Zona to burdel. Zgodnie z obiema najpopularniejszymi definicjami, Strefa obfituje w zdarzenia i ludzi podłego charakteru, ale w zasadzie jest tu wszystko. Jak w każdym zbiorowisku, są elementy występujące częściej, są też i takie, na które trudniej natrafić. Zona to przystań dla wszelkiej maści zbirów, odmieńców i rzezimieszków, stąd też ich jest najwięcej. Próbują zdobyć to, czego nie pozyskali gdzie indziej - szacunek, pieniądze, władzę. To naprawdę tutaj jest, jak wszędzie. Ludzie w końcu wszędzie są tacy sami. Wracając do tej swołoczy - zbierają oni artefakty, zwane też "owocami Zony", tłuką się między sobą, stowarzyszeni we frakcje, oraz walczą z tzw. "pomiotem Zony", jak co gorliwsi nazywają mutanty wykształcone podczas niedawnych wydarzeń w centrum Strefy Zamkniętej zlokalizowanej wokół Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej. Jeśli nie jest Ci wiadome o czym mowa, musisz uzbroić się w cierpliwość. A propos uzbrojenia - wszyscy wcześniej wymienieni ludzie muszą czymś walczyć. To naturalne w lokalnych warunkach, najsurowszych spośród występujących obecnie na Ziemi. Dlatego do Zony ściągnęli też nieco porządniejsi ludzie - tacy, którzy mają żyłkę do handlu i usług wszelakich. Legendą Zony jest już Sidorowicz, o którym śpiewano nieraz przy ognisku, a który znany jest ze swego skąpstwa i przetłuszczonej koszuli, spod której wylewa się jego obfite cielsko. Nie mniej ważną rolę pełnią jednak inni usługodawcy, najbardziej spośród nich cenieni są medycy i technicy. Do tych drugich należy Rusznikarz.
Rusznikarz to czterdziestodwuletni Ukrainiec, mieszkaniec nie tak odległego Czernihowa. Przybył tu zwiedziony obiecanymi zyskami, słyszał bowiem o polach pełnych drogocennych, błyszczących kul, z których sprzedaży można dorobić się fortuny godnej donieckiego oligarchy. Choć rzeczywistość okazała się nieco mniej różowa, zdecydował się tu pozostać - po pierwszych nieprzyjemnych wydarzeniach uznał, że z racji swojego wykształcenia i doświadczenia więcej zarobi przy naprawie broni i drobnych zleceniach, niż tyrając w podupadłym warsztacie samochodowym. Tam, w swoim mieście, musiał płacić haracz byłemu funkcjonariuszowi SBU. Tu, w Zonie, dopisało mu więcej szczęścia. Był w miarę niezależny, osiadł w osadzie wolnych stalkerów, był przez nich poważany i dość często miewał gości z kieszeniami pełnymi szeleszczących papierków.
Osada ta była w rzeczywistości fragmentem starego sowchozu. Masywne, zbudowane z bloczków betonowych budynki stanowiły łakomy kąsek, przez co załoga dość silnie go ufortyfikowała. Kompleks zajęty przez stalkerów składał się z dwóch podłużnych chlewni krytych płytami cementowo-azbestowymi. W jednej z nich zorganizowano stołówkę, w drugiej noclegownię, w której zawsze znalazła się wolna prycza dla strudzonego wędrowca. Całości dopełniało kilka mniejszych budynków gospodarczych i rozległy garaż, który był zajęty właśnie przez Rusznikarza, zwanego też Arkadijem, jak brzmiało jego prawdziwe imię. Obiekt ten nazywany był przez mechanika pieszczotliwie "Kostnicą". Spowodowane było to jego dość specyficznym stosunkiem do broni jako takiej. Niejednokrotnie nadawał swojemu arsenałowi imiona, przydomki i nazwy, personifikując je i z rzadka kierując w ich stronę monologi. Nie było to zresztą nic nadzwyczajnego w Zonie, jednak w jego przypadku niektórzy podejrzewali częste występowanie stanów maniakalnych.
Kostnica była parterowym budynkiem, równie solidnym jak pozostałe, choć w większości wypadków tynk i olejne lamperie dawno już odpadły, odsłaniając surowe mury. Wnętrze było dość przestronne, podzielone na trzy zróżnicowane pod względem wielkości pomieszczenia. Największe było garażem, znajdowały się tam dwa kanały. Na jednym z nich wciąż zalegał wrak starego Ziła, który po pobieżnym remoncie mógł mieć szansę powrotu na drogi, jednak nikogo zdawało się to nie interesować. Dwa mniejsze pokoje urządzone były jako mieszkanie Arkadija, wypełnione skrzyniami pełnymi narzędzi i części zapasowych. Oprócz tego znaleźć można tam było też pryczę, kilka szaf na broń, biurko dostosowane do potrzeb specjalisty jakim był ów technik i parę pomniejszych drobiazgów.
Tak wyglądało to małe królestwo Rusznikarza, do którego zdążył przez ostatnie miesiące przywyknąć. Nie tęsknił on już za Czernihowem, a z pełnoletnim już synem i tak nie miał kontaktu. Podobnie jak wielu ludzi w jego sytuacji, był rozwodnikiem. Nie miał więc do czego wracać. To tu był teraz jego dom, który zdawał się być lepszy niż poprzednia życiowa przystań. Życie toczyło się tu powoli, a jedynym zmartwieniem tego faceta było to, czy nie będzie się nudził następnego dnia.
I:
:
- Te, Arkadij, znowu się zje*ało! -już od progu było słychać ochrypły głos stałego bywalca warsztatu. Był nim Buldog, rosły i nieco przepity Białorusin. Jego wygolona na łyso głowa odbijała światło syczącej jarzeniówki, kontrastując przy tym nieco z gęstą, miedzianą brodą. Owłosienie to przykrywało przynajmniej częściowo jego szpetną, obitą twarz, której dorobił się jako podrzędny bokser w jednym z zapadłych rejonów, gdzie Łukaszenka mówi dobranoc. - No witaj, co tym razem? - mruknął Rusznikarz, unosząc głowę. Siedział przy biurku i próbował rozmontować zaciętą komorę zamkową karabinu jakiegoś żółtodzioba. Nie wstając uścisnął wyciągniętą dłoń przybysza, po czym powrócił do pracy. Białorusin przysunął sobie stojący nieopodal taboret, usiadł na nim i zaczął opowieść...
***
Dostał informację z zaufanego źródła, a więc gdzieś musiało tu być. Esesman nie okłamałby go, znali się jak łyse konie, co akurat w ich przypadku było znamienne - obaj nie posiadali już czupryny na głowie. Buldog sunął powoli wzdłuż ściany wewnątrz starej kotłowni, ściskając nerwowo w ręku Baribala, strzelbę-dwunastkę, markową Afrykankę, którą wysępił za kontener artefaktów. Modyfikował tę broń u Arkadija, ufał jej bardziej, niż jakiejkolwiek żywej osobie. Białorusin stawiał stopy ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony, co nie było łatwe we wszechogarniającym mroku, rozpraszanym jedynie przez marne światło starej radzieckiej latarki przypiętej do uprzęży plecaka. Stary tynk pokrywający podłogę kruszył się pod jego naciskiem, cicho chrupiąc. Gdzieś w głębi słychać było krople spadającej cieczy. Mężczyzna mimowolnie przypominał sobie wszystkie obejrzane horrory co owszem, zwiększało jego stres, jednak było równorzędne z okropieństwami, jakie mogły spotkać go naprawdę. Był uprzedzony, że w okolicy mogą żerować Pijawki, jednak... Nie wiedział, czy bardziej przeraża go jakikolwiek hałas, czy przeklęta cisza. Kierował się w stronę piwnicy, gdzie według wskazówek miał znajdować się jakiś cenny przedmiot wart każdej ceny.
Jęk przerwał ciszę. Nie było czasu na myślenie. Buldog mimo swojej postury błyskawicznie obrócił się w stronę z której dobiegł hałas i nacisnął spust. Coś odskoczyło w mrok, w ciemności zamigotało jedynie kilka par mętnych, żółtawych oczu. Dotychczasowy jęk przerodził się we wszechobecny ryk. Kilka zniekształconych głosów o różnej modulacji odezwało się z wielu kierunków naraz. Białorusin wpadł w panikę. Ryzykując życie rzucił się na schody prowadzące w dół, do jego skarbu. W tym momencie przypomniał mu się jakiś zachodni film, gdzie pewien karzełek zwariował na punkcie swoich kosztowności, jednak było już zbyt późno na zmianę decyzji. Rzucając się w nieznaną przestrzeń strzelił dwukrotnie przed siebie zabijając coś, bo chwilę później przeskakiwał jakieś obficie krwawiące truchło. Usiłując przypomnieć sobie jak wygląda to, czego szuka, skierował snop światła w stronę z której przyszedł. W ostatniej chwili odstrzelił skaczącemu nań snorkowi którąś z kończyn, po czym poczuł na twarzy ciepłą, lepką krew potwora, który odrzucony z impetem skomlał już pod ścianą. Kolejny szybki obrót pozwolił stalkerowi na unieszkodliwienie kolejnej przeszkody dzielącej go od celu. Gdy następne ciało osuwało się po ścianie zalewając wszystko szkarłatną cieczą, zauważył kątem oka coś błyszczącego. Zużył kolejny nabój na nacierającego mutanta, po czym sięgnął do plecaka i nie zwracając uwagi co znajduje się w środku, pognał z powrotem, nadziewając pomniejszego potwora na bagnet przymocowany pod lufą broni. - Jeszcze sześć naboi, dam radę - przemknęło mu przez myśl. - Być może jest za łatwo, ale dam radę, dam... Same siebie żryjcie, psie syny! Nie wiedzieć skąd, poczuł nagły przypływ adrenaliny. Potężnym susem przeskoczył szczątki chwilę wcześniej pozbawione życia i strzelając raz za razem przed siebie dotarł już w pobliże drzwi do budynku. Gdyby wszystko potoczyło się normalnie, na pewno zatrzymałby się przed nimi, by zobaczyć co dzieje się na zewnątrz, jednak obecnie nie było na to czasu.
Gdy miał przebyć wejście do pomieszczenia, na swojej drodze zauważył nieregularny, półprzezroczysty kształt. Nacisnął spust, jednak broń nie wystrzeliła. Nacisnął ponownie, czując upływ sekund jak mijanie minut. Broń zawiodła. Dźgnął więc domniemanego przeciwnika bagnetem i wyskoczył na podwórze, ciągnąc ze sobą nabitego na ostrze przeciwnika. Wiedział, że to pijawka. Był też świadom, że jej nie zabił, a ledwie ranił, uszkadzając jednak poważnie okolice lewego ramienia, w które trafił szpikulcem. Obrócił się, zrzucając cielsko potwora na ziemię, sam zaś pobiegł w kierunku stojącego nieopodal murowanego domu. Wiedział, że jego życie wisi na włosku, liczył na łut szczęścia. W biegu wyszarpnął z kabury swoją niezawodną tetetkę, która niejednokrotnie ratowała mu życie. Wtargnął do budynku i natknął się na kolejnego mutanta, którego unieszkodliwił strzałem w korpus, zyskując przynajmniej trochę czasu. Buldog rozejrzał się na wszystkie strony i po ocenieniu sytuacji rzucił się w kierunku schodów na piętro. Na jego szczęście były puste, tylko stare deski skrzypiały niemiłosiernie - gdyby ktokolwiek tu mieszkał i nie obudziły go strzały i ryki, z pewnością zrobiłyby to właśnie te drewniane elementy. Na końcu schodów znajdowały się drzwi, które zatrzasnął za sobą. Obok stała stara, rozwalająca się kanapa. Rzucił strzelbę na podłogę i wytężając siły przesunął mebel w kierunku drzwi, uniemożliwiając ich otwarcie. Obrócił się kilkukrotnie, by znaleźć coś, co pozwoli mu zabarykadować się na dłużej. Po kolei przesuwał w stronę schodów każdy cięższy przedmiot - dwa złamane krzesła, stalowy regał, w końcu zaczął wyrywać leciwe deski z podłogi, zapierając je o przeciwległą ścianę. Gdy adrenalina odpuściła, miał przed sobą nieregularną stertę mebli i innych przedmiotów. Do drzwi docierał już kolejne zagrożenie, którego nie widział, a nie był w stanie zidentyfikować go po wydawanym odgłosie.
