Witam. Jest to moje pierwsze opowiadanie, nie dokończone jeszcze. Zamieszczam tutaj fragment ponieważ chcę poznać waszą opinię. Planuję rozwinąć to w coś dłuższego więc wszelaka krytyka i uwagi są mile widziane.
Miłego czytania.
Walizeczka Pana M
:
Gdy otwieram oczy dookoła jest już jasno. Chwilę obserwuję kurz unoszący się w promieniach światła wciskającego się na mój stryszek przez szpary pomiędzy deskami. Słońce już tak wysoko? Cholera, chyba zaspałem. Przenoszę moje spojrzenie na spróchniałe krokwie nad moją głową, zastanawiam się która to może być już godzina. Leniwym ruchem sięgam po starego PDA, którego dostałem wczoraj na odprawie u Szabli. Jeszcze nie opanowałem do końca urządzenia, to raczej starszy model, używany sądząc po przetarciach i rysach, przez poprzedniego właściciela do łupania orzechów. Zegar urządzenia wskazuje godzinę 6:40. O siódmej mam dostać namiar na przesyłkę dla Pana M. Pan M to tytuł nadany klientowi przez Szablę. Szabla prowadzi „pośredniak” w miasteczku na zewnątrz. Działa to całkiem prosto i sprawnie. Jakiś facet, taki np. Pan M ma jakiś interes w strefie zamkniętej. Zwraca się z tym do Szabli, a ten wysyła tam kogoś z swoich ludzi. Nazywamy to pośredniakiem, bo do Szabli zgłaszają się głównie bezrobotni bez innych perspektyw na zarobek. Większość z nich dość szybko przepada w Zonie, część zostaje schwytana przez wojska stacjonujące dookoła Strefy, niektórzy zostają tam na stałe. Tak więc niewielu jest u Szabli weteranów, rotacja jest dość duża. Planowałem wstać trochę wcześniej i porozglądać się nieco po okolicy, ale jak widać organizm domaga się swego. W końcu niemal całą ubiegłą noc spędziłem pełzając na brzuchu pod lufami żołnierzy międzynarodowego batalionu pokojowego. Na szczęście w nocy była niezła ulewa, trepy pochowali się po swoich stróżówkach, barakach i wozach patrolowych. Przemoczony, ubłocony i ledwie żywy doczołgałem się do jakiejś starej chałupy i rozłożyłem się na strychu. Powolutku podnoszę się z mojego prowizorycznego posłania. Cholera jak mnie wszystko boli. Sprawdzam czy moje ubrania rozwieszone na sznurku przypadkiem nie wyschły. A gdzie tam, trzeba będzie iść w mokrym. Tymczasem biorę się za śniadanie, na które składają się dwie bułki przygotowane jeszcze wczoraj w domu, batonik czekoladowy i puszka tanich energetycznych szczyn. Szkoda że nie ma jak zagrzać wody na herbatę albo kawę, ale przecież nie będę dźwigał ze sobą butli gazowej. Od śniadania odrywa mnie mój PDA. Szabla przysłał koordynaty miejsca wymiany. Rozwijam wojskową mapę, odnajduję właściwy kwadrat, zaznaczam ołówkiem cel mojej podróży. No ku*wa, przyjemniejszej okolicy nie było? Miejsce wymiany znajduje się w centrum wsi leżącej za nasypem kolejowym, który wyznacza granicę kordonu. Za ten nasyp nie zapuszczają się już wojskowe patrole. Miejsce to i najbliższe otoczenie to tak zwane Martwe Ziemie. Dużo ponurych opowieści krąży o tym miejscu, aż ciarki po plecach chodzą. Dawniej była to całkiem spora wioska, działał tu ogromny węzeł kolejowy. Składały się na niego ogromne hale rozmrażalni, przepompownie i rampy, ogromne suwnice i kilometry torów manewrowych. Miejscowość przeżywała rozkwit, nie było problemów z pracą, ludzie wręcz imigrowali tu z okolicznych miejscowości. Powstawały bloki mieszkalne, market, przedszkole i inne głupoty. Podobno były plany aby wieś zamienić w miasteczko ale wszystko to zniweczyła jedna z największych katastrof przemysłowych naszych czasów. Pewnej letniej nocy doszło do pożaru traw na jednej z bocznic kolejowych. Pech chciał że akurat stał tam skład cystern z białym fosforem. Doszło do potężnej eksplozji, w wyniku czego zapłonęły kolejne cysterny i kolejne składy. Interweniujący strażacy zginęli na miejscu a kolejne dojeżdżające na miejsce zastępy nawet nie mogły podejść. Tymczasem zerwał wiatr i chmura toksycznego, żrącego dymu ruszyła na wioskę , której zdezorientowani mieszkańcy nawet nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia. Większość trzytysięcznej