Siemka wszystkim!
Nadszedł w końcu ten moment, w którym to wybijam się ponad dwa opowiadania. Przedstawiam Wam nową, tym razem autorską historię osadzoną w klimatach postapokaliptycznych, ale tym razem już nie postnuklearnych. Zaciekawiłem? Mam nadzięję!

. Zapraszam do zapoznania się z tekstem i serdecznie proszę o komentarze!
Opowiadanie zostało już skorygowane przez matekfpol, co z pewnością umili Wam lekturę. Dzięki Wielkie Matku!
Jeszcze raz proszę o komentarze!
Do KońcaI- Zjedz coś. Musisz jeść. – powiedział nie więcej niż osiemnastoletni chłopak wyciągając w stronę leżącej na łóżku dziewczyny łyżkę z jedzeniem. Młodzieniec siedział pochylony na starym składanym krześle. W pomieszczeniu panowała niska temperatura, przez co widać było unoszącą się nad łyżką parę, podobnie jak oddech. Obok na ziemi leżała przenośna, turystyczna kuchenka z niewielką butlą gazową. Na palniku znajdowała się rozgrzana puszka z gotującą się w niej zupą. Wokół można było dostrzec kilka rowerów, starą sofę, puste pudełka i drewnianą półkę z najróżniejszymi rzeczami. Pomieszczenie miało również naprzeciwko łóżka schody, które wiodły na górę. Wnętrze rozświetlała słaba poświata z zamontowanej pod sufitem żarówki, ale mimo to w pokoju panował półmrok.
Chłopak ubrany był w szarą kurtkę i brudne ciemne jeansy, a na dłoniach miał stare zielone rękawiczki. Brązowe włosy łagodnie opadały mu na czoło, a twarz z przynajmniej kilkudniowym zarostem zdradzała troskę i wewnętrzny niepokój. Swoimi niebieskimi oczami uważnie i z cierpliwością wpatrywał się w leżącą przed nim dziewczynę w podobnym wieku. Była szczelnie przykryta grubą kołdrą i wełnianym kocem, tak że widać było jedynie jej głowę. Ciemne brązowe oczy z wysiłkiem wpatrywały się w młodzieńca spod długich, kasztanowych włosów. Chłopak ostrożnie odgarnął jej włosy na bok czując przy tym nienaturalne ciepło bijące z jej czoła. Twarz dziewczyny była bardzo blada, a usta lekko sine. Miejscami widać było krople potu, a cała głowa co chwilę lekko drgała. Mimo widocznych objawów wysokiej gorączki, leżąca łagodnie uśmiechała się do swojego towarzysza spod przymrużonych oczu.
- Proszę cię. Chociaż odrobinkę – chłopak ponowił prośbę błagalnym głosem – Nic nie jadłaś od wczoraj. Proszę, tylko kilka łyżek.
- Ale ja nie jestem głodna… Naprawdę Andy… nie mam ochoty… - odpowiedziała z widocznym wysiłkiem i głośno zakasłała. Od kilku dni podwyższona temperatura praktycznie jej nie opuszczała.
- Evelin, proszę cię. Jedna łyżka i dam ci spokój. – chłopak nadal ją namawiał. Po tych słowach zbliżył łyżkę do jej ust i nie widząc sprzeciwu, podniósł lekko jej głowę i powoli przechylił łyżkę. Dziewczyna z wysiłkiem przełknęła, po czym głośno lecz spokojnie odetchnęła.
- To co, może jeszcze jedną? – spytał z nadzieją w głosie Andy i odwrócił się w stronę kuchenki, ale Evelin odpowiedziała:
- Nie, na razie nie… - i po chwili dodała – Dziękuję, skarbie.
- To może chcesz wody? Od trzech godzin nic nie piłaś. Martwię się o ciebie… - powiedział patrząc jej uważnie w oczy.
- Może za chwilę.
- Dobrze.
