przez histrej w 13 Lis 2011, 23:40
Jest to początek ponad 60 stronicowego opowiadania, bez zakończenia, które pisałem w przestrzeni 2010/2011. W sumie, też pierwszego opowiadania który wyjdzie z mojej szafy. W sumie nie wiem czemu je wygrzebałem, ale po prostu chyba w końcu dorosłem do otrzymywania konstruktywnego beszta od ludzi. Miłej lektury.
Parka przemaka, wilgoć przechodzi każde włókno, ruskie, niby dobre, cholera wszystko ma swoja cenę, nie nierozerwalny, niepalący się materiał a cholera deszcze jak sito przepuszczą. Bywało gorzej, ale mam teraz tylko złe przeczucia, taki deszcze o tej porze, świadczy tylko o zmianach, a w zonie trzeba je dostrzegać szybko. Rozprostuj palce, sprawdzi uprząż maski, klamry przytrzymującą gnata, sprawdzić czy taśma izolacyjna jest dobrze poklejono w przerwach kurtki, nic nie da się zrobić w taka pogodę, myśli się tylko o tym deszczu, a deszczy pada, zamieniając stare wydeptane ścieżki w rwący potok. Nie przeszkadza mi to, znam je na pamięć, udało mi się przeżyć w tym świecie już sześć lat, zona była dla mnie łaskawa gdy uciekłem z świata w którym nie dawałem sobie rady do niej, początkowo traktowałem ja jak kolejna prace, miejsce które miało pozwolić zapomnieć, pracowałem - żyłem w niej tak by zapominać o wszystkim dobrym, co poza jej granicami zostawiłem, o każdym fragmencie dobra co tam, spotkałem. Chciałem wierzyć w brudny, nieuczciwy świat który tu znalazłem. Uciekłem przed samym sobą, bo nie dałem rady wytrzymać w niemoc, w która sam popadłem. Nogi niosły mnie samoistnie do celu mojej podróży, ominąłem zapomniane ruiny gospodarstw porośnięte już wieczną trawa, każde z nich mogło opowiadać osobny dramat ludzi wysiedlonych w pamiętnym okresie wiosny 1986 roku, a także wydarzenie późniejszych lat gdy śmiałkowie zasypiali w nich, by umiera powoli w obiciach piołunu, wieczna trawa, niebezpieczna istota, oplątująca śpiących, kiedyś jakiś naukowiec próbował to mi wytłumaczyć, ale jestem idiota tylko, dobrze przystosowanym idiota. Nie umie jednej rzeczy zawsze zrozumieć, zawsze gdy idę zamyślamy się: myślę o wszystkim innym, ale niebezpieczeństwa mnie tu omijaj, nie zważam tak naprawdę uwagi jak idę, każdy krok robię automatycznie jakbym się urodził w tym celu aby pilnować wschodnich rubieży zony, i najgorszego z możliwych wejścia do niej, wrót piekieł. Na deszczowym horyzoncie za opuszczanej wioski malowało się niespotykane zjawisko, rozciągający się wypalony las, osmolone pniaki nigdy nie dopalonych drzew, cuchnących zapachem spalonego mięsa -ludzkiego- bo zwierząt tu nigdy nikt nie widywał. Ta myśli dawniej poprawiała mi humor, zero stworzenie, mutacji, dewiacji organizmu-nic- było to pocieszające do momentu kiedy zrozumiałem jak częste sugerujesz się w przeszukiwaniach pustych budynków, odchodami zwierzęcymi i śladami ich aktywności. Skraj lasu zbliżał się nieubłaganie, powoli czułem ciepło bijące z ukrytego w nim niebezpieczeństwa. Ubieram wzmocnioną maskę przeciwgazową , według daty na pochłaniaczu już dawno jest przeterminowany, ale sentymenty do niej nie pozwala mi jej wyrzucić, osmalona szyba mówi mi gdzie znowu idę, do mojego prywatnego Hadesu, skrawka mej ukochanej która znam jako jeden z