Białorusin przykucnął i podniósł ostrożnie swoją strzelbę. Delikatnie, starając się nie spowodować hałasu, rozładował broń i kilka razy nacisnął spust, oddając suchy strzał. Następnie załadował amunicję ponownie, licząc, że to pomoże. Potem czekał. Czas dłużył się niemiłosiernie, znów przeciągając sekundy w minuty, a minuty wlekły się niczym reklamy w przerwie ulubionego serialu, co mężczyzna pamiętał doskonale z "normalnego" życia na Białorusi. Gdy uznał, że mutanty odpuściły, wyjął z kieszeni PDA, by sprawdzić rzeczywistą godzinę. Okazało się, że minęły ledwie trzy kwadranse. Jego serce wciąż mocno pulsowało, a jemu samemu zdawało się, że bije ono przeraźliwie głośno, przyciągając na powrót potwory. Gdy w końcu się uspokoił, odetchnął głęboko i otarł rękawem pot z czoła. Był cały spocony, zaśmiał się cicho. Wiedział, że te ścierwo prędzej rozpozna go po zapachu, niż po biciu serca.
Wiedział już, że zagrożenie tymczasowo minęło. Spojrzał na otaczającą go przestrzeń. Był na strychu murowanego domu, jednak dach był na tyle cienki, że istniało realne zagrożenie... Nie, inaczej... On miał gwarantowane usmażenie się w wypadku emisji. Jednak i tak nie miał wyboru, musiał tu zostać. Wstał i podszedł do jedynego okna w niewielkim wykuszu. Okolica była ponura - gospodarstwo na którym się znajdował, leżało na skraju ciemnego lasu, które z pewnością skrywało niezbyt kuszące do eksploracji sekrety. Zaczynało się ściemniać, Buldog był więc zmuszony by pozostać na miejscu. Kiedy zdejmował już plecak by wziąć coś do jedzenia, zauważył migotliwe światełko między drzewami.
***
- No i co, Pijawy nachlały się luminoforu? - Arkadij wysilił się na żart, jednak marsowa mina towarzysza uświadomiła mu biedę jego poczucia humoru. Skinął więc tylko głową. - Nie, okazało się, że to była grupka samotników idąca mniej więcej w kierunku tego przybytku. Zabawili za długo po drodze i uznali, że warto tam przenocować - odparł Buldog, przeciągając się. - Ja pier*olę, facet, jakie te deski były niewygodne... - No dobra, ale to mogli być bandyci - zauważył Rusznikarz. Już dawno zaprzestał zleconej naprawy, wsłuchując się w opowieść. - Poszedłeś do nich z kawą i herbatnikami, czy przycisnąłeś im bagnet do szyi? - Głupi chamie... -żachnął się Białorusin, klepiąc mocno technika w bark. - Jak weszli i zaczęli rozprawiać, niby się rozejrzeli, ale takie dupy z nich były... No i ich podsłuchiwałem, dowiedziałem się tego i owego. W międzyczasie przepakowałem zawartość znalezionego plecaka do swojego, tam było kilka artefaktów, Abakan w średnim stanie i jeszcze parę ciekawych fantów. Potem wziąłem swoją strzelbę, stanąłem w kącie i głośno powiedziałem, że ja tam jestem i żeby mnie posłuchali. Chcieli mnie zapie*dolić, ale w sumie to się dogadaliśmy. A nad ranem wróciłem i obmyłem ryja w misce z wodą, bo ta jucha tak capiała, że nie szło wytrzymać. I przyszedłem z reklamacją, bo ku*wa bym zginął przez to. - Często ginie się przez zacinającą broń, jak jej nie szanujesz, to co ja poradzę... Baribale też konserwacji potrzebują, sam się nie wyliże, nie? Zresztą, jak ku*wa zmieścił się w plecaku Abakan? - Osz, to torba duża była. ku*wa, czy nomenklatura jest taka ważna? Obaj mężczyźni pogaworzyli jeszcze chwilę, nieomal doszło do rękoczynów, ale koniec końców barczysty stalker złożył zamówienie i opuścił warsztat. Rusznikarz cicho westchnął, próbując ogarnąć myślami opowieść Buldoga. Uznał, że podjął dobrą decyzję zostając technikiem. Dzięki temu unika śmierci, słyszy najbardziej soczyste plotki, do tego nieźle zarabia, praktycznie wcale nie ryzykując. - Dobre jest życie technika, dobre... -mruknął pod nosem, po czym otworzył drzwi pobliskiej szafki i wyciągnął zeń butelkę parszywego bimbru i blaszany kubek. Nalał sobie solidną porcję i wychylił do dna. Początkowo odczuwalny smak przepoconych skarpet ustąpił miłemu uczuciu ciepła. Ukrainiec rozluźnił się i uśmiechnął do siebie. Było mu dobrze.
II:
:
Interes się kręcił, więc Rusznikarz nie miał powodów do narzekań. Codziennie przychodzili do niego nowi zleceniodawcy, zamawiając u niego naprawy i ulepszenia. Za drobniejsze prace jak powiększenie magazynka brał się w zasadzie natychmiast, te poważniejsze - zajmowały mu całe dnie, podczas których praktycznie nie wyściubiał nosa z warsztatu.
Gdy w "wielkim świecie" kończyła się pora obiadowa, mechanik kończył pracę nad ostatnim większym zleceniem, jakie zaplanował na ten dzień. Zadowolony, choć zmęczony chwycił pewnie broń w ręce i wysunął ją przed siebie, chcąc ocenić jej wygląd z nieco większej odległości. Metalowe elementy pomalowane na czarno połyskiwały w świetle nowej świetlówki, którą zakupił od znajomego handlarza. Poprzednią, nieco już leciwą stłukł kilka dni wcześniej narwany młodzik, który nagle zmienił zdanie co do zaproponowanej uprzednio ceny. Arkadij znał wielu takich, toteż nie przejął się nim zanadto, poprzestając na wyrzuceniu go na zbity pysk z budynku i konfiskacie powierzonego mu sprzętu. Była to jego normalna praktyka w przypadku awanturników, na co nie narzekał żaden poważny stalker jakich było w Zonie wielu.
Karabin, nieco już wysłużony kałasznikow, prezentował się wyśmienicie. Pomimo upływu czasu, po krótkiej renowacji sprawiał wrażenie dopiero co wyciągniętego z magazynu producenta. Drewniane łoże wymagało wymiany, jednak dzięki znajomościom w załodze bazy udało mu się dostać dobre, nie przeżarte przez lokalne korniki części, które wystarczyło wyszlifować i polakierować, co znajdowało się już w zasięgu zdolności manualnych mężczyzny.
- No, śliczniuchna. To do gabloty - mruknął z zadowoleniem, jeszcze raz przeciągając leniwie wzrokiem po przedmiocie.
Rusznikarz odsunął się na krześle od biurka i wstał, po czym odłożył karabin do blaszanej szafy, gdzie trzymał "lalunie", jak je czasem nazywał. Kiedy próbował przypomnieć sobie od kiedy traktuje broń jak żywe istoty, zawsze miał z tym problem. W ogóle nazywanie maszyn po imieniu zaczęło się, gdy coraz częściej przepracowywał się w warsztacie samochodowym, tego był pewien. "Zgubne skutki picia wódki" - powtarzał mu jedyny przyjaciel, odwiedzając go podówczas w miejscu pracy. Owszem, pił chętnie i dużo. Teraz czasem mu się to przydawało, gdy miał wolne, wstępował czasem do miejscowego baru by zasłyszeć plotek z Zony i brał udział w konkursach picia. Zdarzało mu się wtedy wygrywać w cuglach, ale gdy miał gorszy dzień, lub przeciwnicy wyróżniali się ponadprzeciętną odpornością na etanol, godzinami straszliwie cierpiał.
Ukrainiec opuścił pokój, gasząc lampy i zamykając za sobą drzwi na klucz. Następnie zawiesił na drzwiach łańcuch z potężną kłódką - wiedział, że może nie powrócić tego samego dnia, jeśli poczuje w sobie "zew alkoholika". Klucz schował w niewielkiej saszetce na szyi i opuścił warsztat, kierując się w stronę baru. Ten znajdował się w starej oborze, którą wspólnymi środkami doprowadzono niegdyś do ładu. Popękany tynk na ścianach nikomu nie wadził, a uwagę i tak bardziej przyciągał szeroki kontuar przy przeciwległej do wejścia ścianie. Obok znajdowała się niewielka scena, na której co parę dni grała grupka przyjaciół - niegdyś zawodowi muzycy wzbogacający małomiasteczkowe wesela, obecnie stalkerzy specjalizujący się w organizacji "wieczorków śpiewanych". Były to niezbyt oryginalne imprezy, gdzie przy alkoholu i muzyce ludzie spotykali się w nieco innej atmosferze niż zazwyczaj. Jak nietrudno było zauważyć, już nawet takie odstępstwo od reguły potrafiło wzbudzić zainteresowanie lokalnej stalkerskiej braci. Arkadij zmierzał ku barmanowi, mijając podłużne drewniane ławy, przy których stołowało się kilku zagubionych wędrowców. O tej porze ruch był niewielki, frekwencja znacząco wzrastała wieczorem, gdy wracano z wypraw.
- Prywit! - zawołał właściciel, gdy technik zbliżał się do lady, a ten w odpowiedzi skinął głową. Mężczyźni uścisnęli dłonie. Gospodarz miał o tyle trudniej, że wspierał się na kulach. Ponad rok wcześniej stracił nogę podczas polowania, od tego czasu zajął się handlem i organizacją obozu, w którym właśnie się znajdowali. -Siadaj... Co słychać? Dawno dupy nie ruszałeś z tego zapchlonego warsztatu. Roboty brak? - Nie Artiom, po prostu uznałem, że trzeba odetchnąć. Ile można siedzieć przy biurku, zajoba idzie dostać, nawet jak się coś lubi. - A prawda, prawda -przyznał mężczyzna nazwany Artiomem, wyciągając spod lady karafkę z bimbrem nieco lepszej jakości, niż ten powszechnie spożywany. Widząc skwaszoną minę towarzysza, niechętnie odłożył naczynie, biorąc jednak w zamian butelkę wody ze skrzyni obok. Postawił ją przed gościem i zapytał: - Słuchaj, bo miałem pytać... Patrzyłeś za tym cekaemem? Chłopaki się dopytują...
Rusznikarz zamarł. Przypomniała mu się prośba ludzi barmana - jednego z najbardziej wpływowych ludzi w okolicy. Chcieli oni zreperować zdezelowany ciężki karabin, a później umocować go w jednym z budynków. A on na śmierć o tym zapomniał, przy czym wiedział, że ludzie ci byli często na tyle nieprzewidywalni, iż "śmierć" akurat nie była czczym słowem. - Taa, coś patrzyłem. W kiepskim stanie zdaje się jest, sporo czasu to zajmie... -bąknął zakłopotany. - Dobra dobra, pewnie zapomniałeś - westchnął Artiom, krzywiąc się nieco. - Pamiętaj o tym chłopie. To jest istotne, bandyci - skurw*syny jedne - nam znowu grożą, mutanty jakoś bardziej kierują się w naszą stronę... To nie przelewki. Niech jakiś młody k*tas trochę więcej poczeka, ale my to musimy mieć. Dostaniesz wynagrodzenie, nie martw się o to. - Tu nie chodzi o wynagrodzenie, po prostu o tym nie pamiętam... Leży to u mnie, pobieżnie popatrzyłem, oceniłem, ale potrzebuję części...