Następnie wstał i podszedł do stojącego niedaleko, niewielkiego stolika. Wśród wielu drobiazgów leżało na nim małe, czerwone pudełko. Andy otworzył je i chwilę w nim pogrzebał, po czym wrócił do Evelin i usiadł na krześle. W jego ręce spoczywał termometr i kilka tabletek.
- Połknij to. – powiedział podając jej tabletki i szklankę z wodą, która leżała przy łóżku. Dziewczyna posłusznie przyjęła podane do ust tabletki i powoli popiła. Gdy przełknęła, chłopak uchylił lekko kołdrę i włożył jej pod pachę termometr. Evelin wzdrygnęła się, ale nic nie powiedziała. Przez kilka minut leżała z zamkniętymi oczami oddychając ciężko, czując przy tym nieustanne i czujne spojrzenie Andy’iego. Po chwili termometr znajdował się ponownie w rękach chłopaka. Ten popatrzył na niego chwilę, po czym wstał i odłożył go na miejsce.
- Ile? – spytała nadal z zamkniętymi oczami dziewczyna. Po kilku sekundach usłyszała:
- Mniej. Trochę spadło.
- To dobrze – powiedziała, po czym spytała ponownie:
- Ilu dzisiaj widziałeś?
Słysząc to pytanie Andy stanął w miejscu i wzdrygnął się. Po chwili namysłu rzekł:
- Jednego. Szedł na zachód. Tak jak wszyscy.
- Jednego?
- Tak.
Nie była to jednak prawda. Od kilku dni przez niewielkie miasteczko w stanie Maryland, w jakim się znajdowali przechodziło dziennie kilka grup ludzi. Niespełna pół roku temu na świecie wybuchła pandemia choroby łudząco podobnej do pospolitej grypy. Patogen, który ją wywołuje nazwany został przez prasę „GK-Virus” od słów „Genetic Knot*”. Ludzie jednak szybko przekonali się o jego sile i rozszyfrowali nazwę jako „Global Killer** - Virus”. I nie mylili się.
W ciągu pierwszego miesiąca sporadyczne zachorowania pojawiły się w jednej trzeciej krajów na świecie. Gorączka, ból mięśni, osłabienie, kaszel. Początkowo WHO*** nie podjęło żadnych kroków. Ministrowie poszczególnych krajów również.
Przez następne trzy miesiące spotykano się z masowymi zgonami. Chorzy po ciężkiej i nierównej walce, mimo różnorodnych leków i kuracji umierali po kilkutygodniowej batalii. Lekarze byli bezradni. Zawiodły wszelkie znane metody leczenia. Zaczęła się panika, masowe ucieczki z domów. Podobnie jak w innych krajach, również w USA nie można było stwierdzić ogniska choroby. Wszędzie spotykano przynajmniej pojedyncze przypadki. Na rozkaz prezydenta wprowadzono stan wyjątkowy, do akcji wkroczyła Gwardia Narodowa. Izolowano chorych. Żony oddzielano od mężów, matki od dzieci. Świat podzielił się między zarażonych i tych, którzy jeszcze wśród nich nie są. Społeczeństwo zaczęło się buntować. Walczyć o przetrwanie. Zaczęły się masowe egzekucje.
Od ponad miesiąca świat jest już wyludniony. Domy opustoszały, ulice ucichły. Ci, którzy żyją zmierzają na zachód. To tam, podobno, jest bezpiecznie. „Zielona strefa, wolna od choroby” – tak przedstawiały to media kiedy jeszcze funkcjonowały. Kiedy jeszcze była nadzieja.
Wraz z końcem porządku skończyło się człowieczeństwo. Ludzie zaczęli walczyć o siebie i swoich najbliższych. Na światło dzienne wyszła dotąd głęboko skrywana, zwierzęca natura. I prawda o tym, że człowiek w obliczu zagrożenia nie cofnie się przed niczym. Byleby przeżyć. Choćby jeden dzień dłużej.
Andy odwrócił się plecami do dziewczyny i znowu podszedł do stołu. Z kieszeni kurtki powoli i ostrożnie wyjął rewolwer, który udało mu się wziąć z domu, kiedy w pośpiechu wraz ze swoją rodziną i Evelin opuszczali miasto. Jej rodzice byli w tym czasie w Londynie.