wybrańców. Kontroluje całość oporządzenia, klamry, pasy, wszystko syntetyczne odporne na wysoka temperaturę, wszystko z śladami zużycia, nic nowego, sprawdzone działające, naprawiane na własną rękę, taki był mój urok- nie lubiłem nigdy nowość nosić przy sobie, rzeczy muszą mięć dusze i to co ja posiadam ma ją. Chowam wszystko co nie co nie przetraw wyrazie błędu, w starej stacji przekaźnikowej, każdy zna to skrytkę, ale nikt nie odważyłby zabrać z niej cokolwiek mojego, renoma, a raczej szacunek do osoby która przez ostanie dwa lata opiekuje się kotami, nowo przybyłymi i to od początku nieraz wyciągający ich z anomalii. Przestaje wspominać, jedyne o czym teraz myślę to o deszczu chce się nim na te ostanie chwile przed sprawdzeniem tego przeklętego miejsca, delektować. Dalej będzie dla mnie tylko oparzenia, niemiłosierne ciepło, pot i smród, smród przenikający najgłębsze odmęty świadomość, słodkawy, mdły czasem jak mam pecha spotykam dogorywające ciało. Wchodzę na ścieżkę, którą przysypuje szary pył.Pył nieustanie tańczy w nieznany nikomu rytmie, gdzieniegdzie, w swych podskokach uaktywnia uśpione anomalie, i ogień spokojnie wiruje w bure nieba. Klękam przesypuje pył, jest suchy wilgoci nie dostaje się do jego królestwa nigdy. Wchodzę w głąb, wilgoć która nasiąkłem wcześniej daje o sobie znaki, szkła w masce są pokryte para, nie da się z nimi teraz nic zrobić, powietrze jest tu zbyt suche, nienadająca się do oddychania bez przefiltrowania. Gdy tylko minąłem jedyne z stojących drzewo w tym lesie, które wiecznie było spowite w płomieniach ognia,zaatakował mnie spazmatyczny kaszel, zgiął mnie w pół, wiem ze za chwile będę pluł krwią, na szkłach widzę czerwień, aksamitnie jasną, przepełniona tlenem krew z płuc. Strefa daje i odbiera, dała mi nowe życie, odebrała mi zdrowie, coraz mniej widzę, mroczy mi się przed oczami, każdy mięsień odmawia posłuszeństwa. Upadam. Ciemność, budzę się w całkowitej ciemność, wyrywam się, rzucam, rozrzucany pył tworzy magiczna mgiełkę na tle księżyca, wygrzebując się, drzewa za mną niema, pył porwał mnie w swój nurt. Klasyk jak zawsze muszę zemdleć, na samym początku obchodu. Widzę w oddali parę latarek, patrol wojskowy pewnie, zastanawia mnie ich zachowanie od ponad 5 miesięcy nic nie wyprowadzaliśmy z zony ta droga, wojsko wie dobrze o tym, zbyt dużo kosztowało to handlarzy aby ten szlak został zamknięty od wewnątrz, tak aby nikt nie przerzucał tedy bez ich wiedzy anomalii. Jedynie ja przez gildie mam prawo przebywać tu i jako jeden z niewielu znam tę miejsce wystarczająco dobrze by nie spłonąć żywcem. Takie zachowanie u nich mogło świadczyć jedynie ,że chcą coś wprowadzić do zony, a raczej chcą się pozbyć kogoś wierzącego, że tedy przejdzie. Bydło, przez nich pisałem więcej listów niż musiałem, wszystkie o jednym temacie, do obcych ludzi, którzy byli mi tak podobni do moich rodziców, którzy czekają z wytęsknieniem ze ich dziecko wróci. Nie wracały. Przeklinam w duszy ze nie mam przy sobie swojej sajgi, staruszka - gruchot- ma za to kopa, jakbym ich zaskoczył kto inny by pisał listy, kłamliwe listy o mordercach ginących za swoja ojczyznę. Chce splunąć, kolejne ograniczenia, moja akcja skoczyła się na opluci samego