Rozmowę przerwało przybycie jakiegoś stalkera w pełnym rynsztunku. Miał na sobie tyle warstw ubrań, że początkowo można było wziąć go za muskularnego, w rzeczywistości był jednak dość mizernym chłopaczkiem, krótko ostrzyżonym brunetem przeciętnego wzrostu. Arkadij nie znał go, jednak ten, gdy tylko się zbliżył, wyciągnął w jego kierunku chudą, acz obficie owłosioną dłoń i przedstawił się krótko i oschle: - Jestem Łasica. Wiem kim jesteś, mogłeś mnie nie widzieć, bo bywam tu rzadko, ostatni raz jakoś wczesną wiosną. Artiom - tu zwrócił się do barmana - daj no coś do picia, bo mnie pali w rurze. Byle nie wódy. Browara daj.
Gdy ugasił pragnienie, przysunął stojący opodal stołek i przysiadł na jego skraju. Rusznikarz zaczął mu się przyglądać. Przybysz miał na sobie połatany, dość gruby sweter i bojówki. Mimo dość miernej postury zdawał się być nadzwyczaj aktywną osobą, o co mało kto by go podejrzewał, sądząc jedynie po wyglądzie. Zboczenie zawodowe Ukraińca zmusiło go do zerknięcia na broń Łasicy. Był to jakiś karabin snajperski na bazie Mausera, najpewniej nieraz modyfikowany i dostosowywany do wysokich wymagań użytkownika. Obserwowany zauważył zainteresowanie Rusznikarza i rzekł: - Jeśli się zastanawiasz co to... Nie, pewnie wiesz. Mauser. Przerobił mi go taki Rosjanin kiedyś. Oferował Mosina, ale wziąłem niemieckiego. Wydaje mi się, że lepszy. Magazynek mam inny, pojemniejszy. W zasadzie niewiele oryginału zostało z tej broni... A do obrony osobistej mam siekierę i tetetkę, norma. - Norma? -zarechotał Arkadij. - Czy każdy czub w Zonie chodzi z siekierą? - Spierd*laj -odpowiedź była krótka i niezwykle wymowna. Po niej zapadło wymowne milczenie, przerwane dopiero po paru długich chwilach przez Artioma, który zapytał, czy czegoś im nie podać. Obaj pokręcili przecząco głowami, a Łasica napomknął o swojej wyprawie. - Wracam właśnie z Kurgałówki, strasznie tam jest. Poszedłem po artefakty, podobno Kapuśniaki można tam często spotkać - mówił, cmokając cicho. Kapuśniaki, o których wspomniał, były artefaktami dość dużej wartości, pochodzenia grawitacyjnego, o zgniłozielonej barwie, oraz nie do końca niezidentyfikowanych właściwościach. - No i faktycznie, natrafiłem na parę źródeł. Na oku miałem dwie sztuki. Wyciągnąłem detektor, parę mutr z kieszeni i rzucałem. Szedłem, rzucałem i tak wciąż. Detektor napierdzielał jak porąbany, pikał tak głośno, że aż mnie głowa rozbolała, ale byłem już na wyciągnięcie ręki od mojego celu... I wiecie co? Ledwo zdążyłem siekierę z paska wyciągnąć, przyleciały dwa ślepe psy i mnie gnoje prawie wepchnęły do anomalii. Taa... Musiałem im przypie*dolić z siekierki, raz, jeden odpadł. Z drugim było gorzej, poharatał mi skubaniec nogawkę, dobrze, że tylko powierzchowne otarcia miałem. Bo widzisz Rubaszniku... Nie, Rusznikarzu... A jeden pies. W każdym razie ja mam kilka warstw ubrań, a w to powsadzane płyty kuloodporne, siatki, blaszki, wszystko. To gówno waży tyle, że mógłbym konkurować wagą z żubrem. No i psina mnie nie pokąsała, tylko przejechała po blasze, a to blacha mi przerysowała lakier. Skórę znaczy.
Słuchający go ze skupieniem Arkadij i Artiom tylko pokiwali głowami z uznaniem. Obaj od tygodni nie opuszczali obozu, przy czym jeden nie robił tego z wyboru, drugi z konieczności - wszak każdy inwalida opuszczający to miejsce miał gwarancję tego, że nigdy już nie wróci. Zona nie toleruje słabych i ułomnych, wymaga poświęcenia, jednak nie lituje się nad tymi, którzy nie podołają wyzwaniu.
- No i chciałem sprzedać Kapuśniaka, bo tylko jednego zgarnąłem. Macie tu nadal tego sklepikarza? -zakończył Łasica, zstępując ze stołka i odstawiając go na miejsce. - Owszem, chociaż gdybyś go tak nazwał obraziłby się -odparł barman, przesuwając odruchowo ręką po blacie. Cały czas próbował sobie udowadniać, że pomimo utraty kończyny, potrafił obchodzić się bez pomocy kuli. Rzeczywistość niejednokrotnie weryfikowała te zachcianki. Łasica skinął głową, kiwnął im ręką i wyszedł z baru, zatrzaskując za sobą masywne, stalowe drzwi. - Wracasz do warsztatu, czy zostajesz tutaj? -zagadnął Rusznikarza Artiom, chcąc przerwać powstałą ciszę. - Zostanę. Daj jakieś piwo, czy coś. Nie chce mi się już dzisiaj nic robić...
III:
:
Spin-off
Tego dnia Rusznikarz nie miał zbyt wiele roboty. Siedział wewnątrz starej opony przed wejściem do Kostnicy i przeciągał się leniwie. Słońce stało wysoko, grzejąc powietrze do tego stopnia, że jakakolwiek praca stawała się nieznośnie uciążliwa. Nikt go nie poganiał, nie było zleceń "na wczoraj", a i baza była nie niepokojona już od tygodnia. Wyspa spokoju na szalejącym oceanie Zony.
Nic jednak nie trwa wiecznie i Arkadij dobrze o tym wiedział. Mimo to nie ukrywał grymasu bólu ujrzawszy idącego w jego stronę mężczyzny. Znał go, cenił jako klienta, choć niekoniecznie lubił. Duch, jak go nazywano, choć niewielu wiedziało kim jest naprawdę. Ta historia wymaga szerszego wprowadzenia - Duch żył z naciągania frakcji. "Uprzejmie donosił" jednej na drugą, kosząc przy tym niezłe wynagrodzenie. Przyjmował różne tożsamości, zmieniał kombinezony, wygląd. Ot, taki Fantomas, takim imieniem również go nazywano. Był niesamowicie przebiegły, czego zresztą wymagała od niego sytuacja - nie raz już wyznaczono za niego sowitą nagrodę. Choć z drugiej strony jego działalność odpowiadała niektórym - można było zrzucić na niego winę za samodzielnie wywołaną wojenkę, usprawiedliwiając się niewiedzą i naiwnością.
Tym razem Duch miał na sobie zwykłą kurtkę i plecak wojskowy - w nie do końca udany sposób naśladował nowicjusza. Jego uśmiech, jak zwykle szelmowski, po raz kolejny irytował technika. - Dlaczego ja go jeszcze nie wydałem? - mruknął do siebie, gdy przybysz był już o kilka metrów od niego. Nie wstał, gdy ten stanął tuż przy nim. - Witaj Rusznikarzu... - jego głos, pełen drwiny, jeżył często żółtodziobom włosy na głowie. Jedno było pewne - z pewnością mógłby dubbingować Lectera. -Naprawiłbyś mi to i owo? - Mogę nogę, na mózg już za późno. - Jak zwykle dowcipny. Wejdźmy do środka, za gorąco tutaj.
Chcąc nie chcąc, Arkadij podążył za swoim gościem do wnętrza warsztatu. Ten, nieproszony, zdjął swój bagaż i usiadł na pryczy. Odczepił przytroczony do plecaka karabin, położył go na warsztatowym stoliku i oparł się o ścianę, czując się jak u siebie w domu, oraz celowo grając gospodarzowi na nerwach. - Coś z kolimatorem się spie*doliło. I zamek wylata. - A kto ci to naprawiał ostatnio? - Jakiś Białorusin na północnej granicy. Wtedy też dało dupy, no i potrzebowałem "na wczoraj", bo musiałem kropnąć takiego cwelucha, który na mnie chciał donieść, rozumiesz.
Straszny drań z niego, tak swoją drogą, konkurencji się obawiał. Przecież wiesz, że ja nie szkodzę dobrym ludziom. Wiesz, prawda? No, przyjacielu... - spierda*aj. Mów co naprawić i idź stąd, bo nie mogę tej gęby ścierpieć - żachnął się technik, siadając ciężko na swoim krześle. Duch słysząc te słowa wykrzywił się, udając dotkniętego. - Weź mi napraw ten kolimator - albo wymień, no i zamek zrób. I możesz zrobić ogólnie przegląd. A ja ci opowiem co mi się ostatnio zdarzyło, co? - A potem zamkniesz ryj, zapłacisz i pójdziesz gdzie indziej? - błagalnym tonem zapytał Rusznikarz, sięgając po leżącą nieopodal skrzynkę z narzędziami. Czuł, że za pieniądze sprzedał duszę diabłu. Energiczne potakiwanie Ducha wcale go nie przekonało i nie zmieniło tej myśli.
***
Zmierzchało. Stara asfaltówka na Narodycze była już od lat popękana - może była taka nawet przed Katastrofą z 1986. Duch, tym razem jako Mykoła Łebed, średnio wprawiony mieszkaniec Ługańska, przed trochę ponad godziną określił dla siebie kolejny cel. Wtedy napotkał na swojej drodze niewielki obóz bandytów stalkerów, którzy kiedyś zaszli mu za skórę. Jak wiadomo świat jest mały, ale Zona w szczególności. Co jednak go interesowało bardziej, wiedział o znajdującej się niedaleko melinie bandytów pod wodzą niejakiego Wampira. Duch nawet pomimo swojej nikczemności wolał nawet nie zgadywać czym ten zaskarbił sobie swój przydomek. Znajdował się już całkiem niedaleko, gdy... - Stój, łapy w górę! Kim jesteś, czego chcesz?! Głos dochodził zza jego pleców. Musiał więc być już na miejscu. Uniósł powoli ręce do góry i spokojnie odparł: - Mykołka... Jeśli jesteś z drużyny Wampira, to... Nie strzelaj mi w plecy, co? Daj pogadać ze swoim dowódcą. - Ha, Wampira się zachciało. Nie ma tu nikogo takiego. Zaprzeczenie najlepszym potwierdzeniem. "Kretyn" - pomyślał Duch i w istocie miał rację, bowiem mierzący do niego bandyta został przeznaczony do tej roli głównie ze względu na swoją głupotę. Mięso armatnie.
Usłyszał za sobą cichy chrzęst. Nim zdołał zorientować się co to było, poczuł na potylicy zimny dotyk. Lufa. - Chciałeś gadać z Wampirem? - odezwał się ktoś tuż za nim, właściciel owej lufy, jak przypuszczał Duch. - Owszem, przydałoby się. Zgaduję, że jesteście z jego bandy, bo uczciwi ludzie innych na muszkę w ten sposób nie biorą... Jego pewność siebie była pozorna. Realność zagrożenia dodawała mu sił, jak i je odbierała. Specyficzny stan odbierał mu trzeźwość myślenia, która była mu teraz tak potrzebna.
Nastała cisza. Zdezorientowało to Ducha i wpędziło w panikę. Po chwili usłyszał szelest zarośli i niski głos: - Jak chciałeś ze mną gadać, to się streszczaj, sraluchu. Czegoś chciał? A więc Wampir. Wciąż z rękoma w górze Duch spróbował się powoli obrócić w jego stronę. Udało się, strzał nie padł, wciąż żył, więc spróbował kontynuować swą grę: - Żyjecie z rabowania, co nie? Odpowiedziały mu pomruki i cichy śmiech. Wzięli go za przygłupa. - No i może miałbym dla was jakiś kąsek? Wiecie, oni za mnie. I może jakaś mała prowizja? - dodał. Wampir wybuchnął śmiechem. - I co koleś, napuścisz nas na obóz bezbronnych stalkerów, my się obłowimy a tobie odpalimy jakieś procenty z tego? Tak chcesz się wykpić? - zapytał rechocząc. Chór jego podwładnych też zaczął się śmiać, jak na komendę. - Dokładnie w ten sposób - bąknął Duch, nie zważając na dotykającą go pogardę. - Ja potrzebuję kasy, wy też. Ja chciałbym trochę pożyć, a to jedyne co mogę wam zaoferować w zamian, samemu nic nie tracąc. No to jak? - A jeśli próbujesz nas wych*jać? - zapytał Wampir, podchodząc bliżej i łypiąc groźnie okiem. - To sprzedacie mi kulkę w łeb, jak pozostałym. Znam zasady.
