakiegokolwiek odkształcenia; mimo to, ma się wrażenie, że wszystkie włókna poruszają się niczym żywa istota.
Nazwaliśmy go tak, ponieważ absorbuje pobliskie promieniowanie. Wykonaliśmy pięć testów – mierzyliśmy dwa metry kwadratowe powierzchni wydzielone specjalną siatką – przed i po umieszczeniu artefaktu pośrodku wyznaczonej przestrzeni na pięć minut. Po tym, dokładnie odmierzonym czasie, promieniowanie w odmierzonym obszarze wyraźnie zmalało.

Przerwałem lekturę. Zwarcie powoli milkło – cienie w moim pokoju powoli przestały tańczyć, tworzone przez błyski różnorakich barw, przez które poczułem się jak we wnętrzu kalejdoskopu.
Byłem zbyt zmęczony na czytanie. Położyłem kartkę niedbale obok łóżka, przewróciłem się na prawy bok i wkrótce zasnąłem.
Ostatnią myślą przed zapadnięciem w sen było – „Miałeś rację, Adam.”


Siedząc w schronie, zacząłem wypytywać Radka o szczegóły zleconej nam misji. Błyskawice i ryk Zwarcia niewątpliwie nam to utrudniały, podobnie jak szepczący coś do siebie obecni w piwnicy stalkerzy, jednak umiejscowienie się w kącie skutecznie pomogło nam cieszyć się dyskrecją.
-Dostaniemy jakiś pojazd?
-Specjalną ciężarówkę.
-Kto jeszcze z nami idzie?
-Prócz mnie, ciebie, Michała i Dawida? Leon i Mark. Izaak jest chwilowo bez pracy, podobnie zresztą jak Lenny. Pijawkę, psa i wilczura będziemy mogli od razu przywieźć tutaj, bez zapuszczania się w Dolinę. Te długoszyje, połamane gnoje, kontrolerzy, zombie i…
Radek zanucił piosenkę śpiewaną przez siódemkę krasnoludków z „Królewny Śnieżki” podczas wybierania się do kopalni.
-…Krasnale będziemy musieli taszczyć stamtąd aż tutaj na pokładzie ciężarówki. Nie ma innego wyjścia, ale cóż…
-Lepiej powiedz, co będziemy z tego mieli.
-Jakieś artefakty, kupę szmalu i dowolną, możliwą do zdobycia przez nich, broń.
-No… - Radek gwizdnął. – To chyba jest wart naszego zachodu.
-Powinieneś się cieszyć z tego, że przełamiesz swój lęk. Nie wyobrażam sobie ciebie bojącego się tam wejść.
-Taa… teraz tylko wejść do szpitala i mogę uważać swoje życie za spełnione. Pogadam z Michałem. Może słyszał coś o tych aktach Autorów.

Za ten post Valentino otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive sou.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Postprzez Valentino w 21 Sie 2008, 23:07

27


Mark zakręcił pojemnik ze środkami przeciwbólowymi, położył jedną z białych tabletek na stoliku, po czym ostrożnie usiadł na brązowym krześle. Schylił się i wyciągnął spod niego butelkę wody mineralnej, otworzył ją i upił z jej dwa długie łyki. Spojrzał na zabandażowaną dłoń – wciąż był wkurzony na Jonathana, a jeszcze bardziej na jego znajomych, którzy ciągle wciskali mu kit. O jego przeszłości, tym co zrobił i co się z nim dzieje.
Albo go nie lubili, albo uważali wiedzę na temat Jonathana za jakiś niewyobrażalny skarb, którym nie można się dzielić z byle kim.
„Władza dla elit” – tak nazywał to Mark. W tej hierarchii oni byli królami, Mark zaś Dworzańskim błaznem.
Po tej myśli sięgnął zdrową ręką po tabletkę, wsadził ją w sobie usta i popił wodą. Zadziałała po kilku sekundach, uśmierzając ból w dłoni i wypełniając Marka błogim spokojem. Było mu tak dobrze, że miał chęć położyć się do łóżka, co też zrobił.
-Walić ich. – szepnął do siebie, kładąc głowę na poduszce. – Nie chcą mi opowiadań o swoim zwariowanym chłopcze, trudno; nie po to tu przyjechałem.
Koka. To wszystko przez nią.
I tak, było mi szkoda Jonathana. Choć, może mu się należało?


Maks potknął się i z impetem wpadł na drzewo, uderzając dołem szczęki o twardy pień. Zawył z bólu, podniósł się z trudem, prawą ręką ocierając krwawiące usta, po czym pobiegł dalej. Zaczął dostrzegać już blaszane ogrodzenie obozu.
Mutant, który go zaatakował, przestał go ścigać ponad pół godziny temu; Maks jednak, nie mogąc otrząsnąć się z szoku, pędził nieprzerwanie, odnosząc wrażenie, że wciąż goni go stado pijawek. Mimo, że stwór, którego spotkał, był o wiele gorszy od stada pijawek. Może nawet od gromady Burerów, tu jednak miał by większe wątpliwości. Jednak sam fakt, że jedna istota może być gorsza od stada innych, napędzała mu wystarczającego stracha. Był przestraszony i dumny jednocześnie – przerażony spotkaniem z Iluzjonistą, dumny, że uszedł z niego z życiem. Jeśli dojdzie do siebie, jeśli w obozie się nim zajmą, nie nachwali się znajomym swym osiągnięciem do końca życia.
Jedyna broń, jaka mu została, a mianowicie gołe pięści, nie powinny być wystarczającym pretekstem dla wartowników, by zabili go na sam jego widok. Poza tym, po grudniowej masakrze w Boże Narodzenie, bezpieka powinna zacząć odbudowywać swój wizerunek.
Prędzej, czy później, nie zrzeszeni stalkerzy zbiorą się w grupę i otwarcie zaatakują obóz bezpieki, by pomścić swych znajomych. Tutejsza armia, wraz z urzędem bezpieczeństwa w Zonie, umywała ręce od grudniowej masakry, nie mogła znaleźć dobrego kontrargumentu na argument stalkerów – zwłok żołnierza, jedynego, który zginął podczas rzekomej akcji.
Taki wstyd…
-Stój! – krzyknął ktoś znad wzniesienia, w kierunku którego zmierzał Maks. Ten stanął jak wryty i podniósł ręce wysoko w górę.