siebie. Ruszam do nich, i tak mnie zobaczą a jeśli, to dla nich jestem i tak martwy, tak jak ta osoba której tłumacza teraz trasę, wiem o tym, robią to samo co ze mną 6 lat temu. Wymyślany kierunek marszu, wypluty z rozpijaczonych ust, żołnierzy którzy za garści rubli zabija przyjaciela. Pył spowolniał mnie, gdy widzę jak wchodzi nieszczęśnika na otwarty teren zaczynam biec, nie da się, pył nie pozwala interweniować, po paru krokach rezygnuje z próby, idę. Nie ma sensu zona sama musi ustalić czy jest warty przeżycia . Widzę jak żołnierze odchodzą, ich stroje maskujące szybko zapewniają im ochronę przed moim wzrokiem, skupiam się na ich ofierze. Próbuje krzyczeć, ale zmęczony przełyk nie pozwala. Idę jak najszybciej w jego stronę, co za idiota, jak można myśleć ze przez wojskowych się dostanie dostaniesz do strefy. Jedynie gdzie cie zaprowadzą, to na cmentarz. Od przemytu ludzi do zony jest gildia handlarzy, oni zapewniają bezpieczne przejeść obok wojskowych postronków w strefie kordonu. My pojedynczy stalkerzy jesteśmy zbyt zmieni, mało ważni a także zbyt szybo umieramy, nie umiemy wryć się w pamięci wojskowych, dla nich jesteśmy zawsze problemem. Bez cech specyficznych, rabusiami, przyczyną tego ze oni tu są- dla nich to wystarczający powód aby nas nienawidzić- zabija każdego słabszego, albo samotnika jakiego napotkają w czasie swoich patroli, do większych grup nie podejdą, boja się. W końcu mnie zauważa, dzięki bogu, chwile dalej znajduje się skupisko anomalii, czuje to. Stoi, przyglądam mu się, na oko metry siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt, resztę trudno określić. Mam złe przeczucie. Pokryta pyłem, postać patrzy się na mnie, coś mówi, nie słyszę zbytnio tego, pokazuje na migi jedynie aby stałą w miejscu, przyglądam sie dalej, mieszanina stroju-cywilnego i wojskowego- nie napawa mnie optymizmem, plecak jest niczym nie zabezpieczony, spłonął, przy pierwszym kontakcie z ogniem. Maski przeciwgazowej nie umiałem rozpoznać, za dużo skrywał kaptur, ale było coś nie tak, rzadko spotykane w sylwetce, w sposobie stania, coś niewiarygodnie kobieco niebezpiecznie. Podszedłem, obca spoglądała na mnie obserwował każdy mój ruch przez wertepy pyłu, obszedłem ją do o koła, z bliska było jasne, kobieta, wyższa ode mnie o parę centów. W końcu wychrypiałem powitanie. Mój rosyjski od czasów szkoły się wyostrzył, wielokrotnie używany, ale to co usłyszałem w odpowiedzi jasno sugerowało, ze dziewczyna nie jest ani Rosjanką ani Ukrainką, najwyżej uczyła sie kiedyś tego języku ale nigdy skutecznie nie używała. Zabełkotałem coś, z angielskiego, teraz to mój poziom był zbyt słaby aby był komunikatywny, a do tego, nie otrzymałem, żadnej odpowiedzi. Pewnie stres, może maska zbyt mocno zniekształca głosy, w sumie ja sam jak na pierwszy kontakt popełniłem zbyt dużo błędów. W końcu usłyszałem od niej klasyczne zwroty wymieniania po kolei „czy znasz ten język” w danym, rozpoznałem tylko niemiecki i angielski, tylko szkoda ze nie umiałem w żadnym z nich, po tych 6 latach odwyku od świata. Beznadzieje sytuacji, napełniała mnie irytacją po niej też było to widać, staliśmy w miejscu, patrzyliśmy na siebie i za cholerę nie wiedzieliśmy jak się z komunikować.