Zapadła chwila ciszy. Po dość długim wyczekiwaniu Duch usłyszał zbawienne "w porządku". A więc zgoda, udało się ocalić życie i dobić targu. - To gdzie jest nasz cel? I ilu ich jest? - zapytał jeszcze herszt, kładąc rękę na kaburze. Dał przy tym znak ręką, by puścić "Mykołkę" wolno. - Jakąś godzinę drogi stąd, tą drogą. Po drodze nic nie ma, sprawdzałem. Ale pewnie i tak mi nie uwierzycie. Oni są w Świtach, kurtkach i mają głównie strzelby i peemy, ale dwóch ma kałasznikowy i jeden Abakana. Siedmiu ich jest. I coś chyba znaleźli, bo strasznie strzegli jakiejś skrzyni. Weźcie skrzynię i sprzęt, ja zgarnę ich pieniądze i pomniejsze pierdółki, co wy na to?
Wampir jedynie skinął głową. Oboje wiedzieli, że w razie czego pojedynczy samotnik nie ma szans z uzbrojoną po zęby i wściekłą grupą bandytów. W drodze do celu Duch wciąż był na muszce. Choć nie czuł lufy na plecach, wiedział, że tak musi być. Takie standardy w Zonie - nikt nikomu nie ufa, a tym bardziej bandyci samotnikowi dobrowolnie wystawiającemu swoich pobratymców. Gdy dotarli na miejsce, słońce dawno już udało się na spoczynek. Stalkerzy będący przyszłymi ofiarami zgromadzili się wokół ogniska rozpalonego na polanie, wysyłając jednego z nich na nocną wartę. - Hej, Śruba, tylko żebyś się nie dał pijawce żadnej wpi*rdolić, co? - jeden z nich krzyknął do wartownika nie będąc świadomym, że wyśmiewane zagrożenie jest bliżej, niż sądzi.
Wampir w tym czasie czaił się tuż obok, wydając rozkazy swoim ludziom. Milcząc, gestami ręki wyznaczał im pozycje. Dwójkami mieli oni okrążyć obozowisko, uprzednio likwidując cichcem strażnika. Samotnicy tymczasem zaczęli opowiadać sobie zasłyszane niedawno historie. Czuli się bezpieczni ze względu na leżącą tuż obok broń gotową do strzału. - A słyszeliście, że podobno ten... jak mu tam, Duch... Że znów kogoś zakapował? Sku*wysyn, przez niego już tylu dobrych chłopaków gryzie ziemię! - zaczął jeden z nich. - Ta, ostatnio chyba wojskowych stalkerów wydymał. Mówią, że dostał za nich Bułata zdartego z jednego z nich. Ale czy prawda to, Bóg jeden wie...
Wtem z otaczających ich chaszczy padły strzały. Jeden, drugi, piąty... Różne bronie różnych kalibrów, kilkanaście lub kilkadziesiąt strzałów następujących po sobie w minimalnych odstępach. Ledwie dostrzegalne ogniki prześwitywały między krzakami w których siedzieli strzelcy. Wszystko trwało ledwie kilka sekund. Nim ucichło echo wystrzałów, wokół ogniska leżało pięć bezwładnych trucheł, każde z przynajmniej dwiema dziurami. Po chwili z zarośli wyszło kilku stalkerów w ciemnych kurtkach i płaszczach, dwóch odzianych nawet w pomalowane na czarno kombinezony. Z bronią w rękach, z których luf wydobywał się jeszcze lekki dymek, weszli między ciała. - Mówiłeś prawdę skurczysynu -przyznał Wampir, spoglądając z góry na martwych samotników. - Faktycznie jakaś skrzynia, faktycznie taka broń. Bierz tę kasę, należy ci się...
Nagle padł pojedynczy strzał. Wszyscy zwrócili się w kierunku jednego z bandytów, który dobił - jak się okazało - ocalałego z rzezi rannego stalkera. - No co, jeszcze dychał! - wzruszył ramionami, jak gdyby tylko nieco zbyt głośno beknął. W końcu nic się nie stało, ledwie kilka osób zeszło z tego świata.
Duch tymczasem zabrał się do przeszukiwania trupów. Zrywał z szyj saszetki, wyciągał z kieszeni portfele. Uznał, że nie warto nadużywać dobroci współpracowników - pieniądze są łatwe od ukrycia i nie trzeba ich spieniężać, a popadać w kłopoty z liczniejszym przeciwnikiem... Cieszył się. Upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony usunął swoich przeciwników, którzy zresztą mogli mu jeszcze zaszkodzić, z drugiej strony wzbogacił się znacznie. Po przeliczeniu okazało się, że zdobył ponad dwadzieścia tysięcy. Tak duże pieniądze w tak łatwy sposób to nie byle co. A po trzecie... Po trzecie zyskał sojuszników. Tak, Duch wiedział, że drużyna Wampira może jeszcze okazać się pomocna.
***
Rusznikarz czuł, jak wzbiera w nim złość. Z jednej strony potrzebował pieniędzy, z drugiej jednak odczuwał przemożną ochotę uduszenia swojego "klienta". Wymieniał właśnie celownik kolimatorowy na karabinie Ducha, gdy usłyszał tupot ciężkich, wojskowych butów. Nagle do pokoju wpadło trzech strażników z karabinami wycelowanymi w nich obu. - No, mamy cię sku*wielu... -warknął Topór, jeden z nich. - Udawało ci się dostatecznie długo, ale teraz zawiśniesz. Nie dasz rady się wyrwać... Arkadij nie wiedział co powiedzieć. Trwał w zastygnięciu z rękoma w górze. Nie miał pojęcia skąd wzięła się ta trójka. Dopiero po chwili doszedł do wniosku, że jednoczesna obecność ich, oraz Ducha w jego pokoju oznacza dla niego samego niemałe kłopoty.
IV:
:
- Przegiąłeś debilu, i to ostro! - No i ile razy będziesz mi to jeszcze powtarzać? -Rusznikarz bronił się przed ostrzałem bluzgów kierowanych w jego stronę przez dowódcę placówki, Starowycza, siedząc u niego w gabinecie na niewygodnym stołku i słuchając wywodów na temat wydarzeń sprzed chwili, w których mechanik brał czynny udział. -Siedzę tu od kwadransa i słyszę to już któryś raz. Starczy, rozumiem, wiem. Daj już sobie spokój. - Nie! -ryknął Starowycz, z całej siły uderzając pięściami w blat swojego biurka, przy którym stał, wbijając nienawistny wzrok wprost w Arkadija. - Zj*bałeś, rozumiesz?! Zj*bałeś i teraz poniesiesz tego konsekwencje!
Jak się okazało, gdy Duch opowiadał technikowi swoją historię, do Kostnicy przyszedł nowy klient. Ów usłyszał rozmowę i ludzkim odruchem zaczął ją podsłuchiwać, nie mając złych intencji. Gdy jednak usłyszał z kim ma do czynienia, czym prędzej pobiegł do dowódcy placówki, donosząc o zaistniałej sytuacji. Starowycz usłyszawszy o Duchu, wysłał strażników, by go pojmali, umożliwiając wymierzenie mu sprawiedliwości. Rusznikarz został zaś wezwany w trybie natychmiastowym na "rozmowę motywującą", czym w rzeczywistości był wywód na temat szkodliwości czynu okraszony dużą ilością słów obelżywych. I tak można to nazwać szczęściem, ponieważ Duch zaocznym wyrokiem wydanym przez dowódcę został skazany na powieszenie. Jakiekolwiek stosunki nie łączyłyby tego szubrawca z Rusznikarzem, mechanik musiał przyznać, że ten na to zasłużył. Cieszył się przy tym, że sam nie podzielił jego losu, co wbrew pozorom nie byłoby wielką niespodzianką - nawet jego wcześniejsze zasługi mogłyby go nie uratować, gdyby tylko naczelny decydent placówki miał tego dnia słabsze nerwy.
Starowycz zaczął uderzać pięściami w stół, warcząc coś pod nosem i rzucając wszelkimi znanymi mu obelgami. Gdy się zmęczył, a jego dłonie zaczęły go piec z bólu, siadł ciężko na stojący za nim fotel, westchnął i masując sobie ręce ciągnął, hamując swoją nerwowość: - Dobra... Poniosło cię, byłeś chciwy, chciałeś pieniędzy. Chciałeś pieniędzy od tego sk*rwysyna, nikomu o tym nie powiedziałeś, chociaż go znałeś, bo to już ustaliliśmy. To teraz w ramach rekompensaty priorytetowe dla ciebie będą zlecenia ode mnie i od załogi. Drugie w kolejności od stałych bywalców, trzecie dopiero od przybyszów, a jak kogoś nie jesteś pewien, to albo mu każesz wypie*dalać w podskokach, albo pytasz mnie, czy pozwalam. Jasne? Musi być jasne, bo inaczej zawiśniesz. Najpierw za nogi, łbem do dołu, a potem na odwrót. Do tego oddajesz połowę zarobków na potrzeby placówki. Chciałeś być ku*wa bogaty, to żryj glebę, osraj się, a nie będziesz. Do odwołania masz mi tu przynosić połowę dochodu. Już ja się dowiem, czy czegoś nie chowasz po kątach, a wtedy od razu powróz na szyi, a nie na kostce. - Poj*bany jesteś Rusłan. Połowa dochodu? Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, że najczęściej koszty to jest więcej niż połowa i gówno mam zysku? Myślisz, że ja sram tymi kopiejkami pod siebie?
Czy ktoś pamięta jak działa bomba atomowa? W telegraficznym skrócie - dwie podkrytyczne masy materiału rozszczepialnego zostają ściśnięte w całość, w wyniku czego wytwarza się masa krytyczna i... Cóż, efektem jest po prostu anihilacja wszystkiego w promieniu wielu wielu metrów... Podstawmy więc za jedną "masę" Starowycza, za drugą Arkadija. A Duch stał się ładunkiem konwencjonalnym, który doprowadził do starcia tych... ciał. Gdy Rusłan usłyszał oburzony głos technika, błyskawicznie wstał, dwoma susami ominął biurko i zamachnął się, by uderzyć rozmówcę w twarz. Ten jednak, nie w ciemię bity - dosłownie, póki co - zdążył uskoczyć, w wyniku czego pięść dowódcy tylko musnęła powietrze tuż obok twarzy Rozpruwacza. Następnie wypadki potoczyły się szybciej, niż którykolwiek z nich zdołał je zarejestrować.
Technik przeskoczył biurko, starając się uzyskać dystans między sobą a przeciwnikiem. Starowycz chwycił taboret, na którym chwilę wcześniej siedział Arkadij i cisnął nim w miejsce, gdzie ten się znajdował. Mebel przeleciał tuż nad głową Rozpruwacza, niszcząc wiszącą tam półkę. Mechanik wyszarpnął z biurka szufladę i rzucił nią w pieniącego się dowódcę, rozrzucając przy tym jej zawartość we wszystkich kierunkach. To jeszcze bardziej rozwścieczyło Rusłana, który w odwecie wyszarpnął znajdujący się w kaburze pistolet i po kilku nieudanych próbach odbezpieczył go. Wycelował w zdezorientowanego Arkadija i...
Do pokoju wpadło dwóch znajdujących się najbliżej strażników zaalarmowanych dziwnym hałasem. Starowycz odruchowo obrócił się w ich stronę z zamiarem naciśnięcia spustu i strzelenia do interweniujących, jednak silny cios kolbą karabinu pozbawił go przytomności.