populacji zginęła w przeciągu pół godziny. Ogień ugaszono dopiero po trzech dniach. Gdy opadł już dym i ratownicy dotarli do zabudowań wiejskich okazało się że na obszarze objętym przez toksyczną chmurę nie przeżyło absolutnie nic. Z drzew opadły liście, trawy zgniły, a zakwaszona gleba przez następne kilkanaście lat miała nie nadawać się nawet dla chwastów. Ofiarom urządzono zbiorową mogiłę a wieś i skażone tereny odgrodzono. Była żałoba narodowa a później politycy zaczęli tradycyjne łowy na winnego katastrofy. Gdy na górze pokazowo leciały głowy kolejnych ministrów, tutaj zaczęła się wielka budowa. Tragedia tragedią ale pociągi jeździć muszą. Większość hal technicznych nie uległa uszkodzeniu, gdyż znajdowała się w kierunku przeciwnym do wiatru ale należało przebudować linię kolejową i tory manewrowe tak żeby omijała feralne miejsce. I tak zaczęły się wielkie wykopki, których nigdy nie ukończono, gdyż nadeszła kolejna, jeszcze większa katastrofa… Taa…Zdaje się że wymianę wyznaczono w dawnym urzędzie albo szkole. Plac obok, na mapie wygląda mi na boisko więc to raczej szkoła. Zapamiętuję charakterystyczne punkty i zwijam szczelnie mapę do wodoodpornej foli. Zbieram swoje graty, nie ma tego za dużo, samo żarcie i opatrunki. Mam jeszcze maskę p-gaz, przyda się na wiosce. Schodzę ze stryszku, wychodzę przed dom, który służył mi dziś za schronienie. Dookoła piękny letni poranek. Niebo błękitne, lekki wiaterek przyjemnie chłodzi, tylko woda stojąca w kałużach przypomina wczorajszą nawałnicę. Ruszam na północ, w stronę nasypów, mijając po drodze porzucone domostwa. Do nasypu dochodzę bez przeszkód. Według mapy za tym powinien być następny, a w dolinie pomiędzy nimi powinny stać dwa parterowe budyneczki. Tam powinna być skrytka Manmagania, najbardziej doświadczonego pracownika Szabli. Manmagań dał mi te namiary w ramach małej umowy. Ja mam mu przynieść ze skrytki mały, biały pojemnik a sam mogę wziąć sobie jego stary szpej. Manmaganiowi to i tak niepotrzebne bo siedzi teraz na swoim gospodarstwie ze swoją żoną i dostaje od państwa rentę inwalidzką. Wszyscy miejscowi wiedzą gdzie stracił rękę, ale urzędnikom dało się wcisnąć, z drobną pomocą naszego miejscowego doktora, tragiczną historię o sieczkarni. Tak więc Manmaganiowi na emeryturze sprzęt niepotrzebny a za to córkę żeni i pieniądze mu potrzebne. Przeskoczyłem przez wąski, jednotorowy nasyp najszybciej jak mogłem. Co prawda fajnie byłoby się z góry porozglądać , ale do najbliższego posterunku na kordonie wcale stąd nie tak daleko, więc wolałem nie ryzykować że mnie jakiś nadgorliwiec wypatrzy. Po drugiej stronie rzeczywiście oczom mym ukazała się wąska dolina zakończona jakieś pół kilometra dalej drugim nasypem. Tam, na tym właśnie nasypie kiedyś płonęły cysterny z chemią. Widzę dziwną czapę pokrywającą szczyt nasypu, lśniącą metalicznie w promieniach letniego słońca. Tam właśnie, w temperaturze do 3000 stopni Celsjusza, zamieniły się w płynny metal i rozlały po stokach wzniesienia wagony, cysterny, lokomotywy i linie trakcyjne. Nieco po lewej, wśród rzednących kniei stały dwa szare, rozsypujące się budyneczki. Ruszyłem więc na wprost nich. Będąc już niedaleko ogrodzenia, niemal niewidocznego spod porastającego je bluszczu, usłyszałem szelest zarośli za mną. Obracam się patrzę, a jakieś dwadzieścia metrów ode mnie, stoi i patrzy spode łba pies. Niby taki zwyczajny, wychudzony, bezpański pies, ale tak dziwnie jakoś patrzy. Nagle po prawej pojawia się kolejny. Słyszę nieśmiały skowyt po mojej lewej. Zaczynam się poruszać tyłem, nie spuszczając oczu z psa który pojawił się jako pierwszy. Krok, jeszcze jeden, byle bliżej do ogrodzenia. Nagle psy zaszczekały, zawyły i ruszyły w moją stronę. Ja niewiele myśląc biegnę ile sił do płotu. W ostatniej chwili dopadam do siatki, podciągam się i przeskakuje na drugą stronę. Biegnę w stronę najbliższego budyneczku, obiegam go dookoła szukając drabiny. Manmagań poinstruował mnie że do środka trzeba drabiną. O proszę, jest! Włażę na płaski