Skoro Ric wrzucił swoje opowiadanie konkursowe, to pójdę za jego przykładem i wrzucę też moje

Sporo osób miała okazję czytać je drogą calebową (

), acz ci co nie mieli okazji, być może z chęcią je przeczytają, albo znajdą tam jakieś inspiracje. Tytuł wymyśliłem na chwilę przed wysłaniem pracy na konkurs, ale w sumie pasuje do tematu opowiadania...
Miłej lektury!
____________________________________________________
Kap, kap, kap…
Raz, dwa, trzy…
Kiedy człowiek siedzi w celi bez żadnej perspektywy przeżycia następnej doby, zaczyna interesować go wszystko. Kapiąca z sufitu woda, rozrastająca się na ścianie pleśń, czy gryzmoły poprzednich ‘lokatorów’. Umysł zaczyna rozpaczliwie szukać czegoś, co pozwoli nie skupiać się na nieuchronnie nadchodzącym widmie wyroku. W takiej chwili nawet obserwowanie schnącej farby wydaje się być rozrywką godną nocy w Las Vegas… Z tego też powodu zaczynam wspominać wydarzenia z ostatnich dni i godzin – nie wiem, czy w ten sposób chcę zrobić swoisty rachunek sumienia i szukać odkupienia winy, czy po prostu zabić nudę…
Kap, kap, kap…
Siedemdziesiąt cztery, siedemdziesiąt pięć, siedemdziesiąt sześć…
`````````````````````
- …a major – czyli ja! – jest dla was jak matka, sucza wasza mać! Rozumiemy się??
Major Prochow drze się na kotów tak samo, jak na każdych poprzednich… I nadal nie rozumie, dlaczego cały oddział ma problemy z zachowaniem powagi. Podobno zanim wylądował w Zonie, w wojsku też był majorem – widać ta ranga jest mu pisana. No nic, wracam do wykonywania obowiązków wartownika przy wejściu do naszej części Baru – do kwatery głównej Powinności. Jeszcze dwie godziny i zmiana wachty… Mam ochotę wrócić do lewitowania umysłem po swoich wspominkach i fantazjach, jednak nie jest mi to dane. Z megafonu rozlega się głos:
- Dzienna czata bramy głównej ma natychmiast zgłosić się do sztabu! Powtarzam: dzienna czata, zgłosić się do sztabu!
Chcę spojrzeć na współ-wartownika, ale na próżno – akurat dziś stoję sam. Wzruszam ramionami sam do siebie, po czym zmierzam w kierunku bunkra dowodzenia, po drodze witając skinieniem głowy strażników. W końcu staję przed generałem, prostuję się na baczność i salutuję. Ten odpowiada tym samym gestem, po czym odzywa się:
- Żołnierzu! Dziś wasz wielki dzień! Będziecie brać udział w prawdziwej akcji.
Zapewne zauważa jak zaświeciły mi się oczy na te obietnice, więc kontynuuje w podobnym tonie:
- Po Zonie krąży ZDRAJCA, który miota oszczerstwa przeciwko naszej frakcji! Rozpuszcza plotki i wrogą propagandę na nasz temat! – zaczyna krążyć po pomieszczeniu, unosząc głos – Nie możemy pozwolić, aby taki… wywrotowiec psuł nasze dobre imię! Dlatego, żołnierzu – tu zatrzymuje się i spogląda mi głęboko w oczy – będziecie towarzyszyć naszemu ekspertowi do spraw… public relations. Pomożecie mu w wykonaniu zadania. Zrozumiano?
- Ta’ jest, generale! – zamaszyście salutuję na potwierdzenie swoich słów. Przy okazji, kątem oka przyglądam się ‘specjaliście’. Krępy facet, około czterdziestki, brodaty jak Rumcajs i z paskudnymi śladami poparzeń od elektryczności na twarzy. Widocznie wpadł w anomalię… Ma na sobie lekką kamizelkę kuloodporną, dodatkowe ochraniacze na kolanach, łokciach oraz barkach, a przez ramię przewieszoną dubeltówkę myśliwską. Istny łowca. Zanim jednak zdążę wychwycić więcej szczegółów, generał mówi na zakończenie rozmowy:
- Dobrze, żołnierzu – odmaszerować! I nie zawiedźcie mnie!