***
Dwa dni później wszystko wróciło do normy, poza tym, że Starowycz leczył uraz szczęki. Egzekucję Ducha przesunięto na weekend, w związku z czym czekały go jeszcze dwa dni życia. Rusznikarz dogadał się z dowódcą placówki, ustalając korzystniejsze dla niego warunki - składanie dobrowolnych datków na rzecz bazy i pierwszeństwo załogi w naprawach miały zrekompensować poczynione z tytułu współpracy z Duchem straty. Technik wrócił więc do starych zajęć, zajmując się reperacją broni na stoliku we wnętrzu Kostnicy.
Z powodu braku zamówień przeprowadzał remanent swojej broni, czynność tę odwlekał już wielokrotnie, a od czasu do czasu przydaje się skontrolować stan posiadania, nawet w Zonie. Pootwierał więc skrzynie i szafki w których trzymał broń, wyjmował kolejne jej egzemplarze i układał na podłodze, w równych rządkach.
- Timur, Jaryma... Batiuszka... Wyzwoliciel, potem mamy... Aha, Zdrapka... - mruczał z zadowoleniem, nazywając każde z tych zabójczych urządzeń jego własnym "imieniem". Uwielbiał ten ceremoniał. Każda broń, choć niema, miała według niego swoją unikatową historię do opowiedzenia, każda przeszła przez coś innego. Personifikacja uzbrojenia była dla niego jedną z największych przyjemności w Zonie, gdzie należący doń arsenał był większy, niż kiedykolwiek. W Wielkim Świecie dawno już byłby za to zmuszany do sięgania po mydło, a tu miał święty spokój, mimo że warsztat znajdował się w enklawie pośrodku piekła na Ziemi.
Pracę przerwało mu pukanie we framugę. Rusznikarz obejrzał się za siebie i zobaczył w drzwiach jakiegoś młodego mężczyznę, którego widział po raz pierwszy. Zmierzył go wzrokiem od góry do dołu. Ot co, nowicjusz. Było to widać po jego przestraszonych oczach, zaciśniętych pięściach i mało funkcjonalnym rynsztunku, bardziej przypominającym survivalowe bzdury niż ekwipunek prawdziwego, doświadczonego stalkera.
- Rozpruwacz? Dobrze trafiłem, tak? -zapytał ten w drzwiach, nieśmiało stawiając kilka małych kroków wprzód. - Jestem Bardak, a właściwie to Andriej. I ja chciałem broń... - Nie, to nie do mnie, ja tu latające dywany naprawiam - wysilił się na żart Arkadij, wstając z klęczek. - Co broń? Mów o co chodzi, jak to coś małego, to zrobię na szybko i potem dokończę com zaczął wcześniej, bo nie lubię moich cacek wrzucać na chama do skrzyni, bo się potłuką. Stalker, uznając te słowa za potwierdzenie, wyjął z plecaka strzelbę. Był to zabrudzony, pokiereszowany TOZ-194, stosunkowo rzadko spotykana broń w Zonie. Technik widząc go, zagwizdał i uniósł brwi. - No, kawał dobrej broni. Skąd ją wytrzasnąłeś, co? - Znalazłem. To... To było dziwne, zaraz opowiem. Chodzi mi po prostu o to, żeby zrobić przegląd, przeczyścić i umożliwić strzelanie. I może jakieś coś... Żeby szybciej przeładowywało. Bo ja normalnie używam zwykłej fuzji myśliwskiej, no a takie coś... To ja powiem może skąd to mam.
***
[polecam posłuchanie muzyki stąd: http://poortato.ytmnd.com/ podczas czytania - ten patent wymyśliłem dawno temu niezależnie od Głuchowskiego; myślę, że ta melodia doskonale koresponduje z dalszą częścią]
Piękna była jesień tej wiosny. To, co miało wzrosnąć i zazielenić się, już na starcie swojego krótkiego życia zwiędło. Dziesiątki martwych konarów straszyły ponuro i tylko gdzieniegdzie drzewa nieśmiało wypuszczały liście. Anomalie to rzecz normalna w Zonie, ale żeby tak pomieszać pory roku? Był czerwiec, podczas gdy aura w teje części Strefy bardziej przypominała szarobure przedzimie, brakowało tylko śniegu lub chociaż szronu pokrywającego okoliczne zarośla. Gdzie indziej - o dziwo - było inaczej, a więc dominowało ciepłe, suche lato.
Przez tę nieprzyjazną okolicę przedzierał się Andriej, młody i niedoświadczony stalker, który ledwie kilka tygodni wcześniej trafił do Zony przez jej wschodnią granicę, korzystając z usług cholernie drogiego przemytnika. Wyposażony w starego makarowa i strzelbę TOZ-34 zmierzał w kierunku wioski Plutawyszcze. Tam - zgodnie z wytycznym otrzymanymi od zleceniodawcy parę godzin wcześniej - miał znaleźć zwłoki stalkera, który uprzednio został wysłany przez tę samą osobę na misję z której nie powrócił i zabrać stamtąd pakunek. Żółtodziób ten nie został powiadomiony o tym, co zawiera paczka, ani co mu grozi. Wręcz przeciwnie, zapewniono go, że to proste zadanie, wystarczająco łatwe, by dał sobie z nim radę i wystarczająco skomplikowane, by sprawdzić jego umiejętności. Jako zaliczkę wręczono mu paczkę tanich naboi śrutowych i polecono ruszać.
Do Plutawyszcz udało mu się dotrzeć tuż przed południem. Zniszczone domostwa tego niewielkiego sioła straszyły swoją pustką. Zdezelowane ściany budynków wzbudzały w stalkerze strach, który narastał w miarę zbliżania się do serca osiedla. Widać było upływ czasu, który zmienił to miejsce. Powój zarósł obalające się płoty, bluszcz pokrył mury, z których płatami odpadał zmrożony tynk. W oknach już od dawna nie było szyb, z których szklany tłuczeń pokrywał najczęściej najbliższą okolicę ościeżnicy. Asfalt, którym pokryta była wąska ulica, popękał i zarósł częściowo trawą.
Andriej był tym tak zaaferowany, że początkowo nie dostrzegł budynku, który wyraźnie odstawał od innych. Dopiero po chwili go zauważył i jego widok przeraził go bardziej, niż otaczające go ruiny. Ów budynek, zwykły dom jednorodzinny, był nietknięty. Płot go otaczający był w idealnym stanie - siatka z której był wykonany, połyskiwała delikatnie, zbyt mocno odbijając ledwie przecież widoczne promienie słońca. Za ogrodzeniem widać było równo przystrzyżoną trawę i kilka dziecięcych zabawek, wyglądających jak porzucone dosłownie przed momentem. Ściany budynku wyglądały na niedawno tynkowane. Okna jak nowe - szyby odbijały światło słoneczne, choć kiedy mężczyzna dobrze się przyjrzał, tam skąd padały promienie... słońca wcale nie było. A we wnętrzu paliło się światło... Dreszcz przeszedł go od góry do dołu. Wszędzie panowała cisza, od czasu do czasu przerywana tylko przeciągłym zaskrzypieniem przerdzewiałych zawiasów od drzwi lub okiennic.
[koniec polecenia ]
Zdrowy rozsądek podpowiadał, by czym prędzej opuścić to miejsce. Stalker jednak czuł przemożną chęć zbadania zbadania domostwa. Coś go tknęło, by zajrzeć do swoich notatek. Z bocznej kieszeni kurtki wyjął niewielki notatnik i zerknął na jedną z ostatnich zapisanych stron. "Szukać zadbanej chaty" - to krótkie zdanie przypomniało mu, że na swoje nieszczęście najwyraźniej właśnie tego domu szukał. To w nim, według informacji zleceniodawcy, miał znajdować się poszukiwany nieboszczyk.
Andriej rozejrzał się wokół. Nie działo się nic niepokojącego, co jest o tyle dziwne, że podczas pobytu w barach i knajpach dla stalkerów słyszał o wielu przerażających potworach i nie mniej niebezpiecznych anomaliach w których bez trudu można stracić życie. Wszechobecny spokój przerażał go, jednak uznał, że nie ma odwrotu. Postawił kilka kroków do przodu i nacisnął klamkę furtki. Od razu poczuł, że jest lepiące. Uniósł dłoń i spojrzał na jej wewnętrzną stronę. Okazało się, że klamka była świeżo malowana... Mężczyzna przerażony patrzył to na otwarte ogrodzenie, to na swoją dłoń. Dopiero po chwili, gdy otrząsnął się ze zdumienia, wytarł rękę umazaną w farbie o spodnie. Chwycił mocniej uchwyt swojej strzelby i wszedł na posesję. Trawa po której stąpał lekko chrupała, co wydało mu się absurdalne. Nie zważając jednak na to parł jednak do przodu, uczepiwszy się myśli o powrocie do bazy i zgarnięciu nagrody. Minął donicę z kwitnącymi pelargoniami stojącą nieopodal schodów wejściowych prowadzących na werandę i uchylił drzwi frontowe. Od razu uderzył go silny zapach gotowanego obiadu i choć próbował go zidentyfikować, nie wiedział co to. Dozymetr spoczywał w kieszeni, ani razu nie wydając z siebie odgłosu, jednak z obawy przed nieznanym gazem Andriej założył pospiesznie maskę przeciwgazową. Nie czując już swojskiej woni, wkroczył do pomieszczenia, celując przed siebie strzelbą. Stamtąd skierował się na korytarz. Stojąc w drzwiach widział kilkumetrowy ciąg z kilkoma drzwiami po bokach. Na podłodze leżały zwłoki, a z wyglądu nowy dywan ubrudzony był krwią. Świeżą i wciąż wyciekającą z ran.
Stalkerowi krew uderzyła do głowy, a widziany przezeń obraz zamazał się. Nie miał dłużej siły ściskać broni w dłoniach, upuścił ją więc i przyklęknął próbując odzyskać panowanie nad sobą. Ostatkiem sił zdał sobie sprawę, że traci kontakt z rzeczywistością nie na skutek widzianego trupa, ale czegoś innego. To coś znajdowało się po drugiej stronie wnętrza i powoli zbliżało się. Majacząc dostrzegł dziecko wybiegające z pokoju obok. Było nieme, czego Andriej nie potrafił pojąć. Dziecko podbiegło do niewyraźnej postaci na drugim końcu korytarza i spojrzało nań pytająco. Wtem obraz na chwilę wyostrzył się - dziecko, a przynajmniej to, co zdawało się nim być, było półprzezroczyste. Stalker kątem oka dostrzegł przy nieprzerwanie krwawiącym zmarłym niewielką walizkę. Metr dalej leżała strzelba - ona jednak była brudna i zdawała się leżeć tam od lat. Zwróciwszy uwagę, że postać chwilowo więcej uwagi poświęca "dziecku", zdecydował się na pochwycenie pakunku. Kilkoma susami, odbijając się od ścian, sięgnął walizki, chwycił ją, by następnie złapać strzelbę. Skierował lufę w kierunku obu postaci i nacisnął spust - iglica trafiła jednak w pustą komorę. W akcie desperacji Andriej nacisnął język spustu ponownie, tym razem wypalając w kierunku przeciwnika gradem ołowiu. Nie czekając na reakcję obu zjaw uciekł do tyłu, zbierając po drodze swoją uprzednio upuszczoną strzelbę i wyskoczył na zewnątrz, nieomal się wywracając. W mgnieniu oka dotarł do wciąż otwartej furtki i wypadł na ulicę. Nie zdążył nawet zauważyć, że niewidzialna siła pchnęła drzwiczki zatrzaskując je, bowiem ile sił w nogach uciekał z tego miejsca. W biegu zdarł z głowy maskę przeciwgazową i z trudem utrzymując wszystkie przedmioty w rękach czym prędzej oddalił się z Plutawyszcz.
