"Promienie Wilka"

Twórczość nie związana z uniwersum gry S.T.A.L.K.E.R.

Moderator: Realkriss

"Promienie Wilka"

Postprzez wilinski w 29 Lis 2014, 21:51

Promienie Wilka - fragment opowiadania. Być może w przyszłości wykluje się z niego coś więcej.
Zapraszam do lektury :)


Mętna woda bulgotała w osmolonym od sadzy kociołku od dobrych dziesięciu minut, kiedy Filip Gruszkin zdjął naczynie z pieca i postawił na ziemi. Olgierd Romański obdarzył przyjaciela pełnym zaniepokojenia spojrzeniem.
- Chcesz to pić? – Wskazał palcem ciemnobrązową ciecz. – Gwarantuję ci, że jeden łyk i padniemy jak muchy.
Gruszkin puścił jego uwagę mimo uszu. Ściągnął z dłoni skórzane rękawice, które czasem służyły mu właśnie do przenoszenia gorących naczyń, złożył starannie na pół i schował do kieszeni bojówek. Pół roku temu, kiedy na świecie – jak sam to określał – jeszcze „panowała normalność”, mógłby dostać identyczne w pierwszym lepszym markecie budowlanym, i to za niewielkie pieniądze. W nowej rzeczywistości jednak zawsze były jakieś deficyty, więc dbał o każdy, nawet najdrobniejszy sprzęt.
- Woda zdatna do picia stoi w lodówce – odparł pełnym wyższości tonem. Otarł pot z czoła, w piwnicy panowała duchota. – W kociołku jest woda do mycia. Może nie wygląda na czystą, ale wysoka temperatura zabija wszelkie bakterie.
Twarz Romańskiego wykrzywiła się w grymasie niezadowolenia.
- Wygląda raczej jak rozwodnione gówno…
- Gównem to będziesz śmierdział, jak się nie umyjesz. – Wzruszył ramionami Gruszkin. – Nie wiem, jak ty, ale ja nawet w tych warunkach zamierzam dbać o higienę.
Tego dnia mijał tydzień, odkąd Gruszkin wziął ostatnią kąpiel. O ile, rzecz jasna, polewanie się letnią wodą z wiadra służącego niegdyś do oddawania potrzeb fizjologicznych można nazwać kąpielą – pomyślał z niesmakiem. W Pierwszym Życiu, to znaczy przed Epidemią, Gruszkin był czyściochem, prawdziwym pedantem, który nawet przed wyjściem do spożywczaka długo mył zęby i starannie układał włosy. Po Epidemii usiłował się przyzwyczaić do nowych warunków, ale kąpiel w wiadrze, które widziało więcej dup, niż on miał przez całe swoje życie, najwyraźniej wciąż stanowiło dla niego nie lada wyzwanie.
Dolał do kociołka zimnej wody, zamieszał chochlą. Zanurzył dłonie w cieczy, potem obmył twarz, wytarł się przewieszonym przez ramię ręcznikiem. Romański obserwował.
- Oczu ci nie wyżarło – zauważył – to chyba nie jest tak źle, co?
- Mówiłem, że nie. – Na potwierdzenie swoich słów Gruszkin raz jeszcze zanurzył w kociołku dłonie, nabrał wody i zmoczył brodę. – I wcale nie śmierdzi – dodał.
Jego przyjaciel chwilę się wahał, ostatecznie jednak stwierdził, że skoro Gruszkin wciąż się trzyma na nogach, to i jemu nie zaszkodzi poranna toaleta. A przy okazji rozbudzi się, bo całonocna warta sprawiła, że teraz marzył tylko o swojej pryczy i paru godzinach świętego spokoju.
- Marta tu była w nocy – przypomniał sobie. – Pytała o ciebie.
Gruszkin podniósł głowę znad kociołka.
- O mnie? – zdziwił się. Od ostatniej kłótni wymieniali tylko grzecznościowe „cześć” i „dobrej nocy”, więc czego nagle chciała od niego ta idiotka?
Między przyjaciółmi zapanowało chwilowe milczenie. Gruszkin skończył się myć. Przewiesił ręcznik przez rurę nad głową i zabrał się za przygotowanie jedzenia. Niewiele tego zostało, westchnął w myślach. Na prowizorycznym stoliku zrobionym z drewnianej skrzyni leżała paczka kaszy, kilogram ryżu oraz słoik z gotowaną fasolą. Kurczące się drastycznie pozostałości sprzed Epidemii kupione od gości, którzy za dnia zapuszczają się do miasta w poszukiwaniu prowiantu i wszystkiego, co może się przydać. Gruszkin chwilę się zastanawiał, w końcu otworzył słoik i zjadł cztery łyżki fasoli. Bon, ku*wa, apetit. Cóż, na razie musi wystarczyć.