Zbudził mnie odgłos rozsuwanej, ciężkiej bramy.
Czując się jak w młodości – jak sportowiec, biegacz, poderwałem się z łóżka bez żadnych oporów i doskoczyłem do okna. Brama powoli przesuwała się w lewą stronę, zaś przed nią stało trzech stalkerów z uniesioną bronią.
Wsłuchując się w dźwięk skrzypiącego metalu, otworzyłem okno na oścież. Przetrzymałem chłodne powietrze, które wdarło się do pomieszczenia, i wystawiłem głowę nad parapet, po czym rozejrzałem się dookoła. Niebo pełne było ciemnych, szarych deszczowych chmur, które prawie zasłoniły nisko położone słońce, którego blady blask dało się dostrzec jedynie pomiędzy pniami drzew.
Całkowicie przesunięta w lewo brama ukazała samotnego stalkera. Jego wygląd był okropny.
Niegdyś sprawny, domowej roboty kombinezon był postrzępiony i pełen śladów pazurów, jak i skrzepłej krwi. Materiał od pasa w dół był zerwany i postrzępiony, ukazując zdartą skórę na kolanach i ślad po postrzale w okolice piszczela. Stalker nie miał prawego buta, plecaka, nawet kabury. Jego włosy kleiły się od potu i krwi, podobnie jak posiniaczona i pokryta zadrapaniami twarz. Prawe oko znikło za obfitym, sinym obrzękiem, który zdobiła krew z rozciętego łuku brwiowego.
Stalker padł na pośladki, niemal kładąc się na ziemi, po czym próbował odsapnąć.
Mimo dzielącej mnie i jego odległości, słyszałem jak rozpaczliwie łapał powietrze potwornie świszczącym i wręcz nienaturalnie zniekształconym oddechem. Każdy wdech i wydech sprawiał mu wyraźnie ból, o czym świadczył każdorazowy grymas na twarzy, kiedy tylko wypinał i wciągał pierś.
Nie pozostanie nam nic innego jak się nim zająć. Jaki mamy wybór, odkąd wrobiono nas w rzeź?
Do rannego samotnika podbiegło dwóch sanitariuszy z noszami – jeden z nich chwycił go za nogi, drugi za ręce, po czym jednocześnie położyli go na łożu, które pędem przenieśli do piwnicy.
Mijając moją kwaterę, stalker zaczął krzyczeć:
-Iluzjonista! Widziałem Iluzjonistę!


