przez wilinski w 18 Maj 2015, 17:33
ciąg dalszy
Wybudzenie trwało długo. Sebastian Smolarek zobaczył najpierw jak przez mgłę swoją matkę, potem ojca, następnie znajomych z podwórka i psa. Usłyszał głosy, których nie potrafił dopasować do twarzy i których nie rozumiał, jakby gdzieś uciekały lub ulatniały się w przestrzeni. Miał wrażenie, że wszyscy na niego patrzą, czuł, że nawet czworonóg z zainteresowaniem obwąchuje mu stopy. Potem obraz, podobnie jak wcześniej głosy, uciekł gdzieś, dosłownie rozmył się, jakby Smolarek wjechał we wspomnienia ciężarówką i pomknął dalej, zostawiając je wszystkie za sobą. A jednak nie zrobiło to na nim większego wrażenia; przypomniało mu się, że przecież ojciec mieszka za granicą, a pies od dawna nie żyje, więc skąd niby mieliby się tu nagle znaleźć…
Potem nastąpił ból głowy, przyspieszone bicie serca, dłonie zrobiły się zimne. Pojawiła się suchość w gardle. Potworna suchość, jakby student co najmniej pół roku spędził na Saharze, nieustannie cierpiąc na niedobór wody. Z trudem poruszył ręką. Złapał głęboko powietrze. Było zimne i przywodziło na myśl chłodne wnętrze kościoła.
Zastanawiał się, gdzie jest, i co się z nim, u licha, dzieje.
Oczy otwierał z niemałym wysiłkiem. Powieki były ciężkie jak tona koksu, więc przez chwilę walczył sam ze sobą, żeby znowu nie zasnąć. Próbował coś powiedzieć, zawołać o pomoc, ale z gardła wydobył się tylko niemy krzyk. W końcu wpadł w panikę. Pewnie gdyby tylko mógł, zerwałby się z łóżka i pobiegł przed siebie, żeby poszukać bliskich. Może gdzieś tu są, czekają na niego, martwią się. Ale Smolarek nijak nie mógł się ruszyć. Ciało go nie słuchało: ręka nie chciała się podnieść, noga zsunąć na podłogę, głowa tylko drgnęła nieznacznie. Na dodatek ból głowy wzmógł się. Przeróżne myśli nawiedzały jego duszę, sekundę później już ich nie było. Co się z nim działo? Gdzie był? I dlaczego, do cholery, nie mógł się ruszać?
Wczorajszy wieczór spędził w klubie – to pamiętał dobrze. Ogromną salę wypełniali ludzie, mnóstwo ludzi, nad którymi miotały się kolorowe światła, czerwone, niebieskie i żółte, a w całym budynku rytmicznie dudniła głośna muzyka. Pamiętał delikatną skórę w kolorze alabastru i woń damskich perfum. Smolarek przyszedł tam, żeby pić. Nie żeby walnąć kielicha czy dwa jak normalny człowiek, ale żeby się nawalić, wręcz upodlić i o wszystkim zapomnieć. Zapomnieć o Izie.
W pierwszej chwili pomyślał, że ma ogromnego kaca. Ten ból w czaszce, ta suchość w gardle… Spił się jak bela i albo ochrona go wywaliła, albo on sam jakimś cudem wytoczył się z knajpy i polazł chwiejnym krokiem do domu. Jak było dokładnie, tego nie pamiętał. Jakieś wspomnienia tliły się pod kopułą; wypił piętnaście kieliszków czystej, potem próbował jeszcze łyknąć szesnastego, ale obawiał się, że zawartość żołądka zwróci na bar, więc go nie przechylił. Ostatecznie resztki zdrowego rozsądku podsunęły mu pomysł, żeby przespacerować się przez centrum i odetchnąć świeżym powietrzem.
Nie pamiętał tylko, żeby potem gdzieś jeszcze wchodził. Jego mózg nie zarejestrował także drogi powrotnej do domu.
Na szczęście teraz leżał w łóżku. Co prawda czuł się okropnie, dodatkowo pojawiły się wyrzuty sumienia, że wódka tak go sponiewierała, w każdym razie trafił bezpiecznie na kwaterę, i tylko to w tym momencie się liczyło. Nagle jednak pod czaszką jakby zadudniły mu cztery słowa: NOC-AUTO-REFLEKTORY-KRZYK. Przełknął ślinę, znów poczuł ból w gardle. Zamyślił się. Co tam wczoraj się stało?
Poruszył się raz jeszcze, tym razem z pozytywnym skutkiem.