dach. Tutaj dopiero czuję się w miarę bezpiecznie. Stadko psów liczące jakieś pięć osobników znalazła już jakąś dziurę w płocie i bada właśnie teren wokół budynku, szukając sposobu aby dorwać swój niedoszły posiłek. To chyba nie są te sławne mutanty, którymi mnie straszono, przynajmniej nie wyglądają. To raczej zwyczajne stado zdziczałych kundli. Dłoń piecze mnie po wewnętrznej stronie. Skóra w miejscu gdzie, przeskakując przez siatkę, ścisnąłem ręką łodygę powoju, zaczerwieniła się i pokryła pęcherzem. Szczęście że lewa a nie prawa. Założyłem na szybko opatrunek. Znalazłem otwór w suficie, wymacałem drabinkę i wszedłem do środka. Dzięki instrukcjom Manmagania szybko znalazłem właściwe pomieszczenie. W środku stało biurko, parę szafek, dwa krzesła i czerwona, staromodna wersalka. Otwieram ją… i szybko zamykam. W powietrzu czuć niesamowity smród rozkładu. Manmagań coś ty tam wsadził? Wstrzymując oddech, ponownie otwieram „schowek”. No proszę, co my tu mamy! Na dnie skrzyni znajduję sztucer myśliwski, z ryglowanym zamkiem i lunetą. Jest tu jeszcze plecak i jakieś szmaty. W plecaku znajduję dwadzieścia naboi kaliber .308 winchester, apteczkę, lornetkę i białe, dość ciężkie pudełeczko. W szmatach zawinięte były przeróżne artykuły żywnościowe, obecnie nieźle nadgniłe, tak że ciężko rozróżnić czym konkretnie były kiedyś. Pakuję przydatne rzeczy do plecaka, przewieszam karabin przez plecy, wyłażę z powrotem na dach. Psy wciąż kręcą się na zarośniętym majdanie pomiędzy budynkami, poszczekując między sobą. Postrzelałbym sobie do nich, wypróbowałbym broń ale szkoda mi amunicji. Zamiast tego wyjmuję z kieszeni pudełko petard hukowych, kupionych na bazarze. Odpalam i rzucam kilka na dół, pomiędzy ujadające psy. Po serii eksplozji psy uciekają przez dziurę w płocie i znikają w zaroślach. Nie wiem na jak długo je to wystraszy więc czym prędzej opuszczam zabudowania, tym razem uważając na parzący powój.
Za ten post zając otrzymał następujące punkty reputacji:
Składały się na niego ogromne hale rozmrażalni, przepompownie i rampy, ogromne suwnice i kilometry torów manewrowych.
Powtórzenie + "tory manewrowe" brzmią drętwo.
market
Biorąc pod uwagę charakter ZSRR, bardziej pasowałoby "sklep samoobsługowy". O wiele bardziej, jako że "market" to wyraz skradziony Angolom.
Manmagań
Uszogwałt Poza tym powtórzenie - trzy razy to "imię" w trzech następujących po sobie zdaniach.
temperaturze do 3000 stopni Celsjusza
Lepiej słownie - trzech tysięcy.
wśród rzednących kniei
"Knieja – las, puszcza, gęstwina".
Ruszyłem więc na wprost nich.
Raczej: w ich kierunku.
Skóra w miejscu gdzie, przeskakując przez siatkę, ścisnąłem ręką łodygę powoju, zaczerwieniła się i pokryła pęcherzem.
Dziwnie szybko wyskoczył ten pęcherz.
Całkiem zgrabne, chociaż nie znoszę czasu teraźniejszego. Dość ciekawy pomysł z białym fosforem, ale czy ma to jakiś większe znaczenie, czy tylko "ot tak"?
Universal jak zawsze w formie, koretka na miejscu jak się patrzy, więc tą sprawę pominę.
Niby to nie jest złe, napisane w miarę porządnie. Jednak wciąż pozostaje jeden mankament - coś o czym już kiedyś mówiłem przy okazji jakiegoś opowiadania - mianowicie - to jest kolejne dzieło, któremu najwyraźniej brakuje idei, zamysłu, jakiegokolwiek przekazu poza pisaniem dla samego pisania. Są realia Strefy, jakiś handel, niebezpieczeństwo, survival. Ale to już wszystko było, więc obecnie dajesz tu odgrzewany kotlet. Niby smaczny, dobrze przyprawiony, ale odgrzewany. To jest to samo danie, które cierpi wciąż na te same wady.
Spora część opowiadań cierpi właśnie na taką przypadłość - a przynajmniej ja takie wrażenie odnoszę - pisanie dla pisania - ot i co. Popraw mnie ktoś jak się mylę.
W sumie mam jeszcze jedną uwagę - jak Boga kocham - forum to nie jest MS Word, że po jednym enterze ładnie akapit zrobi i oddzieli tekst w miarę spójnie. Tu trzeba dać podwójny enter, żeby ta przerwa w tekście jako tako wyglądała. Bo póki co mam do czynienia z blokiem tekstu, który czyta się niebotycznie ciężko.