- Nie zapytasz czego chciała? – odezwał się wreszcie Romański, lekko zdumiony obojętną reakcją przyjaciela.
- No mów. – Gruszkin spojrzał na niego znudzonym wzrokiem. – Wody? Jedzenia? – Musiał przyznać, że ta dziewczyna od dłuższego czasu okropnie działała mu na nerwy, ale mimo wszystko przecież nie odmówiłby jej prowiantu.
- Spałeś już – westchnął Romański – kiedy Marta przyszła. I wcale nie prosiła o jedzenie, chociaż jej nie odmówiłem… Ale ja nie o tym – machnął ręką, widząc zniecierpliwioną minę Gruszkina. – Podobno w mieście robi się coraz niebezpieczniej, więc chciała się upewnić, czy wszystko z nami w porządku. Albo raczej z tobą – doprecyzował, trochę ze smutkiem w głosie.
Gruszkin zmarszczył czoło. Nagle się przejmować zaczęła, pomyślał z irytacją. Wcześniej nie miała czasu nawet tu zajrzeć, ciągle wykręcała się tym, że musi pomagać rodzicom, sąsiadom i cholera wie komu jeszcze. Ktoś tam podobno ciężko chorował, więc pewnie rzeczywiście wymagał opieki… Ale żeby dla własnego narzeczonego nie mieć czasu? Co jak co, pomyślał Gruszkin, ale ta je*ana Epidemia to jeszcze nie koniec świata.
- Też słyszałem, że w mieście pojawia się coraz więcej strzygoni – powiedział. – Na szczęście my jesteśmy relatywnie bezpieczni. Mamy elektryczność, a jak wiesz, te sku*wysyny nie zapuszczają się w dobrze oświetlone miejsca. Przynajmniej na razie – dodał, przypomniawszy sobie słowa wariata, który tuż przed Epidemią dzielił się swoimi przemyśleniami ze wszystkimi przechodniami na Szerokiej. „To jest czas, kiedy możemy jeszcze wszystko zatrzymać. Im dłużej pozostaniemy bierni, tym łatwiej strzygonie będą ewoluować” – głosił. Wtedy uważano go za starego wariata, który uciekł z psychiatryka i wygaduje głupoty pod kościołem. Dziś natomiast nawet Gruszkin dostawał gęsiej skórki na samą myśl o przepowiedni tego człowieka.
Nagle ktoś załomotał do drzwi. Obaj zastygli w bezruchu.
- Może sprawdzić, kto to? – szepnął Romański.
Gruszkin skinął głową.
- Ty sprawdź, ja wezmę broń – polecił.
Romański wdrapał się po schodach najciszej, jak umiał. Nie spodziewał się ujrzeć zombie czy strzygoniów, ale ostrożności nigdy za wiele… Nasłuchiwał.
- To ja, Piotrek, otwórzcie wreszcie! – usłyszał zniecierpliwiony, nastoletni głos. – Muszę wam coś powiedzieć!
Romański zdjął kłódki, najpierw jedną, potem drugą, i nacisnął klamkę. Kątem oka upewnił się, że Gruszkin stoi za jego plecami z karabinem wycelowanym w drzwi. W razie czego poczęstuje sku*wysyna serią, pomyślał. Po chwili do środka wcisnęła się blond czupryna znajomego szesnastolatka.
- Te strzygonie, czy jak ich tam nazywacie, już tu są! – oznajmił chłopak. Był zasapany, pot spływał mu z czoła. – Dziadek mnie wysłał, żebym wam powiedział… Musimy stąd uciekać i to jak najszybciej!
- Jak to: „już tu są”? – Na twarzy Romańskiego odmalowało się przerażenie. Miał już do czynienia ze strzygoniami, ale oto spełniał się najgorszych z koszmarów. – A światło? – zapytał. – Przecież całą noc mieliśmy włączone!
- Światło już nic nie daje – jęknął z rezygnacją Piotrek. – U Nowińskich, wiecie, tam przy parku, też są lampy, a rano znaleźliśmy Martę… Zabili ją! – dodał trzęsącym się głosem.
Martę… Nowińską… Zabili ją… - powtórzył w myślach Filip Gruszkin, a potem poczuł, jak przed oczami migają mu gwiazdki i miękną kolana.
A więc wariat z Szerokiej miał rację, pomyślał zdruzgotany. Pomimo świateł, strzygonie dorwały jego narzeczoną.