Prawa noga opadłaa na zimną podłogę. Dziwne – Smolarek poczuł pod stopą chropowaty beton, a przecież w wynajętym z Izą mieszkaniu wszędzie mieli dywany! Jego dziewczyna strasznie wkurzała się z tego powodu, bo było na nich widać nawet najdrobniejsze pyłki i paprochy, więc co drugi dzień biegała z odkurzaczem, by jakoś to cholerstwo doprowadzić do jako takiego porządku. A zatem – skąd beton?
Przesunął się trochę w lewo, żeby łatwiej było wstać. Cały czas mrużył oczy, ponieważ wciskające się przez okno promienie słońca, raziły niemiłosiernie. To również było mocno zastanawiające; sypialnia w ich mieszkaniu wychodziła na sąsiedni, jedenastopiętrowy wieżowiec, który zupełnie zasłaniał słońce, więc skąd tu, u licha, nagle tak jasno? Czyżby Iza wywaliła go z łóżka i kazała spać na kanapie w salonie?
Zacisnął dłonie w pięści, podparł się o zagłówek łóżka. Niezbyt wygodnie, ale co tam… - pomyślał. Raz-dwa, i stanę na nogach. Usiłował oprzeć ciężar ciała na jednej nodze, zachwiał się jednak i z powrotem opadł na białą pościel, cisnąc pod nosem przekleństwa ze złości.
Co się z nim działo? Dlaczego był zupełnie bez sił?
Smolarek oczywiście zdawał sobie sprawę, że konsekwencją owej niemocy mogło być całonocne picie na umór, lecz czy rzeczywiście doprowadziłoby go to do stanu, w którym nie mógł ustać na nogach? Zdarzało mu się sporo wypić, ale nigdy następnego dnia nie czuł się tak źle. Obecny stan zdrowia skłaniał go raczej, aby sądzić, że miał dość poważny wypadek…
Czy zatem wrócił do domu? I czy w ogóle JEST w domu?
Leżał na plecach cały obolały i choć coraz bardziej zbierało mu się na płacz, starał się nie wpadać w panikę. Kilka razy zacisnął dłonie w pięści. Potem powoli przetarł oczy i otworzył je.
To z całą pewnością nie było jego mieszkanie.
Pomieszczenie musiało być stare jak świat. Przywodziło na myśl dawno opuszczoną, popadającą w ruinę fabrykę lub jakiś magazyn. Z sufitu, z którego zwisała na jednym kablu ogromna lampa chirurgiczna, wielkimi płatami odłaziła farba. Wokół łóżka ktoś rozstawił kilka mniejszych lamp diagnostycznych na kółkach. Smolarek wciągnął przez nos powietrze. Pachniało jak w szpitalu: lekami i środkiem dezynfekcyjnym. A może faktycznie jestem w szpitalu? – pomyślał. Państwowa służba zdrowia nigdy nie śmierdziała luksusem, więc taka obskurna klitka pasowałaby do jej wizerunku jak ulał.
Usłyszał ciche miauczenie. Powoli przekręcił głowę w lewo, skąd dobiegał ów dźwięk.
Czarny kot. Zwierzę nie mogło mieć więcej, jak sześć miesięcy. Siedziało na szafce i wbijało w Smolarka swoje nienaturalnie wielkie ślepia. Student skrzywił się. Gołym okiem było widać, że dachowiec jest upośledzony; wygryziona sierść, krótki tułów i te wielkie jak piłki do tenisa gały… Kiedy ich spojrzenia się spotkały, kot również przekręcił głowę, zamiauczał, a potem przeciągnął się, zeskoczył na podłogę i zniknął za drzwiami.
- Gdybyś tylko potrafił mówić… – rzucił za nim, a potem uświadomił sobie, że jego ciało wreszcie nabiera siły.
Miał wrażenie, że krew w żyłach zaczyna dopiero krążyć, a zwiotczałe mięśnie budzą się po długim nieużytkowaniu. Wierzył, że lada chwila będzie mógł się podnieść. Uznał jednak, że dopóki nie poczuje się wyraźnie lepiej, zostanie w łóżku. Nie ma sensu narażać się na kontuzję, poza tym tylko tu, w ciepłej i miękkiej pościeli, czuł się bezpiecznie. Do tego czasu zamierzał sobie wszystko gruntownie przemyśleć.
Cholera wie, gdzie był i jak się tu w ogóle znalazł. Może napruty zasnął na ławce w parku, psy go znalazły i odwiozły na izbę wytrzeźwień? Możliwe też, że poszedł do kolejnego klubu, wypił, zasłabł, wezwano karetkę, i w ten sposób trafił do szpitala. Nie pierwszy raz urwał mu się film, więc nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego. Ale z drugiej strony coś tu nie pasowało. Czy bowiem lekarze umieściliby go w aż tak obskurnej sali? Stwierdził po namyśle, że to już kompletnie uwłaczałoby jakiemukolwiek pacjentowi.