-Ilu…! – Maks, jak się „przedstawił” urwał w połowie zdania; była to reakcja po podaniu środków uspokajających. Całe powietrze włożone w zamierzony krzyk powoli ulotniło się z ust z cichym sykiem i błogim westchnięciem Maksa. Wyraźnie mu ulżyło.
-Odkaźcie rany, zszyjcie łuk, zróbcie coś z tym obrzękiem i utrzymujcie go w tym stanie. – wyrecytował Doktor, drapiąc się po prawej dłoni. – Zaraz wracam, zbadam jego płuca i gardło. – dodał, po czym wstał i wyszedł z pomieszczenia.
Mick, Leon, Izaak i Radek siedzieli na skórzanej kozetce, naprzeciwko łóżka z Maksem. Wciąż wyglądał strasznie, jednak przynajmniej na jakiś czas przestał też dawać o swoim stanie przy pomocy głosu. Wcześniejsze wrzaski o Iluzjoniście, hordzie mutantów i tym, co przeszedł, doprowadzały do furii.
-Myślicie, że naprawdę go spotkał? – spytał Radek, który od momentu wejścia na oparcie, dziecinnie machał nogami na przemian.
Leon wzruszył szeroko ramionami, wzdychając.
-Może to zwidy od Kontrolera. – zaproponował.
-Raczej nie. – zaprzeczył Radek. – Szum, purpurowa barwa, kołysanie, mdłości i powolny paraliż, tak, ale to mi wygląda bardziej na emisje Zwęglacza. Byłeś tam? – to pytanie zostało skierowane do Maksa.
Ten odpowiedział natychmiast:
-Nie od ponad trzech lat. – mówił wolno i trochę niewyraźnie, na co wyraźny wpływ miały podane przed chwilą leki. – Jego spotkałem gdzieś w centrum Wysypiska, szedł na północ.
Radek oparł brodę o prawą dłoń i zaczął myśleć.
W całej historii Zony oficjalnie spotkano dwóch Iluzjonistów – nieoficjalnie, czterech, wliczając w to przypadek Maksa.
Pierwszy z nich, pojawił się w okolicach bazy bandytów w Dolinie Mroku w roku 1991 – w tym samym czasie spora grupa stalkerów, w większości członkowie Powinności, przeprowadzała akcję. Ówczesny dowódca frakcji zaprzyjaźnił się z wysoko postawionym porucznikiem wojska – po roku przyjaźni zaczął wykonywać zlecenia, które wojsku mogły „zepsuć reputację”.
Pierwszym z nich było całkowite wyeliminowanie bandytów z Zony.
Tak więc, Powinność zebrała rozsianych po całej Strefie swych żołnierzy do Baru, wyposażyła ich w sprzęt dostarczony przez wojskowych, po czym ruszyła na plac budowy – odwieczną kwaterę bandytów.
Z trzydziestu sześciu stalkerów i czterdziestu trzech bandytów, ocalały trzy osoby – dwóch ludzi z Powinności i jeden bandyta, który jednak w pewnym sensie umarł – całkowicie oszalał i do dziś siedzi w jednym z Ukraińskich szpitali psychiatrycznych, cierpiąc na ciężką schizofrenię. Pozostała dwójka opuściła Zonę raz na zawsze, pozostawiając na dożywotnej opiece psychologa.
Według ich relacji, zdążyli zabić już kilku bandytów i walka wkrótce rozgorzała na dobre. Po dziesięciominutowej wymianie ognia, kolejnych pięciu ofiarach, zza głównego budynku stacji benzynowej, stojącej bardzo blisko bramy na ruiny, wyłonił się Iluzjonista. Nazwę tą nadano mu na podstawie relacji ocalałych – było to pierwsze spotkanie z tym mutantem.
Nazwano go tak, gdyż po wkroczeniu przez potwora na teren budowy, wszyscy na jej terenie zaczęli strzelać do siebie nawzajem. Wszyscy, prócz pilnujących furtki dwóch stalkerów, którzy na widok mutanta zwyczajnie padli trupem.
Bandyta do bandyty, członek Powinności do swego niedawnego kompana – wszyscy wystrzelali się nawzajem niemal do ostatniego, krzycząc przeraźliwie, jakby ze świadomością tego, co robili. Sam stwórca całej rzezi stanął obok jednej z ciężarówek i napawał się swym dziełem. Podsuwał stalkerom wizje – ludziom wydawało się, że stojący obok niego człowiek zamienia się w mutanta, że próbuje zabić swego towarzysza, lub, jak powiedział bandyta: „Wmówił mi potworny ból, naprawdę go czułem, oczekując, że sam się zabiję. Trzech moich kolegów tak zrobiło – jeden skoczył z wysoka, pozostali dwaj przyłożyli sobie lufy do skroń…”
Po dwóch minutach na placu budowy zapadła głucha cisza, przerywana jedynie odgłosem kroków stawianych przez Iluzjonistę – kroczył on pośród stygnących ciał, napawając się dumą i satysfakcją z rzeczy, której dokonał.
Trzech bandytów i dwóch ludzi Powinności wytrzymało potworne wizje – albo zawrzeli ze sobą okresowy rozejm, albo zwyczajnie zapomnieli o swych niedawnych wrogach, całą swą uwagę skupiając na mutancie. Zaatakowali go, jak podał jeden z ocalałych (obserwator, który nadzorował akcję z daleko położonego wzgórza), z okien ceglanej ruiny, kiedy szczupła, dwumetrowa postać w czarnym płaszczu przechodziła pod jednym z dwóch zardzewiałych dźwigów.
Jeden ruch, machnięcie bladej ręki, uśmierciło dwóch bandytów i jednego pozostałego żołnierza; pozostała dwójka została sparaliżowana od pasa w dół.
Po chwili Iluzjonista ściągnął z głowy kaptur, ukazując swoją głowę.
Jak do tej pory, snajper-obserwator pamiętał wszystkie szczegóły z wydarzenia, którego był świadkiem, jednak nie potrafił opisać wyglądu głowy mutanta żadnym konkretnym słowem. Kiedy ją zobaczył, całkowicie odjęło mu mowę; zaczął się panicznie trząść i mimo chęci oderwania oczu (a raczej lornetki) od potwornego widoku, nie mógł tego zrobić. Wpatrywał się tępo w, jak określił, „niewyobrażalnie przerażającą” twarz, siejąc w swoim mózgu coraz większe spustoszenie.
Po upływie pięciu minut potwór założył kaptur z powrotem, po czym pobiegł na zachód, pozostawiając po sobie kilkadziesiąt okaleczonych zwłok.
Druga oficjalnie potwierdzona obecność Iluzjonisty – Jantar.
Siedmiu naukowców z dziesięcioosobową eskortą żołnierzy ocalał z ponad dwóch setek żołnierzy, którzy zabezpieczyli opustoszały ośrodek badawczy. Tutaj jedynym dowodem był gość szczegółowy opis mutanta, który „wybił” większość ludności na terenie zakładu. Jego autor, naukowiec, podał zgadzający się w większości z poprzednim przypadkiem, opis potencjalnego Iluzjonisty. Dwa dni po przejęciu przez naukowców w bunkrze nad bagnami postradał resztki rozumu.
Trzecia wizyta Iluzjonisty w południowej Zonie, a dokładniej, w Dziczy, nie znalazła potwierdzenia. W napromieniowanym domu przy jednym z torów kolejowych, w sejfie położonym w piwnicy dawnej siedziby kolejarza, znaleziono nagranie na dyktafonie. Było to coś w rodzaju relacji „na żywo” ze spotkania z Iluzjonistą – zaczynało się ono normalnie; relacją pewnego stalkera, który podawał szczegółowy opis otoczenia. Po minutowym raporcie w nagraniu rozlega się ogłuszający wrzask, a właściciel dyktafonu, twórca nagrania, zaczyna się panicznie, nieprzerwanie śmiać, nawet bez przerwy zaczerpnięcia oddechu. Obłąkańczy rechot zostaje przerwany słowami „Iluzjonista…”, po czym kończy się dźwiękiem głośnego strzału, mokrego chluśnięcia (prawdopodobnie krwi) i ciężkim łomotem; prawdopodobnie ciała.
Wielu ekspertów – z grubsza ludzi pracujących dla rządu i Sacharowa, jak i doświadczeni stalkerzy, potwierdzili, że ryk w nagraniu to krzyk Kontrolera.
Przypadek czwarty – Maks, stalker, który z północy dotarł aż tutaj.
Rozmyślania i dedukcje Radka przerwał Leon:
-I co o tym sądzisz? – spytał, wpatrując się tępo w przykutego do łóżka, poranionego człowieka. – To naprawdę mógł…
-To był Iluzjonista! – krzyknął Maks, próbując się uwolnić. – Podam wam jego dokładny opis, to wam wystarczy, tak?!
Izaak aż się wzdrygnął.
-Taa… To nam wystarczy. – powiedział powoli, schodząc z pryczy. Przeciągnął się szeroko, po czym podszedł do szuflady. Otworzył ją i wyłowił z niej zapakowaną w folię strzykawkę.
Zerwał folię i zdjął zabezpieczenie igły, po czym rzekł do Maksa:
-Jeszcze raz wydrzesz tak japę, to wbije ci to w pęcherz. Jak widzisz, jest dość długa.
Maks skrzywił się ze strachu, po czym powoli obrócił głowę przed siebie i zaczął wpatrywać się w sufit.
-Nie ma takiej potrzeby… - mruknął spokojnie. Mam nadzieję, że po tym mnie odeślą. Mam dość Zony.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Postprzez Valentino w 27 Sie 2008, 19:06