Za ten post wilinski otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive slawek73, Universal, Gość.
wilinski
Kot

Posty: 5
Dołączenie: 25 Lis 2014, 21:54
Ostatnio był: 30 Lip 2015, 16:34
Frakcja: Zombie
Kozaki: 4

Reklamy Google

Re: "Promienie Wilka"

Postprzez slawek73 w 29 Lis 2014, 23:16

Muszę przyznać, że mnie zainteresowało :) A mnie, pod względem pomysłu, niełatwo dogodzić ;)
Warsztatowo, zupełnie przyzwoicie, aczkolwiek lekka redakcja by się przydała.
Pisz jak najszybciej, póki ci się ta historia pod czerepem układa.
Leci flaszka.
Awatar użytkownika
slawek73
Stalker

Posty: 189
Dołączenie: 19 Maj 2014, 18:55
Ostatnio był: 07 Lut 2019, 17:26
Miejscowość: Lublin
Frakcja: Samotnicy
Kozaki: 32

Re: "Promienie Wilka"

Postprzez mozgwfiolce w 30 Lis 2014, 02:07

Całkiem ciekawe. Daj znać, jeśli masz zamiar to rozwinąć.
mozgwfiolce


Ostatnio był: 01 Sty 1970, 02:00

Re: "Promienie Wilka"

Postprzez wilinski w 30 Lis 2014, 08:21

Będzie kontynuacja, mam zarys planu, choć jeszcze nie wiem w jakiej formie to udostępnię.
Wrzuciłem tutaj, bo pomyślałem, że może Was to zainteresować... Fajnie, że się podoba. :)
wilinski
Kot

Posty: 5
Dołączenie: 25 Lis 2014, 21:54
Ostatnio był: 30 Lip 2015, 16:34
Frakcja: Zombie
Kozaki: 4

Re: "Promienie Wilka"