***
Rusznikarz słuchając opowieści młodego stalkera od czasu do czasu unosił brwi nie mogąc uwierzyć w jego opowieść. W czasie swojej "kariery" w Zonie słyszał wiele takich na wpół legendarnych wyczynów, jednak z reguły nie miał dowodów na to, że owe osoby kłamały. Postanowił też i tym razem zawierzyć swojemu klientowi, jako że i tak nie miał nic do stracenia. Gdy historyjka się skończyła, Arkadij kończył już swoją pracę i polerował toza. Gdy po raz ostatni przeciągnął szmatką po kolbie, odłożył broń na blat biurka i wyciągnął z szuflady niewielki aparat fotograficzny. Po zrobieniu strzelbie serii zdjęć schował urządzenie i oddał ją właścicielowi. - To... ile płacę? -zapytał nieco nieśmiało Andriej, sięgając do płóciennej saszetki zawieszonej na szyi. - Zależy jaką amunicję masz. Bo widzisz młody, u mnie amunicją się płaci zazwyczaj. Papierkami sobie mogę dupę wytrzeć, amunicja zawsze w cenie - wytłumaczył mu technik domyślając się, że ma do czynienia z nieuświadomionym dotąd nowicjuszem. - K*rwa, ale ja mam tylko śrutu trochę. I naboje dziewięć milimetrów do pistoletu -mruknął niezadowolony stalker, spoglądając niemrawo na broń. - Ile? - No trzy paczki śrutu i dwie do pistoletu. - To dawaj jedną śrutu i idź dokup dla siebie u kramarza. Pasuje? Dam ci kartkę, dasz mu ją, to nie będzie żydzić i zejdzie z ceny.
Nie czekając na odpowiedź, Rusznikarz sięgnął do kieszeni po notes, wyrwał jedną kartkę i naskrobał na niej parę zdań, po czym wręczył ją stalkerowi. Ten z kolei wyjął z plecaka paczkę śrutu, położył ją na blacie, przystawił dwa palce do skroni w geście pożegnania i z "odświeżoną" strzelbą pod pachą opuścił warsztat. Nie dalej jak po dziesięciu minutach wrócił, stanął w drzwiach i obojętnym głosem dodał: - Dowódca placówki kazał przekazać wiadomość. - No, mów -mruknął Arkadij, który wrócił już do inwentaryzacji swojego miotającego ołowiem majątku. - Cytuję: "masz prze*ebane. Duch spie*dolił z mamra. Zawiśniesz zamiast niego sku*wysynu". -po chwili milczenia dodał: To ja pójdę. I nie czekając na komentarz technika oddalił się czym prędzej, nie mając zamiaru ingerować w kwestie jego nie dotyczące. Rusznikarz słysząc te słowa zachichotał jedynie i powrócił do pracy.
V:
:
Po wyjściu stalkera z warsztatu Arkadij zdążył jedynie dokończyć przegląd broni i schować arsenał do swoich szafek i pudeł, co w sumie zajęło mu nie więcej niż kwadrans. Gdy schował ostatni karabin i zatrzasnął wieko starej wojskowej skrzyni, w drzwiach stanął jeden ze strażników placówki. - Masz przyjść do Starowycza. Natychmiast.
Rusznikarz skinął głową. Wiedział, że nie zostanie powieszony, ale szykuje się kolejny raban. Następna kłótnia o nic, bo to, co zostało już powiedziane, było wszystkim, co można było powiedzieć w takiej sytuacji. Co jednak można poradzić, gdy "naczelnik ośrodka" cierpi na "kompleks małego członka" i dowartościowuje się w każdy możliwy sposób, podkreślając znaczenie swojej osoby dla społeczności. Herezją byłoby w jego obecności stwierdzić, że jest tak potrzebny, jak "wok do gotowania zupy". Kiedyś stwierdził kucharz ze stołówki, czego nieomal nie przypłacił głową. Jednak miłosierny komendant Starowycz łaskawie mu wybaczył, po raz kolejny zarządzając grzywnę na rzecz placówki. Kara była tak często nakładana, że gdyby się zastanowić, to każdy strażnik powinien być wyposażony w najnowszy model jankeskiego egzoszkieletu i "Grozę" z tajnych rosyjskich laboratoriów, wspomagany dodatkowo przez kamery i inny elektroniczny chłam ufundowany przez niepokornych rezydentów tego miejsca.
Westchnąwszy technik wyszedł z pomieszczenia, zamknął je i ruszył za strażnikiem do kwatery dowódcy ulokowanej w niewielkim budynku mieszkalnym. Rzecz znana na całym świecie - "wierchuszka" zajmuje najlepsze miejsca, a ty chamie śpij pod płotem... Dom nie był otynkowany, widać było dokładnie bloczki z gazobetonu, z których go zbudowano. Zachowały się jednak oryginalne drzwi i okna, nie trzeba ich było uzupełniać jak w przypadku pozostałych budynków, jak choćby wtedy, gdy przystosowywano chlewnie na bar i noclegownię.
Obydwaj mężczyźni zatrzymali się przed drzwiami frontowymi - dalej Arkadij miał iść sam, choć wartownik był przygotowany do powtórnej interwencji, podobnej do tej, jaka miała miejsce dwa dni wcześniej, gdy znokautował Starowycza kolbą. Rusznikarz uchylił drzwi wejściowe i przypomniała mu się ta awantura - była to zresztą dość głośna sprawa, o której wciąż żywo dyskutowano po kątach w całej bazie, a nawet wyszło to poza obręb kompleksu, niesione na ustach przygodnych wędrowców.
- Siadaj - mruknął Starowycz, wskazując technikowi taboret stojący na środku pokoju, gdy ten wszedł do pomieszczenia. Półka, którą zniszczyli podczas niedawnej utarczki wciąż zwisała pogruchotana, w ogóle nieruszona, jak gdyby tak właśnie miała wisieć. - Duch spie*dolił. Nie udało się gnoja dopilnować. W niewyjaśniony sposób wydostał się poza zamkniętą piwniczkę. Powalił dwóch strażników, zabrał im broń i zwiał. Dostałem meldunek, że oberwał w nogę w czasie ucieczki, a z racji tego, że znajdujemy się na skraju lasu, prawdopodobny kierunek jego ucieczki to właśnie zarośla. Idziemy na niego zapolować. Też idziesz. Bierz swoją broń i idziemy. I jeśli kto inny tego nie zrobi, to sam mu palniesz w łeb, aż kawałki mózgu upie*dolą ci koszulę. Zrozumiałeś, czy przeliterować?
- Wal się -bąknął w odpowiedzi Rusznikarz wstając. Był zdziwiony brakiem większej awantury. -Idę po karabin, zaraz przyjdę. - Spotkamy się w bramie.
Arkadij nie miał ochoty się nigdzie ruszać. Niezbyt często opuszczał warsztat, a sowchoz jeszcze rzadziej, prawie wcale. Od jego ostatniego spotkania oko w oko z mutantem, czy niewiele mniej potwornymi bandytami minęło już kilka miesięcy. Nie był już pewien, jak się zachować podczas takiej konfrontacji. Uciec? Strzelać między oczy? Za szczęście w nieszczęściu uznał to, że wybierał się poza obóz w większej grupie, a z powodu swojego wcześniejszego wybryku ktoś bardziej doświadczony będzie mu towarzyszył, by technik nie pozwolił po raz kolejny wymknąć się Duchowi z rąk. Ale właśnie - Duch. Sam jego przydomek oznacza, że pochwycenie go będzie trudne.
Idąc w kierunku Kostnicy Rusznikarz minął parę grupek stalkerów, przekrzykujących się i ekscytujących zbliżającym się "polowaniem". Ze strzępków usłyszanych przez niego rozmów wynikało, że panuje wśród nich przekonanie o swojej przewadze, lekceważenie wobec przeciwnika. Sam nie wierzył jednak w to, że tak łatwo uda się go złapać lub zabić. Skoro Duchowi udało się uciec pomimo nadzwyczajnej jak na warunki Zony ochrony, to musiał być uprzednio przygotowany, mieć tu cichego sojusznika, lub kogoś przekupić, choćby tych dwóch. W końcu ich nie zabił, a tylko pozbawił przytomności.
Tak rozmyślając Arkadij doszedł do warsztatu, otworzył drzwi i po chwili zastanowienia wybrał z jednej z szafek abakana, którego zaliczał do jego ulubionych karabinów. Gdy czasem - najczęściej przy okazji libacji - miał wyjaśnić dlaczego lubi akurat tę broń, nigdy nie potrafił tego zrobić. Nie była ona ideałem, był tego świadom. Ot, może trochę celniejsza niż AK-74. Następnie zmienił kombinezon z roboczego na "wyjściowy", sięgnął po pas z ładownicami, napchał do nich tyle magazynków, ile tylko się zmieściło, zabrał ze sobą kilka granatów, oraz nóż i inne drobiazgi, które jednak mogły decydować w trudnych sytuacjach o życiu i śmierci. Gdy uznał, że jest stosownie wyekwipowany, opuścił warsztat, zamykając za sobą drzwi na kłódkę. Gdy wsuwał klucz do kieszeni, przeszły po nim ciarki. Czuł, że czeka go dość długa wyprawa, a okazja czyni złodzieja - szczególnie w małym arsenale, gdzie można by uzbroić nawet i pluton ludzi. Dla bandytów byłoby to istne El Dorado.
Zmierzając w stronę bramy Arkadij pod wpływem impulsu postanowił zboczyć z drogi i zajrzeć do karceru z którego uciekł więzień. Przetrzymywany był on w niewielkim karcerze urządzonym wewnątrz wolnostojącej piwniczki pośrodku obozu, co w domyśle miało zminimalizować szanse ucieczki poprzez konieczność przebycia długiej drogi do ogrodzenia. W jej wnętrzu wydzielono stalowymi kratami dwie niewielkie cele. Każda z nich zamykana była na kłódkę, a klucze posiadał strażnik urzędujący w niewielkim korytarzyku między nimi. Dodatkowo drzwi wejściowych do budowli pilnował drugi strażnik, również uzbrojony. Jak bezbronny, przetrzymywany w złych warunkach i nieprzerwanie obserwowany więzień mógł pokonać te przeszkody?
Gdy Rusznikarz dotarł do piwniczki, nikogo tam nie było - strażników zaprowadzono już do lazaretu, gdzie obozowy lekarz otoczył ich opieką. W ciemnicy niewiele było widać, pomimo rozświetlającej mrok lampy naftowej zawieszonej naprzeciw wejścia. Interesowało go jednak co innego. Drzwi celi Ducha były uchylone. Rusznikarz przykucnął przy nich, wyjął z kieszeni latarkę kieszonkową, włączył ją i skierował strumień światła na kłódkę zwisającą nieruchomo na łańcuchu, który jeszcze do niedawna łączył drzwi z resztą kraty. Oświetlił ciężkie okucie co natychmiast pozwoliło mu stwierdzić, że ktoś potraktował owe zabezpieczenie czymś ciężkim - kłódka była wyłamana. Zrodziło to pytanie kto pomógł Duchowi w ucieczce, bowiem niemożliwością było, by dysponował on przedmiotem zdolnym do zniszczenia zabezpieczenia i do tego miałby to zrobić w obecności wartownika. Zresztą, jak miałby przełożyć odpowiednio masywny przedmiot przez dość wąski prześwit kraty? Arkadij wiedział, że ktoś pomagał Duchowi. Budziło to w nim negatywne emocje - z jednej strony ktoś dał się skusić i pomógł szui, z drugiej - i on sam pośrednio przyczynił się do ucieczki. Gdyby go wydał, nie straciłby zaufania i być może Duch zdążyłby zawisnąć.
Przed wyjściem mężczyzna omiótł jeszcze snopem światła całe wnętrze, licząc na jakiekolwiek znalezisko. Niczego jednak nie znalazł, toteż opuścił piwnicę i skierował się ku lazaretowi, gdzie miał nadzieję spotkać jeszcze obu wartowników. W drodze na miejsce zaczepił go jeden z ludzi oddelegowanych do poszukiwania Ducha. - Gdzie leziesz, a? Masz broń to chodź do bramy! Rusznikarz odpowiedział tylko kręceniem głową i dopiero po chwili rzucił "za chwilę", po czym przyspieszył kroku.