28



Nocą, kilka minut po północy, Radek wyszedł z obozowego baru. Natknął się na kuśtykającego o kulach Lenny’ego, który zmierzał do środka pubu. Było w nim tłoczno, gorąco i parno od oddechów wszystkich jego gości. Jak zwykle o tej porze, zapach papierosów i alkoholu dało się wyczuć dobre trzy metry przed progiem.
Lenny miał na sobie ciepły płaszcz, spod którego świtała pidżama. Biały gips także mocno rzucał się w oczy.
-Chcesz tam nocować? – spytał ironicznie Radek, podnosząc rękę w powitalnym geście. Lenny skinął mu głową na „dzień dobry”, po czym odparł:
-Nie, chce odebrać nagrodę.
-Jaką? I za co?
Lenny uśmiechnął się pod nosem, kręcąc głową. Wyglądało, jakby zaraz miał zamiar się roześmiać. Odchrząknął, po czym zaczął odpowiadać Radkowi na pytania:
-Mick. Wiesz, który?
-Uratował Leona i Mikołaja przez Finnem. Jest w środku…
-A ci jeszcze mu nie podziękowali…
-Przypomnę im. – zapewnił Radek uspokajająco. – Więc, Mick…
-Założył się ze mną o pięć paczek ekskluzywnych cygar, plus papierkowa robota z ich załatwieniem.
-A o co? – spytał Radek z wyraźnym zainteresowaniem w głosie. Założył ręce na piersi i czekał.
-Czy Igor znowu pokaże się w „stroju roboczym” na oczach całego obozu, podczas odbierania ładunku.
-Nie mogę… - Radek z trudem nie wybuchnął głośnym rechotem. Przyłożył zaciśniętą pięść do ust i zaczął chichotać, kołysząc się w lewą stronę. Wylądował na ścianie baru, wciąć śmiejąc się pod nosem. Kiedy skończył, opuścił rękę z powrotem u boku z pełnym samozadowolenia westchnięciem, który przypominał dźwięk wydawany przez narkomana, zaraz po kolejnej dożylnej dawce heroiny.
Spoważniał, po czym jeszcze bardziej zaciekawiony zapytał:
-Naprawdę to zrobił? Opowiadaj, nie było mnie dziś cały wieczór.
Lenny oparł się o mur zaraz obok swego przyjaciela, oparł prawą kulę o barierkę otaczającą trzy niskie stopnie, po czym już wolną ręką sięgnął do kieszeni.
-Godzinę po tym, jak wyszedłeś, przyszli do obozu pohandlować. Z siedmiu, ośmiu, bardzo wpływowi i znani wśród „nie zrzeszonych” stalkerów. Chcieli trochę broni, amunicji, jeden wykupił wiele sprzętu do oprawiania zwierzyny. Generalnie, oni chyba zajmowali się głównie polowaniami – specjalne naboje, w tym zatrute, głównie małokalibrowe. Zamówili, jak mu tam… Iver Johnsona.
-Muszą nieźle na tym zarabiać.
-To oczywiste. Dwa dni łowienia w takiej Dziczy, kilkanaście minut jazdy okrężną drogą na Yantar i masz kilkanaście tysięcy. Ubicie i przetransportowanie całej, nienaruszonej pijawki to dla nich normalka. – Leonard wygrzebał z kieszeni paczkę papierosów – otworzył ją kciukiem i skierował w stronę Radka. Ten pokręcił głową na „nie”. Autor propozycji wyłowił jednego papierosa przy pomocy zębów z prawie pełnej paczki, którą schował do kieszeni, tym razem tylnej w spodniach.
-Przydadzą się nam. To znaczy… - Radek spojrzał na gips. – Ty to masz farta…
-Co masz na… Aha… Dwu tygodniowy zastój, a kiedy dostajecie nową robotę, ja muszę być „niedysponowany”. – po tych słowach Lenny zapalił trzymanego w ustach papierosa. Zaciągnął się głęboko, przetrzymał dym przez trzy sekundy, po czym wypuścił go nosem.
-Zmienisz zdanie, jak ci powiem, co mamy zrobić. Potem skończysz to o zakładzie.
Radek urwał, gdy z baru wyszedł Leon. Zatrzymał się on na drugim kamiennym stopniu, widząc stojącą pod ścianą dwójkę.
-Radek! – rzekł rozpromieniony, wciąż pozostając na miejscu. – Gdzieś ty był do nocy?
-Później ci powiem.
-Dobra… w takim razie idę do siebie. Jestem zbyt zmęczony na typowe, swojskie lanie wody. – wycedził, ziewając krótko. Machnął ręką na pożegnanie, schodząc ze schodków, po czym wolno skierował się do swojej kwatery.
-Chyba ma zły humor… - mruknął Leonard, oprowadzając Leona spojrzeniem, do momentu, w którym całkiem zniknął w ciemnościach. Kiedy to się stało, wrócił do poprzedniego tematu:
-To co macie zrobić?
-Przytaszczyć tu trupa każdego mutanta, jaki stąpał po Zonie. Z wyjątkiem Olbrzyma i Iluzjonisty, rzecz jasna.
-Po kiego?
-Dla „elity intelektualnej” kilku współpracujących z nami krajów.
-Ile wam to zajmie?
-Z tydzień. Siedem dni łażenia po Zonie wzdłuż i wszerz.
-Miałeś rację. Zmieniłem zdanie. Dzięki ci, Snorku, za mą nogę…
-Wariat. – mruknął Radek żartobliwie.
-Może trochę. – przyznał Lenny podobnym tonem. Skończył palić, niedopałek rzucił na ziemię. – To chcesz wiedzieć, jak było z tym zakładem? – dodał po chwili.
-Mów.
-Po „zakupach” cali ci Łowcy zaczęli wsiadać do samochodów, wracając, mijali dom Barry’ego…
-Dymitra.
-Racja… - Lenny odkaszlnął. – Igor wypadł z podziemi, dokładnie, kiedy mijali ją ci stalkerzy.
-I co?
Lenny wrzasnął w sposób parodiujący nisko budżetowe horrory.
-Odskoczyli jak porażeni! Jeden zemdlał, a pozostali zaczęli uciekać. Dopiero, jak Igor zaczął się śmiać, to zorientowali się, że to nie mutant.
-Cały we krwi?
-Jak zwykle. Biały fartuch, co ja mówię – czerwony i zachlapany posoką, podobnie jak jego twarz! Nawet ja się wzdrygnąłem, a widziałem to wszystko z okna.
-Prawdziwy wariat. – skomentował z pogardą Radek.
-Może. – przyznał Lenny. – Ale czy ktoś z taką robotą może być normalny?
-Nie.