Postprzez wilinski w 18 Maj 2015, 17:33

ciąg dalszy

Wybudzenie trwało długo. Sebastian Smolarek zobaczył najpierw jak przez mgłę swoją matkę, potem ojca, następnie znajomych z podwórka i psa. Usłyszał głosy, których nie potrafił dopasować do twarzy i których nie rozumiał, jakby gdzieś uciekały lub ulatniały się w przestrzeni. Miał wrażenie, że wszyscy na niego patrzą, czuł, że nawet czworonóg z zainteresowaniem obwąchuje mu stopy. Potem obraz, podobnie jak wcześniej głosy, uciekł gdzieś, dosłownie rozmył się, jakby Smolarek wjechał we wspomnienia ciężarówką i pomknął dalej, zostawiając je wszystkie za sobą. A jednak nie zrobiło to na nim większego wrażenia; przypomniało mu się, że przecież ojciec mieszka za granicą, a pies od dawna nie żyje, więc skąd niby mieliby się tu nagle znaleźć…
Potem nastąpił ból głowy, przyspieszone bicie serca, dłonie zrobiły się zimne. Pojawiła się suchość w gardle. Potworna suchość, jakby student co najmniej pół roku spędził na Saharze, nieustannie cierpiąc na niedobór wody. Z trudem poruszył ręką. Złapał głęboko powietrze. Było zimne i przywodziło na myśl chłodne wnętrze kościoła.
Zastanawiał się, gdzie jest, i co się z nim, u licha, dzieje.
Oczy otwierał z niemałym wysiłkiem. Powieki były ciężkie jak tona koksu, więc przez chwilę walczył sam ze sobą, żeby znowu nie zasnąć. Próbował coś powiedzieć, zawołać o pomoc, ale z gardła wydobył się tylko niemy krzyk. W końcu wpadł w panikę. Pewnie gdyby tylko mógł, zerwałby się z łóżka i pobiegł przed siebie, żeby poszukać bliskich. Może gdzieś tu są, czekają na niego, martwią się. Ale Smolarek nijak nie mógł się ruszyć. Ciało go nie słuchało: ręka nie chciała się podnieść, noga zsunąć na podłogę, głowa tylko drgnęła nieznacznie. Na dodatek ból głowy wzmógł się. Przeróżne myśli nawiedzały jego duszę, sekundę później już ich nie było. Co się z nim działo? Gdzie był? I dlaczego, do cholery, nie mógł się ruszać?
Wczorajszy wieczór spędził w klubie – to pamiętał dobrze. Ogromną salę wypełniali ludzie, mnóstwo ludzi, nad którymi miotały się kolorowe światła, czerwone, niebieskie i żółte, a w całym budynku rytmicznie dudniła głośna muzyka. Pamiętał delikatną skórę w kolorze alabastru i woń damskich perfum. Smolarek przyszedł tam, żeby pić. Nie żeby walnąć kielicha czy dwa jak normalny człowiek, ale żeby się nawalić, wręcz upodlić i o wszystkim zapomnieć. Zapomnieć o Izie.
W pierwszej chwili pomyślał, że ma ogromnego kaca. Ten ból w czaszce, ta suchość w gardle… Spił się jak bela i albo ochrona go wywaliła, albo on sam jakimś cudem wytoczył się z knajpy i polazł chwiejnym krokiem do domu. Jak było dokładnie, tego nie pamiętał. Jakieś wspomnienia tliły się pod kopułą; wypił piętnaście kieliszków czystej, potem próbował jeszcze łyknąć szesnastego, ale obawiał się, że zawartość żołądka zwróci na bar, więc go nie przechylił. Ostatecznie resztki zdrowego rozsądku podsunęły mu pomysł, żeby przespacerować się przez centrum i odetchnąć świeżym powietrzem.
Nie pamiętał tylko, żeby potem gdzieś jeszcze wchodził. Jego mózg nie zarejestrował także drogi powrotnej do domu.
Na szczęście teraz leżał w łóżku. Co prawda czuł się okropnie, dodatkowo pojawiły się wyrzuty sumienia, że wódka tak go sponiewierała, w każdym razie trafił bezpiecznie na kwaterę, i tylko to w tym momencie się liczyło. Nagle jednak pod czaszką jakby zadudniły mu cztery słowa: NOC-AUTO-REFLEKTORY-KRZYK. Przełknął ślinę, znów poczuł ból w gardle. Zamyślił się. Co tam wczoraj się stało?
Poruszył się raz jeszcze, tym razem z pozytywnym skutkiem.