Otworzył bębenek i spojrzał na jedyne trzy naboje jakie posiadał. Po chwili namysłu na powrót załadował broń i schował ją w kieszeni, po czym podszedł do dziewczyny i widząc jej senność cicho powiedział:
- Ev, kochanie, muszę na chwilę wyjść i poszukać czegoś do jedzenia. Znajdę kilka konserw i natychmiast wracam. Dobrze?
- Dobrze… - usłyszał w odpowiedzi słaby głos. Chora była widocznie osłabiona, a wzmożone krople potu na jej czole świadczyły na nawrocie gorączki. Andy lekko dotknął jej czoła, po czym wyłączył stojącą niedaleko kuchenkę i powoli, jak najciszej podszedł do drzwi i zaczął wspinać się po starych, drewnianych schodach, które trzeszczały przy każdym kroku. Gdy doszedł do drzwi, usunął założone przez siebie dla bezpieczeństwa blokady. W chwili, kiedy przekręcał klamkę, usłyszał za plecami słaby, zmęczony głos:
- Jesteśmy tutaj bezpieczni, prawda?
- Tak kochanie. Jesteśmy tutaj bezpieczni.
Andy otworzył drzwi i zrobił krok naprzód. Znajdował się teraz w korytarzu dwupiętrowego domu. Hol wiódł na obie strony, miejscami przerywany drzwiami do różnych pokoi. Chłopak zamknął drzwi i zamaskował je tak, by z zewnątrz wydawały się od dawna nieużywane. Gdy skończył, wyjął z kieszeni czapkę i założył ją na głowę. Następnie zapiął kurtkę i ruszył w prawo. Mijając drzwi do kuchni, schody wiodące na górę i kilka mniejszych, zamkniętych pokoi przechodził obok porozrzucanych bezładnie rzeczy i poprzewracanych mebli. Właściciele domu musieli opuszczać go w dużym pośpiechu. Po chwili doszedł do drzwi wejściowych. Lekko je uchylił i rozejrzał się na zewnątrz. Wokół leżało wiele liści, które przykrywały do niedawna ładnie utrzymany trawnik oraz równą, kamienną ścieżkę prowadzącą od drzwi do furtki. Według obliczeń Andy’iego był już 27 października.
- No dobra… Trzeba to zrobić – powiedział do siebie, dodając sobie otuchy. Ruszył niepewnym krokiem w stronę furtki nieustannie rozglądając się naokoło w poszukiwaniu ludzi. „Obym tylko nikogo nie spotkał” – rzekł do siebie w myślach i ruszył pewniej. Po chwili znajdował się już po drugiej stronie ulicy idąc na wschód. Wyjął złożoną i lekko już wytartą mapę okolicy i nie zwalniając kroku zaczął ją studiować. Na rysunku widać było zaznaczone czerwonymi krzyżykami budynki, które były położone blisko siebie i ciągnęły się wzdłuż jednej z kilku większych ulic. Szurając butami o świeżo opadnięte liście, Andy schował mapę i zaczął przypatrywać się budynkom. Po kilku minutach zatrzymał się przed małym, jasnobrązowym domem z numerem pięćdziesiąt sześć. Ostrożnie wyjął rewolwer i naciągnął kurek. Następnie otworzył furtkę i wszedł na niewielki ogródek idąc w stronę drzwi. Gdy spróbował je otworzyć, okazały się zamknięte. Podszedł więc do najbliższego okna i wybił je. Po chwili znajdował się w głównym pokoju. Podobnie jak w innych domach, tak i tutaj wiele rzeczy było poprzewracanych i potłuczonych, niczym po gruntownym, szybkim przeszukaniu. Niepewnie i z lekkim przestrachem ruszył w głąb pomieszczenia do korytarza ciągle trzymając rewolwer. Hol okazał się niewielki i ciasny, kończąc się przy kuchni. Idąc jak najciszej Andy dotarł do ostatniego pomieszczenia i z ulgą zobaczył, że nie wszystkie półki są pootwierane. Będąc we wcześniejszych domach zdążył zaobserwować, że wtedy nie ma nadziei na znalezienie czegokolwiek. Z nadzieją podszedł do najbliższej i otworzył ją. W środku znajdowało się kilka pustych słoików i jeden pełny schowany w głębi. Szybko wyjął go i dokładnie obejrzał. Z radością zauważył, że jest to konfitura, zapewne truskawkowa. Uśmiechając się i ciesząc jak nigdy zaczął pokrzepiać się na głos, a nawet śmiać. Chwilę potem wrócił do przeszukiwania pomieszczenia.