Rok 1978.


Ktoś zapukał do moich drzwi. Trzy razy, w krótkich odstępach. Odłożyłem gazetę, podniosłem się z krzesła i szybkim krokiem podszedłem do drzwi. Spojrzałem przez judasza i zobaczyłem spoconego Kamila, stojącego na klatce schodowej. Miał rozczochrane włosy, wyglądał na wyczerpanego. Nawet stojąc za drzwiami słyszałem jego zmęczony oddech.
Oby to nie było to, o czym myślę.
Przekręciłem klucze w zamku i otworzyłem szeroko drzwi. Kamil wpadł do środka, jakby opierał się o ścianę, którą właśnie usunięto. Zataczając się, obleciał cały przedpokój, lądując na ścianie, tuż obok wiszącego lustra. Uderzając plecami o panele, zsunął się po nich; po chwili siedział już na tyłku, z rękoma opartymi o kolana. Ciężko dyszał.
-Co znowu? – spytałem, trąc lewe oko.
-Cóż… Jonathan… - Po każdym krótkim słowie Kamil brał głęboki wdech, zmagając się ze zmęczeniem. – Pogadałem sobie z nim. Już więcej cię nie zaczepi.
-Na pewno? – mruknąłem, wciąż niepewny i lekko przestraszony. Nie mogłem przekonać samego siebie, że postąpiłem słusznie mówiąc Kamilowi o ostatnich wybrykach Adriana. Teraz albo się odczepi albo jeszcze bardziej wnerwi.
-Co robisz? – zapytał mnie Kamil, który oddychał już normalnie. Wstał z wysiłkiem, podrapał się po czole i poszedł do mojego pokoju.
-Czytałem gazetę.
-Coś ciekawego?
-Słyszałeś o tym psycholu, który zabija dwójkami?
-Ta. Nawet w telewizji o tym gadają. Co musi siedzieć we łbie takiego człowieka, żeby… Eee, szkoda gadać. Mam nadzieje, że jak go złapią, to powieszą. I bynajmniej nie za głowę.


Kolejna wzmianka o mordercy nastąpiła wieczorem, także w wiadomościach.
Bez, motywów, i w pewnym sensie świadków - odkryto jedynie powiązanie – jedna ofiara śmiertelna, druga, świadek zabójstwa dostaje świra i ląduje w psychiatryku. I niczego nie da się z niego wyciągnąć – dwóch z sześciu naocznych świadków już próbowało popełnić samobójstwo. Całkiem im odbiło. Tak jak policjantowi, który odkrył pierwsze miejsce zbrodni.


Rok 2001.