Prawa noga opadłaa na zimną podłogę. Dziwne – Smolarek poczuł pod stopą chropowaty beton, a przecież w wynajętym z Izą mieszkaniu wszędzie mieli dywany! Jego dziewczyna strasznie wkurzała się z tego powodu, bo było na nich widać nawet najdrobniejsze pyłki i paprochy, więc co drugi dzień biegała z odkurzaczem, by jakoś to cholerstwo doprowadzić do jako takiego porządku. A zatem – skąd beton?
Przesunął się trochę w lewo, żeby łatwiej było wstać. Cały czas mrużył oczy, ponieważ wciskające się przez okno promienie słońca, raziły niemiłosiernie. To również było mocno zastanawiające; sypialnia w ich mieszkaniu wychodziła na sąsiedni, jedenastopiętrowy wieżowiec, który zupełnie zasłaniał słońce, więc skąd tu, u licha, nagle tak jasno? Czyżby Iza wywaliła go z łóżka i kazała spać na kanapie w salonie?
Zacisnął dłonie w pięści, podparł się o zagłówek łóżka. Niezbyt wygodnie, ale co tam… - pomyślał. Raz-dwa, i stanę na nogach. Usiłował oprzeć ciężar ciała na jednej nodze, zachwiał się jednak i z powrotem opadł na białą pościel, cisnąc pod nosem przekleństwa ze złości.
Co się z nim działo? Dlaczego był zupełnie bez sił?
Smolarek oczywiście zdawał sobie sprawę, że konsekwencją owej niemocy mogło być całonocne picie na umór, lecz czy rzeczywiście doprowadziłoby go to do stanu, w którym nie mógł ustać na nogach? Zdarzało mu się sporo wypić, ale nigdy następnego dnia nie czuł się tak źle. Obecny stan zdrowia skłaniał go raczej, aby sądzić, że miał dość poważny wypadek…
Czy zatem wrócił do domu? I czy w ogóle JEST w domu?
Leżał na plecach cały obolały i choć coraz bardziej zbierało mu się na płacz, starał się nie wpadać w panikę. Kilka razy zacisnął dłonie w pięści. Potem powoli przetarł oczy i otworzył je.
To z całą pewnością nie było jego mieszkanie.
Pomieszczenie musiało być stare jak świat. Przywodziło na myśl dawno opuszczoną, popadającą w ruinę fabrykę lub jakiś magazyn. Z sufitu, z którego zwisała na jednym kablu ogromna lampa chirurgiczna, wielkimi płatami odłaziła farba. Wokół łóżka ktoś rozstawił kilka mniejszych lamp diagnostycznych na kółkach. Smolarek wciągnął przez nos powietrze. Pachniało jak w szpitalu: lekami i środkiem dezynfekcyjnym. A może faktycznie jestem w szpitalu? – pomyślał. Państwowa służba zdrowia nigdy nie śmierdziała luksusem, więc taka obskurna klitka pasowałaby do jej wizerunku jak ulał.
Usłyszał ciche miauczenie. Powoli przekręcił głowę w lewo, skąd dobiegał ów dźwięk.
Czarny kot. Zwierzę nie mogło mieć więcej, jak sześć miesięcy. Siedziało na szafce i wbijało w Smolarka swoje nienaturalnie wielkie ślepia. Student skrzywił się. Gołym okiem było widać, że dachowiec jest upośledzony; wygryziona sierść, krótki tułów i te wielkie jak piłki do tenisa gały… Kiedy ich spojrzenia się spotkały, kot również przekręcił głowę, zamiauczał, a potem przeciągnął się, zeskoczył na podłogę i zniknął za drzwiami.
- Gdybyś tylko potrafił mówić… – rzucił za nim, a potem uświadomił sobie, że jego ciało wreszcie nabiera siły.
Miał wrażenie, że krew w żyłach zaczyna dopiero krążyć, a zwiotczałe mięśnie budzą się po długim nieużytkowaniu. Wierzył, że lada chwila będzie mógł się podnieść. Uznał jednak, że dopóki nie poczuje się wyraźnie lepiej, zostanie w łóżku. Nie ma sensu narażać się na kontuzję, poza tym tylko tu, w ciepłej i miękkiej pościeli, czuł się bezpiecznie. Do tego czasu zamierzał sobie wszystko gruntownie przemyśleć.