Po dziesięciu minutach powziął jeszcze jedną próbę podniesienia się. Tym razem było łatwiej. Chwila odpoczynku rzeczywiście dobrze mu zrobiła. Smolarek zrzucił obie nogi na ziemię i powoli, baaardzo powoli, zaczął wstawać. Stękał przy tym i głośno parskał z wysiłku, pot zrosił mu czoło i skronie. Czuł się jak dziecko, które dopiero co poznaje tajniki chodzenia.
Kiedy zdołał wreszcie ustać na prostych nogach, rozejrzał się dookoła i doznał szoku.
- Jezus Maria – jęknął, wytrzeszczając, oczy w zdumieniu. – Co tu się stało?!
W pomieszczeniu niegdyś zapewne pełniącym rolę szpitalnej sali, stało jedynie łóżko oraz zniszczona szafka. Farba odłaziła ze ścian płatami, zdezelowana podłoga sprawiała wrażenie, jakby przejechał po niej czołg… Wszystko było szare, brudne i brzydkie. Tylko łóżko wyglądało względnie normalnie: wygodny materac, czysta biała pościel. Oznaczało to, że ktoś się chłopakiem opiekował.
Opierając się prawą ręką o ścianę, zaczął powoli człapać w kierunku drzwi. Kolana zatrzeszczały niemiło i Smolarek musiał uważać, by na domiar złego nie nabawić się kontuzji. Od betonowej podłogi nieprzyjemnie ciągnęło chłodem, więc rozejrzał się za jakimiś kapciami. Przy łóżku stały granatowe klapki, chłopak wsunął w nie stopy i powlókł się dalej.
Trzeba szybko kogoś znaleźć, zaplanował w duchu, i dowiedzieć się, co tu jest grane.
Kiedy kilkanaście kroków później pchnął wrota, serce zabiło mu szybciej.
To naprawdę był miejski szpital. Zidentyfikował budynek po oliwkowym kolorze ścian na pogrążonym w mroku korytarzu, trzech czy czterech szpitalnych łóżkach oraz wygiętym w literę „L” stojaku do kroplówki. Zobaczył leżące na szafce wenflony i kroplówkę, jakieś papierzyska, „kaczkę”… To był ten sam budynek, w którym jako dziecko Smolarek leżał z podejrzeniem wyrostka robaczkowego i w którym kilka lat później zmarła na raka babcia Aniela. Musiał przyznać, że od tego czasu niewiele się tu zmieniło. Westchnął ciężko i wytężał wzrok, żeby lepiej widzieć w ciemnościach. Obok sąsiednich drzwi stał wózek inwalidzki z wgniecionymi do wewnątrz szprychami. Na podłodze leżały stare gazety.
Może remont mają? – pomyślał z nadzieją i poczuł, jak po plecach spływa mu lodowata kropla potu.
Idąc przez długi korytarz, uważnie patrzył pod nogi, aby nie wdepnąć w walające się tu i ówdzie sprzęty chirurgiczne, takie jak miski w kształcie nerki, pudełka z nicią chirurgiczną, a nawet skalpele. W pewnym momencie przyszło mu do głowy, żeby krzyknąć – może ktoś tu jest i w końcu przyszedłby pomóc. Czas najwyższy, by się nim zainteresowano…
- Halo! Haaalooo! Jest tu ktoś? Ktokolwiek? Ech… - Ale odpowiedziała mu tylko głucha cisza. Westchnął niepocieszony, klnąc pod nosem na wszystkich lekarzy i pielęgniarki tego świata. Po chwili doczłapał się do drzwi jakiejś sali, i pchnął je. Otworzyły się z cichym zgrzytem, lecz i tu spotkała go niespodzianka. Pomieszczenie było ciemne i opustoszałe, nie było nawet jednego łóżka, a na okna ktoś zaciągnął grube zasłony. Na dodatek zapachniało jakby zgnilizną. Smolarek skrzywił się w grymasie niezadowolenia i wycofał się rakiem na korytarz. Ruszył dalej, w kierunku drzwi, nad którymi widniała tabliczka z napisem:
ODDZIAŁ POŁOŻNICZY
I PIĘTRO
Był tak skołowany, że mało brakowało, a podniósłby koszulę w poszukiwaniu brzucha ciążowego.