Igor odbezpieczył granat błyskowy i wrzucił go do środka dawnego salonu. Kiedy jego wnętrze wypełnił oślepiający blask i niemal zwalający z ziemi huk, obecny towarzysz Igora, Radek, wpadł do środka z dzikim wrzaskiem. Zaraz po nim do salonu wtarł Igor, rozglądając się na boki.
W czterometrowym pomieszczeniu, na pozostałościach z kanapy, wiła się zdezorientowana pijawka.
-Wal! – krzyknął Radek, odpaliwszy w stronę pijawki dwie głowice paralizatora. Ustawił napięcie na maksimum – pijawka przestała przejmować się działaniem granatu – teraz trzęsła się pod wpływem prądu; rzucała się dziko na lewo i prawo, rycząc wściekle. W ciągu tych dwóch sekund Igor dobył z kabury sześciostrzałowy miotacz strzałek – dwie z nich nasączono trucizną paraliżującą, kolejne dwie środkami uspokajającymi. Ostatnie zatopiono w zabójczej truciźnie, mieszanki sporządzonej przez samego Igora.
Sześć strzałek przecięło powietrze ze świstem, po czym utkwiły w trzęsącym się ciele mutanta.
Radek wciąż nie zmieniał napięcia – było tak mocne, że na piersi wierzgającego się stwora zaczęły tworzyć się oparzenia.
Nagle, bez żadnej zapowiedzi, z sekundy na sekundę, Pijawka zesztywniała, po czym zsunęła się z fotela na podłogę, lądując na plecach.
-Wyłącz to! – wrzasnął Igor do Radka, który wciąż nie zmieniał pozycji. – Wyłącz! – Igor krzyknął jeszcze głośniej, po poskutkowało. Operator paralizatora wypuścił broń z ręki, po czym wyraźnie otrzeźwiał. Schylił się po pistolet, załadował go dwiema nowymi głowicami, po czym schował do udowej kabury. Nagle złapał się za nos, wolną ręką odpychając smród.
-Pieczona pijawka… Zaraz się porzygam. – wycedził, zmagając się z odorem.
-Wynieśmy ją stąd, zanim zasmrodzi całą chatę. – Igor nacisnął włożoną w ucho słuchawkę. – Przynieście nosze. – następne słowa skierował do Radka. – Na pewno nie żyje?
-Mnie pytasz o skuteczność swoich trucizn? Nawet, gdybyś pomylił je z alkoholem, pewnie padła od prądu. Mutant mutantem, ale czegoś takiego nie przetrzymałby Zły Przewodnik.
Do pokoju przez pustą framugę wtargnęło dwóch stalkerów z noszami – Mick i Leon. Pierwsze co zrobili, to skrzywili się z obrzydzeniem, czując smród spalenizny.
-Bierz nogi, ja za ręce. – rozkazał Leon, ustawiając się za kanapą. Po chwili, na „raz, dwa, trzy” wraz z Mickiem unieśli pijawkę do góry, po czym, po kilku krokach, niedbale, acz celnie, rzucili na nosze. Mick ułożył ręce na tułowiu i przybliżył nogi, po czym zapiął pasy.
-Kto z was jest najsilniejszy albo chce mieć wymówkę do tego, że dał się postrzelić.
-Ja. – zgłosił się Radek. Podszedł do noszy i odczepił pasek, który umocował na kombinezonie.
-Chodźmy stąd, bo zaraz padnę od tego smrodu… - szepnął, odganiając od siebie nieprzyjemny zapach, po czym skierował się w stronę wyjście. Reszta kompanów podążyła za nim. Po wyjściu na zewnątrz, pod ciemniejące niebo, rozległy się oklaski.
-Brawo! – powiedział głośno Michał, patrząc z zadowoleniem na ciągnącego Pijawkę Radka. Stłumił kolejny odruch przepony i podszedł do pijawki, otwierając kolejną butelkę wody mineralnej.
-No… - mruknął, po czym wypił połowę pół litrowej butelki jednym łykiem. – Ten smród… nie przejmuj się, mi też się to zdarzało. – po tych słowach pocieszenia Michał zrobił zdziwioną minę. Przejechał palcem prawej reki po nosie, po czym potarł go o kciuk. Jednocześnie wystawił lewą przed siebie. Po dwóch sekundach oczekiwania, założył kaptur kombinezonu, po czym schował ręce w kieszeniach.
-Zaczyna kropić. Wróćmy przed deszczem. Nienawidzę deszczu. Przynajmniej do póki, kiedy nie jestem w przytulnym pokoju z kominkiem.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Postprzez mathus92 w 30 Sie 2008, 22:34

Jako, że Valentino sam poprosił mnie o zrecenzowanie swojego opowiadania, rzuciłem wszystko i zabrałem się za przekopywanie tych 60-ciu kilku stron xD. Co by jednak nie zwariować podzieliłem je sobie na trzy części i wynik moich zmagań będę przedstawiał przez kolejne dwa dni. Każda kolejna recenzja będzie się odnosiła do kolejnych dziesięciu rozdziałów, a na końcu podsumuję całość. A więc zaczynamy:

1.Pierwsze wrażenie.
Długość opowiadania zarazem przyciąga, jak i odstrasza. Dlaczego? Jeżeli opowiadanie jest spore to znaczy, że autorowi naprawdę się chciało i był pewny swego, więc możemy liczyć na porządną zabawę, ale z drugiej strony takie długie czytanie jest męczące i mało kto będzie się na nie porywał… Ten aspekt wypada jednak na korzyść Valentina, gdyż jego dzieło wciąga i chce się wiedzieć, co wydarzy się dalej. Pierwsze dziesięć rozdziałów to nieustanny rozwój – poziom opowiadania poprawia się z każdą kolejną publikowaną częścią. Coraz mniej błędów(oprócz końcówki:)): powtórzeń, literówek, stylistycznych, składniowych itd. W tych rozdziałach, zawiązuje się także przemyślana fabuła, którą autor subtelnie prowadzi dalej. Bezbłędne opisy, wartka, ale niezbyt naciągana akcja i przede wszystkim świetnie wykreowane postacie. To główne atuty tego utworu. W tej kategorii dostaje zasłużone 10 / 10.