Cholera wie, gdzie był i jak się tu w ogóle znalazł. Może napruty zasnął na ławce w parku, psy go znalazły i odwiozły na izbę wytrzeźwień? Możliwe też, że poszedł do kolejnego klubu, wypił, zasłabł, wezwano karetkę, i w ten sposób trafił do szpitala. Nie pierwszy raz urwał mu się film, więc nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego. Ale z drugiej strony coś tu nie pasowało. Czy bowiem lekarze umieściliby go w aż tak obskurnej sali? Stwierdził po namyśle, że to już kompletnie uwłaczałoby jakiemukolwiek pacjentowi.
Po dziesięciu minutach powziął jeszcze jedną próbę podniesienia się. Tym razem było łatwiej. Chwila odpoczynku rzeczywiście dobrze mu zrobiła. Smolarek zrzucił obie nogi na ziemię i powoli, baaardzo powoli, zaczął wstawać. Stękał przy tym i głośno parskał z wysiłku, pot zrosił mu czoło i skronie. Czuł się jak dziecko, które dopiero co poznaje tajniki chodzenia.
Kiedy zdołał wreszcie ustać na prostych nogach, rozejrzał się dookoła i doznał szoku.
- Jezus Maria – jęknął, wytrzeszczając, oczy w zdumieniu. – Co tu się stało?!
W pomieszczeniu niegdyś zapewne pełniącym rolę szpitalnej sali, stało jedynie łóżko oraz zniszczona szafka. Farba odłaziła ze ścian płatami, zdezelowana podłoga sprawiała wrażenie, jakby przejechał po niej czołg… Wszystko było szare, brudne i brzydkie. Tylko łóżko wyglądało względnie normalnie: wygodny materac, czysta biała pościel. Oznaczało to, że ktoś się chłopakiem opiekował.
Opierając się prawą ręką o ścianę, zaczął powoli człapać w kierunku drzwi. Kolana zatrzeszczały niemiło i Smolarek musiał uważać, by na domiar złego nie nabawić się kontuzji. Od betonowej podłogi nieprzyjemnie ciągnęło chłodem, więc rozejrzał się za jakimiś kapciami. Przy łóżku stały granatowe klapki, chłopak wsunął w nie stopy i powlókł się dalej.
Trzeba szybko kogoś znaleźć, zaplanował w duchu, i dowiedzieć się, co tu jest grane.
Kiedy kilkanaście kroków później pchnął wrota, serce zabiło mu szybciej.
To naprawdę był miejski szpital. Zidentyfikował budynek po oliwkowym kolorze ścian na pogrążonym w mroku korytarzu, trzech czy czterech szpitalnych łóżkach oraz wygiętym w literę „L” stojaku do kroplówki. Zobaczył leżące na szafce wenflony i kroplówkę, jakieś papierzyska, „kaczkę”… To był ten sam budynek, w którym jako dziecko Smolarek leżał z podejrzeniem wyrostka robaczkowego i w którym kilka lat później zmarła na raka babcia Aniela. Musiał przyznać, że od tego czasu niewiele się tu zmieniło. Westchnął ciężko i wytężał wzrok, żeby lepiej widzieć w ciemnościach. Obok sąsiednich drzwi stał wózek inwalidzki z wgniecionymi do wewnątrz szprychami. Na podłodze leżały stare gazety.
Może remont mają? – pomyślał z nadzieją i poczuł, jak po plecach spływa mu lodowata kropla potu.
Idąc przez długi korytarz, uważnie patrzył pod nogi, aby nie wdepnąć w walające się tu i ówdzie sprzęty chirurgiczne, takie jak miski w kształcie nerki, pudełka z nicią chirurgiczną, a nawet skalpele. W pewnym momencie przyszło mu do głowy, żeby krzyknąć – może ktoś tu jest i w końcu przyszedłby pomóc. Czas najwyższy, by się nim zainteresowano…
- Halo! Haaalooo! Jest tu ktoś? Ktokolwiek? Ech… - Ale odpowiedziała mu tylko głucha cisza. Westchnął niepocieszony, klnąc pod nosem na wszystkich lekarzy i pielęgniarki tego świata. Po chwili doczłapał się do drzwi jakiejś sali, i pchnął je. Otworzyły się z cichym zgrzytem, lecz i tu spotkała go niespodzianka. Pomieszczenie było ciemne i opustoszałe, nie było nawet jednego łóżka, a na okna ktoś zaciągnął grube zasłony. Na dodatek zapachniało jakby zgnilizną. Smolarek skrzywił się w grymasie niezadowolenia i wycofał się rakiem na korytarz. Ruszył dalej, w kierunku drzwi, nad którymi widniała tabliczka z napisem:

ODDZIAŁ POŁOŻNICZY
I PIĘTRO

Był tak skołowany, że mało brakowało, a podniósłby koszulę w poszukiwaniu brzucha ciążowego.
W końcu dotarł na miejsce. Nie bez wysiłku otworzył kolejne drzwi. Na korytarzu zauważył opartą o ścianę kulę rehabilitacyjną, więc wziął ją w dłoń i podpierając się, powoli, stopień po stopniu, zaczął schodzić na parter. Mógł skorzystać z windy, ale stwierdził, że skoro i tak nigdzie nie ma światła, to znaczy, że wyłączono prąd w całym budynku. Na półpiętrze było szerokie okno, lecz ktoś widocznie wybił szybę, bo zasłonięto je czarną folią budowlaną, przez co wszystko tonęło w półmroku. Smolarek miał wrażenie, jakby pochłonęła go otchłań. Znów zadyszał, parsknął, spocił się jak cholera, i po kilku minutach z ulgą postawił stopę na parterze. Dobra nasza, pomyślał, rozejrzawszy się. Jak dorwę tego je*anego medyka, który zostawił mnie tu na pastwę losu, to Bóg mi świadkiem – nogi mu z dupy powyrywam!
Ale po chwili krążenia tu i tam zdziwił się, bo i tu było zupełnie pusto, jakby od dawna, od bardzo dawna, nikt nie postawił stopy w tym mrocznym budynku. Okienko do rejestracji – zamknięte, w środku nikogo. Gabinety lekarskie – też zamknięte; przez szpary na dole było widać, że światła są pogaszone. Nawet sklep obok wyjścia ze szpitala zamknięto na cztery spusty i wyglądało na to, że ktoś zdążył już rozszabrować lokalik do cna. Smolarek znów zaklął w duchu. Wszystkie półki gołe, nawet głupiej wody mineralnej brak, a przecież chciało mu się okropnie pić.
- je*ać to – warknął pod nosem – nic tu po mnie. – Nie miał zamiaru łazić teraz po wszystkich piętrach i prosić się o pomoc, bo pewnie i tak nikogo już tu nie było. Może robią remont i o mnie zapomnieli? – pomyślał. ch*j wie. Po chwili namysłu uznał, że wróci do domu, trochę się ogarnie, a potem od razu na komendę i do gazety. Wszystko powie i jeszcze od sku*wysynów odszkodowanie dostanie, ot co.
Pokuśtykał ku szerokim drzwiom wyjściowym, cisnąc gromy na cały świat.
Nagle coś zachrobotało. Brzmiało to, jakby wielki tłusty szczur drapał pazurami o ścianę. Smolarek zadrżał i zastygł w bezruchu. Nasłuchiwał. Po chwili do jego uszu dobiegł szept, dziwny szept, jakby mamrotanie człowieka wyrzucającego z siebie dosłownie tysiąc słów na sekundę.
- Gdzieidzieszpoczekajniespieszsięporozmawiajmychcężebyśpoczekałjużidęczekaj… - Dziwnie to brzmiało i Smolarek zaniepokoił się. Pomyślał, że za moment z mroku wyłoni się jakiś śmierdzący ćpun i będzie chciał wycyganić od niego parę groszy na działkę mety. Paru takich narkusów znał z uczelni; studentów wyglądających jak zombie, którzy po kilku kreskach na imprezach gadali jak najęci. Czy właśnie takiego widoku żałosnego człowieczka na głodzie powinien się spodziewać?
- W dupie cię mam – rzucił. – Ćpaj se za swoje.
- Poczekajchcęporozmawiaćtodlamnieważne. – Głos robił się coraz donośniejszy, z szeptu zmienił się w mruczącą tuż za głową mowę, i Smolarek naprawdę zaczynał się bać. Zamknęli go w psychiatryku czy po pijaku trafił na sqat dla bezdomnych? – zastanowił się. Nie miał ani grosza, a po grzejniku przecież wszystkiego można się spodziewać…
Był już przy samych drzwiach, dosłownie wyciągał dłoń, żeby je pchnąć, kiedy potknął się o jakieś leżące na podłodze cholerstwo. Kula wypadła mu z ręki, zachwiał się i z całym impetem poleciał na drzwi. Te otworzyły się ze zgrzytem, student jeszcze usiłował złapać za klamkę, by utrzymać równowagę, ale nie zdążył, i z ciężkim hukiem walnął plecami o chodnik na zewnątrz budynku.
Jak tam było gorąco!
Warknął i stęknął. W tej samej chwili poczuł zapach stęchlizny i jakby zgniłego mięsa. Nim drzwi się zamknęły, w mroku szpitalnego korytarza pojawiła się jakaś zgarbiona postać z oczami wielkimi jak piłki do tenisa. Popatrzyła prosto na niego. Na szarej, wysuszonej twarzy Smolarek dostrzegł kilka blizn i świeżo rozorany pazurami policzek. Przerażony odepchnął się piętą od chodnika, drzwi akurat się zamknęły, a postać zniknęła.
Kto to był? Kto albo co…?
Wstał powoli, przełknął ślinę, przetarł dłonią mokre od potu czoło i rozejrzał się. To, co zobaczył, przeraziło go jeszcze bardziej.
Na placyku przed szpitalem leżało kilkanaście ludzkich ciał.
wilinski
Kot

Posty: 5
Dołączenie: 25 Lis 2014, 21:54
Ostatnio był: 30 Lip 2015, 16:34
Frakcja: Zombie
Kozaki: 4

Re: "Promienie Wilka"

Postprzez Plaargath w 04 Cze 2015, 01:36

wilinski napisał(a):wysoka temperatura zabija wszelkie bakterie.
(...)
Dolał do kociołka zimnej wody

No, to wóz albo przewóz. Najpierw sobie, anankasta, zagotował, żeby potem zniweczyć całą operację dolewaniem zimnego?
Image Image

Merkantylizm, srerkantylizm.
Awatar użytkownika
Plaargath
Weteran

Posty: 655
Dołączenie: 23 Mar 2010, 15:12
Ostatnio był: 09 Maj 2025, 12:22
Kozaki: 237


Powróć do Zero z Zony

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 0 gości