Gdy skończył spojrzał na swoje łupy. Prócz słoika znalazł także otwartą już torebkę z niewielką ilością makaronu, mały sok pomarańczowy w szklanej butelce i dwie puszki ze śledziami. Od dawna nie znalazł tak dużo w jednym domu. Zarzucił sobie torbę z rzeczami na plecy i teraz już pewniej ruszył w stronę korytarza. Przechodząc obok półprzymkniętych drzwi jednego z pokoi kątem oka zobaczył jakąś dużą, różową rzecz stojącą na podłodze, która przykuła jego uwagę. Zatrzymał się przed drzwiami i powoli je uchylił. W środku przy ścianie znajdowało się sporych rozmiarów łóżko dziecięce, a obok niego mała szafeczka takiego samego koloru. Na ścianach widoczne były zdjęcia kwiatów i małych zwierząt oraz kilka dużych naklejek przedstawiających bajkowe postacie. Wokół stały też dziecięce zabawki, które wydawały się nietknięte. Na łóżku wisiał kolorowy kalendarz z odrywanymi kartkami. Gdy Andy ukucnął przy nim, zobaczył krótkie zdanie, które brzmiało: „Mała Alice już tylko za…” i wiszącą obok odrywaną kartkę „63 dni”. Po prawej stronie przyczepione było zdjęcie młodej, dwudziestokilkuletniej kobiety w ciąży. Miała promienisty uśmiech pełen radości i nadziei. Po dłuższej chwili wpatrywania się w jej postać, Andy wstał i bez słowa ruszył spokojnym, wolnym krokiem w stronę wyjścia. Po chwili był już przy oknie, którym wszedł do środka. Dopiero teraz zauważył sporych rozmiarów zdjęcie na jednej ze ścian. Przedstawiało tą samą kobietę u boku wysokiego, przystojnego mężczyzny. Oboje stali na plaży o zachodzie słońca i uśmiechali się do siebie. W tle widać było łagodny, niczym nie zmącony ocean. Andy pomyślał, że jej uśmiechu nie zapomni do końca życia.
- Ev, śpisz? – spytał półszeptem schodząc po schodach. Starał się to robić jak najciszej, ale stare drewniane stopnie skrzypiały przy najmniejszym ruchu. Gdy znalazł się przy dziewczynie zobaczył, że udało jej się zasnąć. Lekko dotknął jej czoła czując podwyższoną temperaturę. Łagodnie pogłaskał ją po włosach, a następnie szczelnie przykrył. Gdy skończył, podszedł do stołu i wypakował torbę. Potem usiadł i napił się wody. Od czasu wyjścia z tamtego domu nie mógł przestać myśleć o tej kobiecie, jej mężu i małej Alice, której zapewne nie dane było się urodzić. Nagle, bez ostrzeżenia wybuchnął płaczem. Oparł się łokciami o kolana i po cichu łkał. Początkowo starał się to powstrzymać, ale na próżno. Nagromadzone przez wiele dni emocje teraz znalazły ujście i niczym rwąca rzeka, która przełamała tamę, bez końca wypływały w postaci łez i płaczu.
- O Jezu, Jezu… Dlaczego… - powtarzał do siebie na głos co chwilę zerkając na śpiącą Evelin.
*Genetic Knot – ang. Genetyczny Węzeł
**Global Killer – ang. Globalny Zabójca
***WHO – World Health Organization – ang. Światowa Organizacja Zdrowia