2. Drugie podejście: w poszukiwaniu błędów.
Jak widać, żadne opowiadanie bez błędów się nie obędzie. Szczególnie na początku rażą powtórzenia i czasem literówki, ale czy dalej tym ich mniej. Do tego dochodzą jeszcze błędy stylistyczne, składniowe i logiczne, ale raczej w niewielkich ilościach. Najbardziej podobał mi się błąd, według którego można powiedzieć, że samochody w Zonie też mutują: mianowicie pewien mężczyzna najpierw jechał Hondą, a na miejsce dojechał lśniącym Mercedesem :) (aż chciałoby się zostawić starego, zdezelowanego maluszka i zobaczyć co z niego wyjdzie, nie?). Ale przejdźmy do konkretów:

Valentino napisał(a):-Idę sprawdzić, czy nikt się nie zbliża – rzekł Leon, podnosząc się z ławki. Wyjął lornetkę, narzucił na głowę kaptur zielonego kombinezonu i wychylił się spod dachu. Zmrużył oczy, po czym przyłożył lornetkę do oczu i zaczął się rozglądać.

Powtarzają się oczy i lornetki.

Valentino napisał(a):Nad Leonem z charakterystycznym świstem przeleciał kolejny pocisk. Uderzył Mikołaja w twarz raz jeszcze i zniżył głowę, co uratowało ją przed trafieniem.

Czytając, wydaje się, że to pocisk uderzył Mikołaja w twarz, a nie Leon.

Valentino napisał(a):Upadając na ziemię, przekląłem szpetnie…

Chyba nie muszę komentować…

Valentino napisał(a):Metr przede mną, na lewo znajdowało się przejście do pomieszczenia – pośrodku framugi leżała klamka. Przyległem do lewej ściany i wzdłuż niej, powoli, zbliżałem się do najbliższego pokoju.

Lewo – lewej.

Valentino napisał(a):-Witaj – rzekł mężczyzna ochrypłym głosem. – Witaj, Alex.
Skąd on znał moje imię?
Mężczyzna wyszedł zza framugi, ukazując swój strój.
Był ubrany w garnitur.
Beżowy garnitur i spodnie, bez krawatu. Garnitur był rozpięty, luźno…

Dwa razy mężczyzna i trzy razy garnitur…

Valentino napisał(a):-Wynocha! – powtórzył – Następnym razem zabiję Ciebie i wszystkich twoich przyjaciół!

Druga kwestia brzmi jakby wygłosił ją jakiś sześciolatek w piaskownicy, ale to może tylko tak mi się wydaję. W każdym bądź razie lepiej by było raczej bliskich zamiast przyjaciół, a jeszcze lepiej jakby autor przerobił całą wypowiedź na jakąś myśl szaleńca…

Valentino napisał(a):Deszcz padał zauważalnie mocniej, a wraz z nim grad.

Składnia leży. Dobrze, że nie kwiczy :).

Valentino napisał(a):Wciąż znajdowali się na wysypisku – wbiegli w jego część, gdzie wszędzie rosła niska trawa, która tonęła w kolorze brązowej ziemi, szczególnie widocznej o tej porze roku.

Błąd stylistyczny. Bardziej poprawnie byłoby: wbiegli w jego część porośniętą wszędzie niską trawą, która…

Valentino napisał(a):Mikołaj z Leonem zobaczyli zardzewiały, stary szkolny autobus – nie miał okien, kół ani dachu – wśród deszczu dało się spostrzec kontury siedzeń i wypłowiały napis „Autobus Szkolny” na boku pojazdu,

Mimo, że w cudzysłowie, to i tak powtórzenie.

Valentino napisał(a):Grad ustąpił miejsca deszczu, który wyraźnie zelżał.

Deszczu? Chyba deszczowi…

Valentino napisał(a):Wyjął artefakt zwany „Duszą” – położył go obok lewej nogi i rozpiął kombinezon, aby obejrzeć ranę. Będąc w białym (nie licząc czerwonej plamy na lewej piersi) podkoszulku, podwinął go i zobaczył miejsce trafienia w całej ‘okazałości’ , mimo że dla Johna było mniej uciążliwe niż łaskotki – wtedy chociaż chichocze, a teraz jedyną szkodą będzie dziurawe odzienie.
Rana nie odbiegała zbytnio swym wyglądem od powszechnie znanych opisów – dziura, a raczej dziurka była małej wielkości, z której środka powoli sączyła się krew.
„Żałosne!” – pomyślał John. Podniósł Duszę lewą ręką i zacisnął ją, aby zadziałała jak najszybciej. Stało się tak od razu – rana zmniejszała się błyskawicznie, z sekundy na sekundę, dosłownie nikła w oczach.
Chwilę później, po trafieniu będącym dla normalnego człowieka śmiertelnym, została tylko plama krzepnącej krwi.

Niewiadomo, co się stało z kulą… Można stwierdzić, że została w brzuchu, a po kilku takich akcjach Finn, nosiłby w sobie z kilo ołowiu (czyli powiedzmy… trzecią, metalową nerkę :)).

Valentino napisał(a):Miał trzydzieści lat, sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, czarne, krótkie włosy i bardzo błękitne oczy.

Nie wiem, czy to błąd, ale chyba lepiej by było bez tego bardzo, albo chociaż mocno. To tak samo jakby powiedzieć, że ma się bardzo białe ściany w domu, albo, że woda w rzece jest bardzo przezroczysta. Trochę dziwnie brzmi…

Valentino napisał(a):Z głębi budynku dobiegały odgłosy muzyki – śpiew kobiety na tle harf i gitary. Bardzo podobała się Leonowi.

Podobała mu się muzyka, śpiew, kobieta, harfa, czy gitary? Bo sam już nie wiem.