Lazaret urządzono w jednym z budynków gospodarczych. Był chyba najczystszym miejscem w całym obozie, w niego zainwestowano największą sumę pieniędzy. Co prawda podłóg nie zdobiły marmurowe posadzki, a ściany nie były wyłożone skradzionymi arrasami, jednak tanie ukraińskie linoleum pokrywające wszystkie powierzchnie znacząco podwyższało standard budynku, warunkowo umożliwiając w nim opiekę nad poszkodowanymi. Prócz obu wartowników i lekarza w lecznicy znajdował się jeden podstarzały stalker - Karasimowycz, który po pierwszych wyprawach po Zonie zakończonych klęską osiadł na stałe w sowchozie, podobnie jak Rusznikarz nie wyściubiając nosa poza placówkę.
Arkadij przywitał się z obecnymi krótkim machnięciem ręki i przystanął nieopodal strażników. Byli przytomni, wyraźnie znudzeni i tępo wpatrywali się w sufit, nie zwracając zbytnio uwagi na poczynania krzątającego się przy nich medyka. - Mam parę pytań -rzucił stanowczo technik, dając do zrozumienia, że nie opuści pomieszczenia bez konkretnych informacji. - Czego chcesz... -mruknął jeden z leżących mężczyzn, zwany przez wszystkich Śliwą. Akurat ten przydomek miał łatwą do odgadnięcia etymologię, wziął się bowiem od burzliwego charakteru stalkera, który wręcz uzależniony był od bójek, z których niezmiennie wychodził z jakimiś urazami, a najczęstszym było podbite oko. Tak było i tym razem - po raz fioletowo-żółte limo zdobiło jego zniszczoną twarz. - Jakim cudem on uciekł? - Nie wiadomo, może krasnoludki go wyniosły - wtrącił drugi z poszkodowanych, Czeremcha. - Był i "nima". Rusznikarz zacisnął wargi i udając, że tego nie usłyszał, dodał: - Jak on uciekł? Obaj go pilnowaliście. Kłódka była zniszczona, ktoś czymś prz*pie*dolił i to ostro. Kto mu pomógł? - Nie wiem... -burknął Czeremcha. - Uczepiłeś się jak mucha gówna. Idź krzyżówki porozwiązuj, Puzyriewie jeden.
Już od kilkunastu minut Arkadij był rozemocjonowany, a z każdą chwilą napięcie jeszcze bardziej w nim narastało. Gdy teraz usłyszał po raz kolejny chamską odzywkę, niewiele się zastanawiając wyszarpnął ze skórzanej pochwy nóż i wbił go tuż przy nodze leżącego, nieznacznie nacinając skórę na jego łydce. Zanim ktokolwiek zdążył na to zareagować, sprawiający dotąd wrażenie ospałego Rusznikarz dopadł do gardła Czeremchy i obejmując je stalowym uściskiem dłoni, warknął: - Mów ku*wa! Jeśli jesteś niewinny, nie masz się czego bać. Jeśli maczałeś w tym te krzywe paluchy, to Starowycz wyrwie ci wątrobę, podsmaży i zje z cebulką i winem. Więc mów do ku*wy nędzy co wiesz, albo ten tu lekarz zaraz będzie ci zszywać przebity bebech. Zanim lekarz wraz z Karasimowyczem zdążyli pochwycić technika, ten wrócił już na poprzednie miejsce i wciąż dysząc, wpatrywał się nienawistnie w stronę obu leżących stalkerów. Medyk zrezygnował z podania mu ukradkiem zastrzyku uspokajającego co przemknęło mu przez myśl chwilę wcześniej, postanowił jednak stanąć między nim a Czeremchą i Śliwą w razie gdyby znów miało dojść do bezpośredniego kontaktu.
- Jesteś popierdolonym świrem... -zbulwersował się Śliwa. Po chwili milczenia dodał jednak: -Nie wiem co się stało. Czeremcha siedział pod wejściem, ja pod celą. Nagle widziałem jak drzwi się otworzyły, wpadł ktoś zamaskowany i zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, oberwałem jakąś cegłówką w baniak. Dopiero oni tutaj mi powiedzieli, że leżałem tam może z dziesięć minut. A Czeremcha leżał potem obok mnie, musiał go wciągnąć do środka. I ojebali nas ze sprzętu. Rusznikarz bez słowa zwrócił się w kierunku wyjścia. Gdy usłyszał ciche "Starowycz się o tym dowie", mimowolnie wzruszył ramionami i podążył w stronę bramy, gdzie miał spotkać się z dowódcą placówki i wybranymi do pościgu ludźmi. Choć jak zauważył w myślach - nie sposób było nazwać tego pełnoprawnym pościgiem, skoro od ucieczki minęła już prawie godzina.
Gdy dotarł na miejsce okazało się, że dokonano podziału dziesięcioosobowej grupy na dwie mniejsze - pierwsza ruszyła od razu po wyjściu Rusznikarza z domu dowódcy, by nie stracić tropu. Arkadij zaciągnął Starowycza na stronę i w żołnierskich słowach streścił przebieg swojego krótkiego dochodzenia. Wzbudził w nim zainteresowanie i jednocześnie strach, bowiem pomimo swoich wad dowódca był w stanie zrozumieć z jakim problemem mają do czynienia. Następnie obydwaj poszli do karceru, gdzie dowódca obejrzał dokładnie kłódkę, a następnie przeprowadził rozmowę z obydwoma strażnikami, którzy jednak tym razem byli bardziej skłonni do zwierzeń, wzbogacając swoją wersję o kilka szczegółów. Okazało się, że ogłuszony, półprzytomny Śliwa słyszał strzępki pospiesznej rozmowy między więźniem i jego wybawicielem. Padły słowa takie jak "Andriej", "kryjówka" i "las", a więc istotne fakty, które przez przypadek wcześniej zaginęły w odmętach pamięci Śliwy.
***
Kilka minut później pięciu uzbrojonych mężczyzn ruszyło zbitą grupką w kierunku lasu niemal przylegającego do sowchozu. Schyleni, truchtem zbliżali się do ściany zarośli korzystając z każdej zasłony - czy to większego kamienia, czy też krzaka. Co jakiś czas wymijali anomalie czy pola wzmożonej radiacji, aż dotarli do pierwszych drzew. Odtąd było nieco trudniej, bowiem chaszcze ograniczały pole manewru. Póki co jednak ich cel był prosty - dogonić pierwszy oddział i się przegrupować. Nie zajęło im to więcej niż dziesięć minut. Okazało się, że pierwsza piątka pod dowództwem doświadczonego stalkera, Barszczuka, wytypowała rejon w którym mógł znajdować się Duch. Nie wiadomo jednak było, gdzie przebywa jego pomocnik, choć na wszelki wypadek cały sowchoz postawiono w stan pogotowia i wyznaczając nagrodę za jego głowę. Starowycz przewidział bowiem specjalny fundusz na takie okazje.
Wyglądało na to, że Duch zostanie pochwycony. Ranny, na zamkniętym terenie był stosunkowo łatwym celem do wyśledzenia. Jego ruchy ograniczała pusta przestrzeń na zachodzie i rzeka na północy, z kolei od południowego wschodu nacierała obława. Jedynie kwestią czasu było odnalezienie tego człowieka i zaprowadzenie go na prowizoryczną szubienicę, z której niewielu miało okazję skorzystać. Rusznikarz czuł jednak, że coś się nie zgadza. Pamiętał historie opowiadane mu przez Ducha - z jednej strony niewiarygodne, z drugiej jednak każda kryła w sobie część prawdy o kunszcie tego człowieka. Potrafił wychodzić z najbardziej nieprawdopodobnych opresji, a duszę musiał już dawno sprzedać diabłu, bo nie było człowieka, któremu dopisywałoby tyle szczęścia. Ot, choćby niedźwiedź, przed którym uciekł kryjąc się w jamie pod drzewem...
Jama! Ta myśl uderzyła Arkadija silniej, niż obuch siekiery w podstawę czaszki zarzynanej świni. Gdzie indziej mógłby schować się w lesie takim jak ten, jeśli nie w podziemnej kryjówce? Szczególnie, że mógł w ten sposób się w łatwy sposób zamaskować, a nawet prowadzić ostrzał. Nie byłby jednak na tyle głupi by to robić... Choć czasem najgłupsze rozwiązania bywają najskuteczniejsze. Technik czym prędzej pobiegł do Starowycza, któremu wspomniał o swoim przebłysku. Po krótkiej wymianie zdań zaczęto szukać dziur i jam, choćby najmniejszych. Cała dziesiątka, wytężając zmysły, stawiała krok za krokiem, z bronią wyciągniętą przed siebie.
Po kilku długich minutach jeden z mężczyzn zaczął machać ręką wskazując przy tym na jedno z zagłębień. Starowycz kiwnął ręką w kierunku Rusznikarza i obydwaj pobiegli ku niemu. Z bronią przygotowaną do strzału, po odgarnięciu zasłaniającej wlot trawy, snopem światła latarki rozświetlili wnętrze nory. W głębi można było dostrzec karabin. Czy ktoś mógłby tam się schować? Mało prawdopodobne, jednak należało sprawdzić ten trop. W wyniku nie do końca pomyślnego dla Arkadija losowania zdecydowano by to on sprawdził o co chodzi. Wymienił swojego abakana na obrzyn i wczołgał się do środka, wysuwając podwójną lufę przed siebie.
Tunel w jakim się znajdował był w miarę stabilny z uwagi na okalające go korzenie rosłego buku który znajdował się ledwie dwa metry dalej. Każdy kolejny ruch wzmagał strach mężczyzny. Tunel coraz bardziej się zwężał, a latarka w której zapomniał wymienić baterie, coraz słabiej oświetlała przestrzeń przed nim. Mężczyzna poczuł się jak żołnierze Wietkongu, o których z zamiłowaniem czytał będąc podrostkiem. W końcu jednak udało mu się dotrzeć do celu, choć spostrzegł, że wykop ciągnie się jeszcze dalej wgłąb. Ujrzał też leżące ciało, które - po oświetleniu, okazało się być jego niedawnym klientem - Andriejem. Tym młodzikiem, który opowiadał o odnalezieniu strzelby. Arkadij poczuł się wstrząśnięty. Po chwili bezruchu sięgnął po karabin, uznając go za lepsze narzędzie niż stary obrzyn. Następnie zbliżył się do zwłok stalkera z zamiarem ich przeszukania. Wyciągnął z nich jego notatnik, wiszący wciąż na jego szyi worek z pieniędzmi oraz dwa magazynki do karabinu i kilka nabojów do strzelby. Niewielkie zapasy amunicji sugerowały, że jego plecak - który poprzednim razem został skradziony - musiał mu zostać skradziony jeszcze za życia, lub tuż po jego śmierci. Z głowy mężczyzny wypływała bowiem niewielka strużka krwi wsiąkająca w piasek, a sam Andriej mógł zostać zabity nie dalej jak godzinę wcześniej.
Wszystko wskazywało na to, że zabił go Duch. Wtem Rusznikarz przypomniał sobie, co powiedział Śliwa - najprawdopodobniej to właśnie Andriej był wybawicielem więźnia. W końcu ilu mężczyzn o tym imieniu kręciło się wówczas po okolicy? Arkadij rozładował obrzyna i schował naboje do kieszeni, a samą broń po obróceniu się cisnął w kierunku wylotu tunelu, umożliwiając właścicielowi odebranie jej.
Sięgnął po leżący obok karabin, zapewne ukradziony strażnikowi i ruszył dalej. Po kilku chwilach tunel się rozszerzył, umożliwiając poruszanie się na czworakach. Niewiele później można było już przesuwać się kucając. Wkrótce mężczyzna usłyszał przeciągły ryk i strzały. Mógł to być Duch. I jak się w moment później okazało - to był faktycznie on. Kulejąc i dźwigając przy tym plecak Andrieja opędzał się przed snorkiem, który nie dawał jednak za wygraną.