W końcu dotarł na miejsce. Nie bez wysiłku otworzył kolejne drzwi. Na korytarzu zauważył opartą o ścianę kulę rehabilitacyjną, więc wziął ją w dłoń i podpierając się, powoli, stopień po stopniu, zaczął schodzić na parter. Mógł skorzystać z windy, ale stwierdził, że skoro i tak nigdzie nie ma światła, to znaczy, że wyłączono prąd w całym budynku. Na półpiętrze było szerokie okno, lecz ktoś widocznie wybił szybę, bo zasłonięto je czarną folią budowlaną, przez co wszystko tonęło w półmroku. Smolarek miał wrażenie, jakby pochłonęła go otchłań. Znów zadyszał, parsknął, spocił się jak cholera, i po kilku minutach z ulgą postawił stopę na parterze. Dobra nasza, pomyślał, rozejrzawszy się. Jak dorwę tego je*anego medyka, który zostawił mnie tu na pastwę losu, to Bóg mi świadkiem – nogi mu z dupy powyrywam!
Ale po chwili krążenia tu i tam zdziwił się, bo i tu było zupełnie pusto, jakby od dawna, od bardzo dawna, nikt nie postawił stopy w tym mrocznym budynku. Okienko do rejestracji – zamknięte, w środku nikogo. Gabinety lekarskie – też zamknięte; przez szpary na dole było widać, że światła są pogaszone. Nawet sklep obok wyjścia ze szpitala zamknięto na cztery spusty i wyglądało na to, że ktoś zdążył już rozszabrować lokalik do cna. Smolarek znów zaklął w duchu. Wszystkie półki gołe, nawet głupiej wody mineralnej brak, a przecież chciało mu się okropnie pić.
- je*ać to – warknął pod nosem – nic tu po mnie. – Nie miał zamiaru łazić teraz po wszystkich piętrach i prosić się o pomoc, bo pewnie i tak nikogo już tu nie było. Może robią remont i o mnie zapomnieli? – pomyślał. ch*j wie. Po chwili namysłu uznał, że wróci do domu, trochę się ogarnie, a potem od razu na komendę i do gazety. Wszystko powie i jeszcze od sku*wysynów odszkodowanie dostanie, ot co.
Pokuśtykał ku szerokim drzwiom wyjściowym, cisnąc gromy na cały świat.
Nagle coś zachrobotało. Brzmiało to, jakby wielki tłusty szczur drapał pazurami o ścianę. Smolarek zadrżał i zastygł w bezruchu. Nasłuchiwał. Po chwili do jego uszu dobiegł szept, dziwny szept, jakby mamrotanie człowieka wyrzucającego z siebie dosłownie tysiąc słów na sekundę.
- Gdzieidzieszpoczekajniespieszsięporozmawiajmychcężebyśpoczekałjużidęczekaj… - Dziwnie to brzmiało i Smolarek zaniepokoił się. Pomyślał, że za moment z mroku wyłoni się jakiś śmierdzący ćpun i będzie chciał wycyganić od niego parę groszy na działkę mety. Paru takich narkusów znał z uczelni; studentów wyglądających jak zombie, którzy po kilku kreskach na imprezach gadali jak najęci. Czy właśnie takiego widoku żałosnego człowieczka na głodzie powinien się spodziewać?
- W dupie cię mam – rzucił. – Ćpaj se za swoje.
- Poczekajchcęporozmawiaćtodlamnieważne. – Głos robił się coraz donośniejszy, z szeptu zmienił się w mruczącą tuż za głową mowę, i Smolarek naprawdę zaczynał się bać. Zamknęli go w psychiatryku czy po pijaku trafił na sqat dla bezdomnych? – zastanowił się. Nie miał ani grosza, a po grzejniku przecież wszystkiego można się spodziewać…
Był już przy samych drzwiach, dosłownie wyciągał dłoń, żeby je pchnąć, kiedy potknął się o jakieś leżące na podłodze cholerstwo. Kula wypadła mu z ręki, zachwiał się i z całym impetem poleciał na drzwi. Te otworzyły się ze zgrzytem, student jeszcze usiłował złapać za klamkę, by utrzymać równowagę, ale nie zdążył, i z ciężkim hukiem walnął plecami o chodnik na zewnątrz budynku.
Jak tam było gorąco!
Warknął i stęknął. W tej samej chwili poczuł zapach stęchlizny i jakby zgniłego mięsa. Nim drzwi się zamknęły, w mroku szpitalnego korytarza pojawiła się jakaś zgarbiona postać z oczami wielkimi jak piłki do tenisa. Popatrzyła prosto na niego. Na szarej, wysuszonej twarzy Smolarek dostrzegł kilka blizn i świeżo rozorany pazurami policzek. Przerażony odepchnął się piętą od chodnika, drzwi akurat się zamknęły, a postać zniknęła.
Kto to był? Kto albo co…?
Wstał powoli, przełknął ślinę, przetarł dłonią mokre od potu czoło i rozejrzał się. To, co zobaczył, przeraziło go jeszcze bardziej.
Na placyku przed szpitalem leżało kilkanaście ludzkich ciał.