–ku*wa mać, -syknąłem i zacząłem pokazywać na migi, że ma iść za mną- nie wiem czy rozumiesz, ale dla twojego dobra, za mną.
- Polak ? –odpowiedziała, w głosie było coś bardzo znajomego, zbyt- cholera już myślałam ze nigdy nie uda mi się znaleźć kogoś z kim....
-Cicho bądź,- przerwałem nauczyłem się tego jucz dawno, nie daj kotowi dojść do słowa- nie wiem co ty tu robisz, jaki jest cel tego ale jesteś teraz pod moja opieka, postaram się aby ci się nic nie stało, kocie –to słowo zabolał -wyprowadzę cie stąd, i załatwię ci bilet powrotny do wielkiej krainy teraz za mną. I nie chce nic o tobie wiedzieć. Nigdy nie byłem taki dla kotów ale przeczucie, ukucie w duszy, czułem ze dużo się zmieni. Pot zalewał mi oczy, zimny chodzi, dookoła nas drzemały gotowe, by spalić wszystko, anomalie, bałem się, że to może być ona. Parę słów, zniekształcona barwa głosu przez maskę, podobna postura, ile może być takich kobiet setki, tysiące. Nienawidziłem wielkiej krainy, uciekłem od niej i znalazłem spokój tutaj, ale wszystko co się zaczyna ma też swój koniec. Tak jak las utopiony w pyle, tańczący swój taniec, tak moja paranoja minęła zaraz za nim. Chłodny deszcz odmywał nas z pyłu, uspokoiłem się, rozkazałem jej zaczekać na mnie, ruszyłem po swoje rzeczy, przez ramie zobaczyłem jak wyciąga aparat, nie interweniowałem już, nie chciałem myśleć skupiłem się jedynie na przejściu 50 metrów, i wyciągniecie rzeczy które tam pozostawiłem i jeszcze jednego pakunku. Paczkę wrzuciłem do plecaka, wróciłem się do niej.
-Chodzi, idziemy, nie stój tak- powiedziałem.
-No ok, jestem.....
-Stul pysk, do ku*wy,- przerwałem jej -mówiłem abyś się nie odzywała-zbyt bardzo się bałem, zbyt bardzo wierzyłem w przeczucie którym obdarzyła mnie strefa, a paranoja na nowo zaczęła lgnąć w moich myślach. Słyszałem jej klniecie, nie miałem wyboru, znowu się zacząłem bać o kogoś, przechadzać pomiędzy opustoszałem ogródkami działkowymi, gdzie do domów przez rozbite szyby wpadał deszczy, zarośnięte dziwnymi formami roślinnymi pnącymi się wokół ścian jak sieci malutkich pajęczyny, dziwne światła, purpurowe łuny niosły się z uchylonych drzwi niektórych budynków, bałem się o nią, o siebie, wracając tak zwaną bezpieczna droga, wszak odmianą od tej która do pieklą przywędrowałem, przecież zawsze wiadomo była jedna rzecz. W zonie nigdy nie wraca się ta samo droga. Tak jak w życiu nigdy nie wchodzisz do tej samej rzeki, nigdy, a jeśli człowiekowi raz się uda ? Czy niema prawa próbować zawsze, do końca? Z zamyślenia wybił mnie bul, wszystkie artefakty ostrzegawcze zapaliły się, bolały, padłem na ziemie ciągnąć ja za sobą. Grząska błotnista droga zamortyzowała upadek, a nad naszymi głowami przeleciały chmurki rozpędzonego śrutu, wystrzał rozbiegały się do o koła, tłumione ścianami budynków, wdrapałem się na nią jak leżała. Przykryłem własnym ciałem, cała nadzieja w kamizelce i paru artefaktach jeżeli zechcą do nas strzelać, bez większych obrażeni wytrzyma parę strzałów z śruciny,a po tym padną a z lekkiej kamizelki zostanie sito. Rozglądałem się, szukałem celu w który mogę wymierzyć z sajgi, nabierając coraz większy respekty, nie do przeciwników ale do mojej „nieznanej” towarzyszki, czy z starach ,a może taki charakter -siedziała cicho, nie panikowała. Dawała mi pełne pole do działania. Nadal bez rezultatu przeszukiwałem wzrokiem pobliskie domki, wyłamane deski, odpadająca farba, stara firana w oknie, coraz więcej detali zapamiętywałem otoczenie, zbierałem informacje, ale przeciwników nie dało się mi zauważyć.