Zgodnie z rozkazem wychodzę na powierzchnię i przy wejściu do bunkra czekam na mojego nowego towarzysza. Pojawia się po chwili, trzymając w ręce papierosa i wypuszczając z ust obłoczek dymu. Spogląda na mnie i mówi:
- Pięć minut, kocie.
W tym krótkim zdaniu kryje się taka siła, że niemal od razu odwracam się na pięcie i pędzę po ekwipunek. Po drodze uderza mnie jedna myśl – jego oczy… Są totalnie bez uczuć, bez wyrazu, jakby rybie… Otrząsam się - Dobrze, na rozmyślania później przyjdzie czas, teraz pakuję plecak. Zestaw pierwszej pomocy i dodatkowe bandaże, leki przeciwpromienne, prowiant, woda. Do kabury chowam mojego Makarowa, a w dłonie biorę AK-74. Ładownice na kamizelce taktycznej wypełniam magazynkami do obu broni, do pasa przytraczam nóż i truchtem zmierzam na miejsce zbiórki. Mój towarzysz nadal stoi tam, gdzie wcześniej. Zgniata niedopałek butem, na ramiona zarzuca plecak, po czym ręką daje znak, by iść za nim. W drodze próbuję zagaić rozmowę:
- To gdzie idziemy?
- W okolice magazynów wojskowych – nawet na mnie nie spojrzał, tylko rzucił tym jakby na odczepnego... Ale że nie lubię dreptać w ciszy, staram się pociągnąć ten dialog dalej:
- Mhm. To kogo szukamy?
- Kobiety.
Na chwilę tracę rezon. Czy on powiedział 'kobiety'? Przecież w Zonie trudniej je spotkać, niż artefakty trzeciej i czwartej klasy... Tylko wśród naukowców są bodajże dwie laborantki i jedna pielęgniarka – ale gdzie magazyny wojskowe, a gdzie Jantar... Postanawiam się upewnić:
- Przepraszam, ale... Czy powiedziałeś 'kobiety'...? Bo...
- Tak, kobiety – przerywa mi – Możesz przestać gadać? Za chwilę wyjdziemy poza Bar, a tam nie chcę, żeby rozpraszało mnie jakieś biadolenie.
- Eee... No, jasne, pewnie. A powiedz tylko, jak cię wołają?
- Wistula.
- Fajnie. Ja jestem...
- Jesteś kotem.
`````````````````````
Kap, kap, kap...
Siedemset osiemdziesiąt dwa, siedemset osiemdziesiąt trzy, siedemset osiemdziesiąt cztery...
Co za bufon. Nazwać mnie kotem... Z jednej strony nie żałuję tego, co zrobiłem. Z drugiej jednak strony… Ciekawe kim on był, zanim znalazł się w Zonie. Najemnik? Cyngiel? Przyjechał tu dobrowolnie, czy musiał przed czymś uciekać? Tego już się nie dowiem. Wracam myślami do głównego nurtu wspomnień. Z jednej strony jestem dumny. Z drugiej natomiast czuję się paskudnie – zabiłem człowieka... Tak, wiem – próbuję w ten sposób tylko uspokoić swoje sumienie, wmawiając sobie, że zasługiwał na śmierć i tak należało zrobić. Zaczynam już wariować w tej celi.
Kap, kap, kap...
`````````````````````
Podróż minęła nam spokojnie. Niecała godzina marszu przy pięknym zachodzie słońca, podczas którego nie byliśmy niepokojeni ani przez mutanty, bandytów, ani inne ścierwo. Odniosłem wręcz wrażenie, jak gdyby cała Zona milczała w pobliżu tego człowieka. Specyficzny typ... Nieprzyjemny. Aż boję się myśleć, co będzie chciał zrobić z tą kobietą, którą mamy złapać. Z dalszych rozmyślań wytrąca mnie głos Wistuli:
- Według informacji wywiadu, cel znajduje się w starej wieży ciśnień. Jeśli wejdziemy na wzgórze po lewej, będziemy mieć ją w zasięgu wzroku.