Valentino napisał(a):-W tej szkole, siedem lat temu, znajdował się najlepiej strzeżony skład najdroższych i najrzadszych artefaktów, a nie sojusz Budowlańców I Ogrodników, którzy dążyli do sadzenia drzew w miejsce budynków! (Radek)
-Dobra, wyżyj się, ale nie przeginaj. (Ktoś inny) Aha. Kiedy wracałem, omal nie potrąciłem jakiegoś stalkera. Biegł w samo centrum Prypeci. (Znowu Radek)
Minął Johna F.

Powinno być:
…drzew w miejsce budynków.
-Dobra, wyżyj się, ale nie przeginaj.
-Aha. Kiedy wracałem…
Niby prozaiczny błąd, ale można się pogubić :).

Valentino napisał(a):Wyglądasz na bystrego, ale powiem ci to z zasady – cokolwiek zobaczysz, nie daj się zwariować.

Dziwnie brzmi. Składnia i styl.

Valentino napisał(a):Ubiera się jak „gangster z klasą” i ma rozcięte lewe oko.

A co ma piernik do wiatraka (wiem, że w jednym i drugim jest mąka, ale tak się mówi :P)? Drugą część składową zdania mogłeś sobie podarować.

Valentino napisał(a):Chciałem stąd wybiec, uciec jak najdalej, żeby dalej nie oglądać tego psychola.

Powtórzenie.

Valentino napisał(a):Zaczął wiać dość porywisty, zimny wiatr, wprawiający popłoch w roślinności.

Chyba roślinność w popłoch?

Valentino napisał(a):John miał do swojej dyspozycji 3 na 3 metry kwadratowe. Pod wschodnią ścianą postawiono czerwoną, obitą skórą, śliską kanapę, pod przeciwną stał 24-ro calowy telewizor z wystającą anteną, opartą o ścianę.

Nie trzy na trzy metry kwadratowe, a po prostu trzy metry kwadratowe. Takie rzeczy to tylko w erze.

Valentino napisał(a):Wyłożenie dywanu ( w tym przypadku zielonego, a był to raczej rozwijany kawał płótna, niż dywan ) oraz sprzętu zapewniającego codzienne wygody a malowanie ścian w mieszkaniu, które od kilkunastu lat nie nikt nie odwiedzał, to co innego.

Taka długa dygresja zupełnie zbija z toku myślenia, staraj się więcej takich nie stosować. A po drugie: którego, nie które.

Valentino napisał(a):Blask księżyca był nikły z powodu chmur – było to samo pasmo, które ponad dwie i pół godziny dostrzegł Leon, kiedy Masterton testował karabin.

Jeżeli były chmury to chyba księżyca w ogóle nie było widać i analogicznie jego blasku. Zgubiłeś jeszcze jedno „to”: było to to samo pasmo...

Valentino napisał(a):Pomieszczenie miało sześć na dziesięć metrów. Z lewej strony widniało duże okno, w tej chwili zasłonięte grubą, nieprzepuszczającą światła, ciemnozieloną firaną. W lewym górnym rogu stało piętrowe łóżko, naprzeciwko niego widniał mały telewizor ustawiony na półce.

Widniało – widniał.

Valentino napisał(a):Wszyscy aż odskoczyli ze strachu, jednak ten stan nie trwał długo – po chwili zarówno na i martwym, jak i zdrowym oku, można było dostrzec już tęczówki.

Po chwili zarówno i na martwym, jak i… I jeszcze jedno. Wydaje mi się, że martwe oko traci tęczówkę, brak jakiejś tam substancji czy coś takiego, ale mogłem sobie coś ubzdurać, więc to możesz ewentualnie sprawdzić…

Błędów znalazłem „tylko” tyle, ale jak widać są to przeoczenia, które można szybko i bezboleśnie poprawić. Najprawdopodobniej coś jednak przeoczyłem, ale strasznie dłuuugie to opowiadanie… :)
20 „takich” błędów na prawie 10 tyś. wyrazów? Oczywiście, że 10 / 10.

3. Na chłodno…
Po odstawieniu emocji na bok i przeczytaniu tych 14 stron „dziewiątką” po raz trzeci trzeba przyznać, że opowiadanie naprawdę trzyma się przysłowiowej kupy :). Bądź co bądź, zdarzają się fragmenty odstające od reszty (zarówno w pozytywny, jak i negatywny sposób… niestety), ale całość trzyma naprawdę wysoki poziom. Trochę bawią już niektóre błędy, ale jeżeli autor je poprawi ocena pójdzie o oczko w górę (wszak tutaj najbardziej liczą się chęci :D) Na razie jest 9/10.

4. Podsumowanie.
Końcowa ocena liczona średnią ważoną: („Pierwsze wrażenie.” razy 1 + „Drugie podejście: w poszukiwaniu błędów.” razy 2 + „Na chłodno…” razy 3) podzielone na sumę rang (w tym wypadku: 6). Według mnie najbardziej miarodajny system :). Tak więc:
(10 * 1 + 10 * 2 + 9 * 3) / 6 = 9.5

Jak dla mnie wysoka nota szczególnie, że wymaganiu postawione Valentino wcale nie były niskie i może jeszcze podnieść się o te pół stopnia. Jutro recenzja kolejnych 10 rozdziałów. Pozdrawiam,
Mathus92
Awatar użytkownika
mathus92
Stalker

Posty: 118
Dołączenie: 25 Cze 2007, 23:29
Ostatnio był: 14 Sie 2010, 18:17
Miejscowość: Zakopane
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 0

PoprzedniaNastępna

Powróć do Teksty zamknięte długie

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 1 gość