-Teee stalkerze- wołanie z budynku, co najmniej wiem gdzie są-wstawaj , na tej drodze obowiązuje myto, rozumiesz ?- podpity głosy, kolejny degenerat polujący na wracające koty.
-Czyli ile do cholery?
-Wystani, obejrzy co masz i ustalimy cenę, twój kupel także.- cały czas ten sam głosy, ilu mogło ich być? Jak dwóch mam szanse.
-A jaka mam gwarancie, nie zabijecie mnie odraza? – odbezpieczam strzelbę, cholerstwo warzyło, magazynki trudne do zdobycia, ale niewiele jest strzelby automatycznych w zonie.
-Masz moje słowo, Miszki Adryjowskiego.
-Mi to nie wystarczy, ale jeden h*j i tak nie mam wyboru. Podryw, szybkie strzały w chatę, grube pociski penetrowały ścianę, przy oknie pojawiały się dziury wielkość pieść, automat wypluł z siebie cały magazynek zanim usłyszeliśmy krzyk, przenikliwy jak ubijanego zwierzęcia, ostatni jazgot bandyty. Kolejne wystrzały, domek na lewo, dwie wiązki równocześnie wystrzelanego śrutu zatrzymały się przed de mną , artefakty zadziały, wcisnąłem kolejny magazynek z naprzemiennie poukładanymi pociskami breneki i grubego śrutu do karabinu i zmieniłem zafascynowanego widokiem lewitującego śrutu, faceta w krwawą breje. Ciche sykniecie, artefakty zdechły, śrut opadły. Patrzałem na dziewczynę leżącą na ziemi, zadławiło mnie, wszystko zaczęło wirować kaptury pokrywający jej głowę opadły, a rudy potok włosów mieszał się, burym błotem. Ciche szlochy dobiegały spod maski.
-Żyjesz?- głupie pytania, ale każdy inne w tej samej sytuacji miało tyle samo sensu, „nic ci nie jest”, „wszystko w porządku”, głupie słowa o tym samym znaczeniu, kiedy po raz pierwszy stajesz w takiej sytuacji. Musiałem wyprowadzić, ja stad jak najszybciej, tak aby nie widział cały, może być w szoku, każdy inaczej reaguje kiedy spogląda w oczy śmierć. Jeszce inaczej kiedy sam kogoś zabijasz, to pierwsze jest o wiele prostsze, niema po tym odpowiedzialność, Szeptów ze nie musiałeś ich zabijać.
-Taakkkkkkk.... strzelali do ciebie, jak?...nic ci nie jest? -potok słów wypłynął z niej, jąkała się, nie do końca jasno formułowała pytani, płakała, a maska tym bardziej utrudniała zrozumieć to co mówiła.
- Ciiiiii rudzielcu, będzie dobrze, zawsze będzie dobrze- rudzielec sam się przewinął przez język- no chodzi idziemy stad, czym szybciej ruszymy tym szybciej to rozchodzisz. Obiecuje, jak stad pójdziemy będziesz mogła mnie zasypać pytaniami a teraz chodzi. Szliśmy, razem, w od mety żółtawej zony. Zbliża się okres plonów na Ukrainie, gdy cały kraj był pokryty wspaniałym słońcem a u nas zanosiło się na długie deszczy.