Kiwam głową potakując – tylko tyle mogę – po czym zmierzam za moim towarzyszem. Ostrożnie zachodzimy budowlę od tyłu, starając się iść jak najciszej. Po chwili stajemy po obu stronach wejścia. Zwykłe, drewniane drzwi. Nie mają żadnego zabezpieczenia, co może świadczyć o tym, że cel znajduje się w środku. Cel... Karcę siebie w myślach. Zaczynam gadać jak mój kompan... Wistula próbuje cicho otworzyć jedno skrzydło – ustępuje zaskakująco łatwo, nie robiąc przy tym wiele hałasu. Widać, ktoś niedawno oliwił zawiasy. Wchodzimy do środka, oboje z bronią w ręku. Przed nami schody i kilka pięter w górę. Zaczynamy stawiać kroki na metalowych stopniach, powodując cichutkie skrzypienie uginającej się, przerdzewiałej stali. Pierwsze piętro – pusto. Zmierzamy wyżej. Drugie – także pusto. Zostało tylko trzecie... Ze stresu zaczynają pocić mi się ręce, a serce bije coraz mocniej. Widząc to, Wistula daje mi ręką znać, żebym się nie wychylał – jeszcze zrobię coś głupiego – po czym sam wchodzi na ostatnią kondygnację. Kilka sekund później słyszę strzały dwóch z różnych pistoletów, i krzyk rannej osoby. Wbiegam na górę z karabinem w gotowości i od razu widzę, co się stało – Wistula leży, trzymając się za brzuch i sprawdzając stan opancerzenia, a cel – ciemnowłosa dziewczyna – zwija się z bólu, ściskając obiema rękami przestrzelone udo. Patrzę z rozdziawionymi ustami, aż do porządku przywołuje mnie głos łowcy:
- Przestań się gapić jak sroka w gnat, kocie i pomóż mi wstać.
Podchodzę i podaję mu dłoń. Ten staje na nogi, wolną ręką sięga po nóż do pochwy, po czym mówi do mnie:
- Przytrzymaj ją, a ja zadbam o to, żeby już nigdy nic nie wygadała.
Przerażony tym, co chce on zrobić, spoglądam najpierw na niego, a potem na dziewczynę. Ma pewnie nie więcej, niż dwadzieścia lat, a na jej przybrudzonej twarzy maluje się przerażenie. Patrzy na mnie swoimi zielonymi oczami, kręcąc głową na boki i szepcząc 'proszę'. Waham się dłuższą chwilę, co zauważa Wistula. Na ustach wychodzi mu grymas, po czym sięga do kabury po pistolet i mówi:
- Skoro tak chcesz to załatwić...
W szalonym odruchu krzyczę „Nie!”, kieruję w jego stronę AK i oddaję z biodra krótką serię. Kule kalibru 5.45 przebijają jego lekki pancerz jak gorący nóż masło. Ten patrzy na mnie przez moment z niedowierzaniem, aby po chwili upaść z przestrzelonymi płucami i wątrobą, zwijając się w agonii. W tym momencie spóźniony mózg dogania odruchy i - widząc, co narobiłem - na usta nasuwa tylko dwa słowa:
- Ja pier****...
Dziewczyna patrzy na to wszystko z podobnym wyrazem twarzy, jak ja. Jednak po chwili otrząsam się na tyle, żeby zabezpieczyć i odłożyć broń, zdjąć plecak, wyjąć z niego bandaże, po czym pomóc jej obandażować przestrzeloną na wylot nogę. Zawiązuję opatrunek prowizorycznie, na nogawce spodni. To powinno wystarczyć – przynajmniej na razie. Jednak w tym stanie nie może tu zostać... Do głowy wpada mi szalona myśl – przecież niecały kilometr stąd jest baza Wolności! Ideologicznie może to i wrogowie, ale raczej nie powinni otworzyć ognia do pojedynczego powinnościowca, do tego prowadzącego ranną osobę... Odzywam się:
- Słuchaj, musimy udać się do Wolności, mają niedaleko swoją bazę. Wezmę cię pod ramię i jak najszybciej postaramy się tam dojść, zanim zapadnie zmrok.