Gdy Duch spostrzegł depczącego mu po piętach Rusznikarza, wypalił ostatnią serię w kierunku mutanta i kilkukrotnie strzelił w stronę ścigającego go technika, po czym wciąż trzymając broń w dłoniach rzucił się w nurt pobliskiej rzeki, przy której kończył się tunel. W tym samym czasie kilka metrów ponad Arkadijem pojawiła się reszta oddziału pościgowego. Gdy spostrzegli płynącego Ducha, dziewięć luf wystrzeliło w jego kierunku grad pocisków, próbując za wszelką cenę go dopaść. Nie chcąc zostać ponownie posądzonym o sprzyjanie uciekinierowi, technik również rozpoczął ostrzał, choć zdawał sobie sprawę z jego praktycznie zerowej skuteczności. Pozostawało liczyć na to, że zbieg padnie ofiarą mutantów lub po prostu utonie, ściągnięty na dno przez swój łup zdobyty na swoim wybawcy.
***
Pół godziny później cała grupa była już w sowchozie, a Rusznikarz siedział w gabinecie Starowycza, gdzie wspólnie przeglądali notatnik Andrieja. Co ciekawe, wyjaśnił on wiele spraw, choć równie dużo pytań pozostawił bez odpowiedzi. Jak się okazało, nie był on zwykłym kotem, naciągniętym przez oszusta, a jego wspólnikiem, który miał go ratować w razie wpadki, na przykład takiej, jaka zdarzyła mu się kilka dni wcześniej. Także i opowieść, którą przedstawił technikowi niewiele miała wspólnego z rzeczywistością - owszem, był w Plutawyszczach, jednak nie miał odnaleźć tam żadnej walizki, a zlikwidować niewygodnego stalkera, któremu odebrał naprawioną później strzelbę, a dodatkowo ubrudził ją, by zwiększyć wiarygodność swojej wersji wydarzeń. Wszystko to było zapisane nie wprost, jak standardowy pamiętnik, dało się jednak wywnioskować to i owo z zapisków, które w założeniu miały wspomóc zawodną pamięć bandyty.
Dlaczego jednak zginął? Najbardziej prawdopodobną możliwością zdawał się konflikt dotyczący tempa ucieczki. Arkadij podejrzewał, że poróżnili się o pozostawienie Ducha na pastwę losu i w wyniku tego Andriej zginął. Starowycz zwrócił jednak uwagę na plecak, który Duch za wszelką cenę pragnął ocalić. Co zawierał? Artefakty, dokumenty, wartościowy sprzęt? Z pewnością coś, dla czego warto byłoby ryzykować doścignięcie przez grupę samotników.
- Czemu mi w sumie odpuściłeś, co? -mruknął Rusznikarz, odkładając notatnik bandyty na blat biurka. - Przecież naraziłem ludzi na utratę zdrowia, życia. A ty mi tylko wyznaczyłeś karę finansową... - Nie pamiętasz już jak celowałem do ciebie z pistoletu? -zarechotał Starowycz, stojąc do niego tyłem i wyglądając przez okno na dziedziniec. - Pomimo tego, że zachowałeś się jak ostatni palant, jak skończony debil i dusigrosz, jesteś nam potrzebny. Jesteś fachowcem. Co miałem niby więcej zrobić? Zabić? A gdzie bym drugiego takiego cwaniaka znalazł, co? Nie masz wielkich wymagań, dobrze wykonujesz robotę, jak potrzeba to pomożesz, chociaż trzeba cię czasem zmusić do roboty dla nas, a nie dla młodzików. Przy wódce coś opowiesz, czasem rzucisz jakimś żartem. Jesteś częścią grupy. Chcesz być ukrzyżowany? Mam kazać cię wychłostać? - Nie! Co to, to nie! Już od razu się tego bandytę Piłata baw skurczybyku... Wiesz, tak z innej beczki, to żal mi trochę tego Andrieja. - Przecież cię oszukał. Widziałeś w notatniku jak się naśmiewał. Kawał gnoja i tyle. Nawet głupi Saszka Marchewa się z nim nie może równać, ten ma chociaż trochę rozumu i godności człowieka, a nie jest psem. - No tak... -przyznał Arkadij. -Ale zrobił to genialnie. Ani przez myśl mi nie przeszło, że zasługuje na kulę w czerep. On powinien w Bolszoju grać. A przynajmniej w tym... "Pierścionku zaręczynowym". Nadziałby się lepiej i nie skończyłby tak marnie. - Możliwe -zgodził się Starowycz, odwracając się ku niemu. Następnie usiadł ciężko w fotelu za biurkiem i dodał: -Wiesz, że musisz baczniej przyglądać się klientom. Nie ma przebacz. Przyjdzie taki sku*wiel, zacznie opowiadać bajki, a jak się obrócisz uśpiony jego pierdo*eniem wbije ci kozik w gardło i Kostnica będzie nią w rzeczywistości. Pamiętaj o tym. - Tak, tak... Może przestanę słuchać tych opowieści... Może w ogóle przydałaby mi się odmiana?
Ostatnio edytowany przez Universal 20 Sie 2016, 12:25, edytowano w sumie 23 razy
Za ten post Universal otrzymał następujące punkty reputacji:
Dzięki Nie, tytuł nie z Metra. To znaczy później mi się z Metrem skojarzyło. Tytuł jest z czego innego, z - powiedzmy - "utworu-matki". Spróbuję do tego nawiązać, dlatego jeśli się ktoś nie domyśli, to ja zdradzać nie będę.
Ale to nie pierwszy raz, kiedy nieświadomie posługuję się jakimś motywem - do dziś pamiętam, jak kiedyś cieszyłem się z wymyślenia nazwy miasta, kiedy po coś tam pisałem opowiadanie. Salamanka - tak mi się ta nazwa podobała, taka oryginalna, dobrze brzmiąca. Po czym później natrafiłem na tę nazwę w atlasie i się nieco zasmuciłem
Aha, nic nie poradzę na to, że jest cenzura, ja bym jej nie stosował.
Początek z opisami bardzo fajny, plastyczny; duży plus za odniesienia do rzeczywistości białoruskiej, nazwy i Łukaszenkę. Nawet ciekawie zarysowani bohaterowie i miejsce.
Walka z mutantami dla odmiany słaba - facet wskakuje do nieznanego budynku jak Dżon Rembo, z jednego strzału rozku*wia snorki i odstrzeliwuje im ręce, skacze przez broczące krwią truchła i w ogóle nurza się w orgii zniszczenia. Niby wszystko się dzieje błyskawicznie, a bierze juchociąga na bagnet i doskonale wie, że go nie zabił, tylko poważnie uszkodził okolice prawego ramienia, w który wszedł szpikulec (??? pewnie o sztych chodziło)... i jeszcze go za sobą ciągnie. Na bagnecie. Aha, a bagnet pod lufą strzelby. Policzyłem - strzela sześć razy i zostaje mu "jeszcze sześć naboi". Nawet prototypowy Pancor miał bęben zaledwie na 10 sztuk; albo więc opisuj dokładnie, albo nie wchodź w szczegóły, w których możesz się pogubić.
Reasumując - klimat tak, bohaterowie tak, osadzenie w rzeczywistości tak. Sceny batalistyczne nie.
"Patrząc po forum, to głównym objawem meeshophobii jest ból dupy." - T. "Przybędzie autor wielki na forum wasze i ferment siać będzie wśród userów płochych, prowadząc do upadku domeny Kowuniowej" Whl 6:15 - S.
Bardzo dobry tekst. Przede wszystkim, co rzadko spotyka się na naszym forum (sorry, Chłopaki ) - jest świetny stylistycznie. Kompozycja, szyk, interpunkcja, ortografia na medal. Fabularnie też bardzo mi się podoba, mocny, wyrazisty bohater, który opowiada ciekawą historię, będę czekać na dalszy ciąg i mam nadzieję, że tym razem nie stracisz zapału.
Jedna nieścisłość, skoro Buldog na stryszku miał do dyspozycji starą kanapę, to dlaczego spał na podłodze?
A tytuł, mnie się kojarzy ze starym westernem Sergio Leone z Clintem Eastwoodem "Za garść dolarów". Ech, ten Rewolwerowiec bez imienia. Czyżby?
Zgadza się, ponieważ jest to poprawna forma Dopełniacza w deklinacji wyrazu "naboje". Nie zwróciłam na to uwagi, forma "naboi" weszła do użytku codziennego, nawet chyba jest popularniejsza niż poprawna. Soviet, Ty odwiedzasz dział "Literatura", koniec świata (jak mawiał Popiołek).
Dobrze to podsumował Meesh - generalnie jest ciekawie, ale opis walki słabiutki.Mamy tu prawdziwego Dżona Rębajło i sumę wszystkich strachów: ciemną nocą na jednej kupie pijawy, snorki i jakieś jeszcze inne ciule, które nasz heros bohatersko kładzie pokotem. No i jeszcze to PDA, w grze ma uzasadnienie, bo gdzieś musimy mieć mapy lokacji, listę zadań itp. Natomiast w opowiadaniu kompletnie czegoś takiego nie widzę, nie ma sensu tak naprawdę.
Dlatego - mimo druty, wieże i strażnice Tam chcemy dotrzeć, gdzie nam dotrzeć zabroniono; Bezużyteczne, śmieszne posiąść tajemnice Byleby jeszcze raz gorączką tęsknot płonąć Nim podmuch jakiś strzepnie chwiejne potylice
RK - jest w Literaturze, sam czytałem! I, o dziwo, było całkiem niezłe. Przesiąknięte sowieckim klimatem
Opowiadanie Universala. Nie gniewaj się, ale jest nudne. Gruby, białoruski John Rambo z afrykańsko szczelbo kontra dokładnie nie wiadomo co. Albo źle zrozumiałem, albo nie wiem. Powiem tyle, że doczytałem do końca z trudem. Błędów, tak jak napisała RK, prawie nie ma, ale jeśli chcesz to ciągnąć, to pisz tak, by zachęcić czytelnika do dalszego czytania, bo na razie idzie słabo.
Meesh napisał(a):Policzyłem - strzela sześć razy i zostaje mu "jeszcze sześć naboi". Nawet prototypowy Pancor miał bęben zaledwie na 10 sztuk; albo więc opisuj dokładnie, albo nie wchodź w szczegóły, w których możesz się pogubić.
Wzorowałem się na http://pl.wikipedia.org/wiki/Strzelba_DAO-12, celowo wspomniałem - Afrykanka. No, to przynajmniej zwrócę uwagę na to, że trzeba to lepiej zarysować, by nie było nieścisłości. Liczyłem pociski, akurat tu się nie pomyliłem
Z walką zawsze mam cholerne problemy, nie spodziewałem się też innej reakcji. Próbuje to poprawić, ale od dawien dawna nie pisałem. Wczoraj tak poszło, ciurkiem po maturze, choć zgarnąłem za to opieprz od domowników za zbyt późne odejście od monitora.
Realkriss napisał(a):Jedna nieścisłość, skoro Buldog na stryszku miał do dyspozycji starą kanapę, to dlaczego spał na podłodze?
A tytuł, mnie się kojarzy ze starym westernem Sergio Leone z Clintem Eastwoodem "Za garść dolarów". Ech, ten Rewolwerowiec bez imienia. Czyżby?
Z kanapą wyobraziłem sobie sytuację, w której rzucał wszystko jak leci, nie zwracając zanadto uwagi jak to robi, byleby jakoś zabezpieczyć wejście.
Skojarzenie jak najbardziej trafne, mam nadzieję tylko, że uda mi się to tak określić, by nie było nieporozumienia jak ze ilością nabojów (ok, spróbuję teraz się z tym pilnować) w magazynku strzelby i każdy wiedział o co chodzi.
Dzięki za pochwały, za krytykę - choć trochę to boli - tym bardziej. Już zmieniam tytuł, pozwólcie, że już "Rębajłę" (:D) pozostawię takiego, jakim jest, dam chłopu spokój.
@Voldi - konkretnie rzecz ujmując to jest wprawka, próbuję zobaczyć co mi idzie lepiej, a co gorzej. Z walką, przyznaję się bez bicia zawsze miałem problemy. I miałem taaaaaaką ochotę to opublikować, że już się nie powstrzymałem, tylko to zrobiłem, zamiast na spokojnie to przeanalizować.