Kiwa głową na znak zrozumienia, po czym próbuje się podnieść na jednej nodze z moją pomocą. Chwilę później dodaję:
- I nie pytaj, dlaczego ci pomagam – a w myślach „bo sam nie mam pojęcia...”
`````````````````````
- Naprawdę, przysięgam! Jest tak, jak mówię! Ona może to potwierdzić!
Dowódca Wolności spogląda na mnie przez dłuższą chwilę, jak gdyby trawiąc to, co właśnie mu opowiedziałem. W końcu odzywa się:
- Spokojnie, wierzę ci. I w sumie nie dziwię się, że nie chciałeś wykonać tego rozkazu – w końcu to taka śliczna dziewczyna... Możesz być pewny, że odpowiednio się nią zaopiekujemy.
Na te słowa w mojej głowie zapala się pomarańczowa lampka. Coś tu nie pasuje... Tymczasem dowódca kontynuuje:
- Natomiast co do ciebie, żołnierzu – w tym miejscu pomarańcz ustępuje miejsca czerwieni – to przekaż generałowi pozdrowienia ode mnie.
W trakcie słów dowódcy otrzymuję silne uderzenie kolbą w głowę od któregoś ze strażników za mną. Reszta jego monologu dociera do mnie jak przez mgłę, po czym tracę świadomość.
`````````````````````
Kap, kap, kap...
Przestałem już liczyć spadające krople. Gdzieś w okolicy tysiąca straciłem rachubę...
Jedną z pierwszych myśli po odzyskaniu świadomości było „co z dziewczyną?”, jednak słowa dowódcy Wolności były dość jednoznaczne w swej dwuznaczności... Chyba lepiej by dla niej było, gdybym pozwolił Wistuli ją zastrzelić, gdy sięgał po pistolet... Drugą myślą było „co się teraz ze mną stanie?”, jednakże na nią też szybko znalazłem odpowiedź. Za zignorowanie bezpośredniego rozkazu przełożonego i zabicie dowódcy czeka mnie sąd polowy – a od niego nie ma odwołania. Nie wiem, ile czasu spędziłem już w celi, ale raczej nie dłużej, jak jeden dzień. Ciekawa sprawa, jak bardzo czyjś sposób myślenia może się zmienić w obliczu nieuchronnej śmierci... Ponownie zapadam w letarg, czekając w gotowości na wszystko, co może nadejść.
`````````````````````````````````
W końcu nadchodzi mój wielki moment. Ze związanymi rękami staję naprzeciw plutonu egzekucyjnego. Kilka znajomych twarzy, na których malują się różne emocje. Nienawiść, złość, współczucie, obojętność... Wiem, że mimo wszystko każdy z nich wykona swój rozkaz i wystrzeli, gdy generał powie „pal!”. Nie mogę ich winić, w końcu są dobrymi żołnierzami. Nie słucham odczytywanych przeciwko mnie zarzutów – to i tak nie ma już znaczenia. Opuszczam głowę i czekam na palbę. Każda sekunda zdaje się płynąć jak godzina, zanim słyszę komendę „ognia!”. W końcu – na ułamek sekundy przed uderzeniem kul – słyszę wystrzały z sześciu karabinów. Nie czuję bólu. Jedynie mam to nieodparte wrażenie, że coś ciężkiego właśnie usiadło mi na piersi, powstrzymując mnie przed zaczerpnięciem oddechu. Serce uderza coraz słabiej, wraz z krwią ucieka ze mnie życie. Upadam na kolana. Ostatnią rzeczą, która do mnie dociera, jest szorstki dotyk konopnego sznura owijanego wokół mojej szyi i słowa generała: „Powieście to ścierwo przy przejściu na wysypisko, jak przestrogę”. Zamykam oczy, zmęczone wahadło mojego ciała uderza ostatni raz.
Pustka...