Kolejne Opowiadanie.

Powyżej 5000 znaków.

Moderator: Realkriss

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez Valentino w 06 Wrz 2008, 21:40

Gavin wstał z krzesła, po czym przeszedł przez odległy hol wieżowca w stronę okna. W prawej ręce trzymał nadgryzioną kanapkę, w drugiej butelkę wody.
Zaraz po skończeniu snu, o siódmej rano, Gavin przebrał się w zielony sweter i czarne, ocieplane spodnie. Nie zmienił jedynie skórzanych kapci, którymi szurał po podłodze. Była ósma rano, więc sporo pozostało mu do stanu ?pełnego wybudzenia? ? teraz wyglądał jak uzależniony od kofeiny, który rano nie dostał dwóch pełnych filiżanek kawy do wypicia. Poranek był szary, nieprzyjemny i pełen przenikliwego, zimnego oraz suchego powietrza.
Po dojściu do pokoju Teda, który opuścił je o szóstej rano, Gavin wyjrzał przez okno na niepowtarzalną panoramę Prypeci.
Bloki mieszkalne były w dużej mierze zasłaniane przez brązowe drzewa. Jedną z niewielu rzeczy widzianych z kwatery Teodora był daleki stąd komin elektrowni atomowej. Dumnie górował nad ciągnącymi się dalej lasami i polami. Był bardzo wyraźny i trudno go nie było zauważyć z racji niemal śnieżnobiałych chmur, które podkreślały i eksponowały jego kształt.
Co chwilę następował długi i mocny podmuch wiatru, który wyginał lekko rozsiane po Prypeci drzewa, wydając przy tym daleko roznoszący się szum liści. Wiele z nich opadało z koron, dołączywszy do wyblakłych i brązowych listków, które ścieliły ulice i chodniki. Jeśli podmuch wiatru był naprawdę silny, liście wraz z pyłem, kurzem i drobnym piaskiem sunęły razem po asfalcie, przypominając morski piasek podczas sztormu.
Gdyby nie wymienione okna, Gavin prawdopodobnie by zamarzł. Nie miał najmniejszej ochoty wychodzić dzisiaj na zewnątrz ? chciał spędzić całą dobę w ciepłym pokoju, najlepiej oglądając telewizję. Nie czuł się dziś na siłach, przynajmniej takich, które pozwoliłyby mu wyruszyć w Zonę.
Tak, dziś będzie oglądał telewizję, i specjalnie w tym celu przytarga sobie najwygodniejszy fotel, który stał w tej chwili cztery piętra niżej. Po za tym będzie rozmyślał nad osobą, która kupiła od niego Vychlopa.
-Co tam? ? spytał ktoś. Gavin rozpoznał głos Huberta ? ochrypły, gruby i wyjątkowo spokojny. ? Mamy dziś specjalnego do roboty? ? dodał.
Gavin odpowiedział, wciąż oglądając widoki za oknem:
-Dziś? Nic. Ktoś w ogóle ma zamiar dzisiaj gdzieś? iść?
-Ted i ja.
-Dokąd?
-Siedziby rządu. Znasz Radka?
-Tak, a co? ? Gavin upił duży łyk herbaty, po czym ugryzł spory kawałek kanapki.
-A jako kogo go znasz?
-Hmm? dobry agent, stalker, który na szczęście się nami nie interesował. A co, zaczął?
-On nie, ale Mark powiedział mi, że Dymitr?
-Jaki Dymitr?
-Ich nowy szef. Barry?ego gdzieś wcięło, gdzieś w okolicach tego wybuchu. To nie było Zwarcie, prawda?
Gavin zachłysnął się herbatą. Odwrócił się w końcu, spuszczając oko z komina elektrowni, po czym uśmiechnął się do Huberta. Nie szyderczo, raczej uspokajająco. Hubert był wyjątkowo nerwowym i niepewnym człowiekiem, który by uspokoić swoje obawy na jakiś temat, musi przepytać i usłyszeć to, co chce, od co najmniej czterech osób. To rozwiewa jego obawy na jakieś pięć godzin ? potem, przez niekontrolowaną myśl, zaczyna martwić się jeszcze raz. Miał przez to (dziś co prawda śmieszne) ?problemy? w dzieciństwie, zwłaszcza w przypadku zabiegów i ?inwazyjnych? badań, które potrafiły doprowadzić do omdlenia i nawet przejściowych depresji.
Raz Gavin zakpił sobie z Huberta, gdy ten zadręczał go pytaniami na temat zabezpieczeń kwatery głównej przed mutantami ? po jego przykrej reakcji już nigdy więcej nie był w stosunku do niego złośliwy, do czego przekonał też resztę S.
Hubert był bardzo nietypowym mężczyzną, którego ilość fobii mogłaby posłużyć jako źródło informacji do napisania scenariusza filmowego ? hipochondryk, w pełnym tego słowa znaczeniu. Kilka jego zachowań uważano powszechnie za zabawne, jednak nie mówiono o tym otwarcie ? podkomendni Gavina zostali uświadomieni, że jest to zwyczajnie nie w porządku.
Najbardziej zapamiętał on dzień, w którym Hubert wziął kilka, blisko położonych pryszczy, za objaw choroby popromiennej. Przez nerwy i ciągłe rozmyślania o chorobie (o której zresztą, zaraz po odkryciu niewielkiej wysypki, zaczął czytać i jeszcze bardziej pogłębiać swe zakłopotanie) sprawdzał wykrywaczami promieniowania całe swoje ciało, jak i okolicę. Efekt był chyba do przewidzenia ? szukanie promieniowania w Prypeci jest jak szukanie czegoś mokrego w morzu ? Hubert nie mógł się przekonać do argumentów jego kolegów, że poziom promieniowania, który według Hipochondryka jest źródłem jego ?choroby?, w Prypeci jest ?poziomem typowym?, który panuje tu od kilku lat.
Kiedy Hubert wmówił sobie objawy ?na dobre? i domagał się antyradów, Ted rozwiązał jego problem.
Zastosował efekt placebo.
-Nie, to nie było Zwarcie. Ale nie masz się czego obawiać, od tego nawet nikt nie zginął.
-To dobrze?- Hubert kolejny raz odetchnął z ulgą.


Dawid spacerował wzdłuż silosów w północno-zachodniej części Złomowiska. Z typowym kombinezonem, AK-103 w lewym ręku i sporym, wypełnionym po brzegi plecakiem, zmierzał w kierunku obozu Wolności, w Wojskowych Magazynach. Było południe, słońce wisiało wysoko na niebie, zalewając wszystko słońcem. Spore przedmioty i konstrukcje, jak silosy, które mijał Dawid, rzucały długie, półprzezroczyste cienie.
Ciepłe promienie częściowo niwelowały nieprzyjemny, chłodny wiatr. Dawid wzdrygał się, szczękając zębami za każdym razem, kiedy zawiał.
Po piątym w ciągu minuty powiewie, Dawid usłyszał dźwięk telefonu. Wyjął go z prawej kieszeni zziębniętą, trzęsącą się od zimna dłonią, po czym przyjrzał się wyświetlaczowi. Zakaszlał, zasłaniając usta ramieniem; kiedy przestał, odebrał połączenie.
-Gdzie jesteś? ? spytał z słuchawki głos, należący do Michała.
-Na Wysypisku, w przemysłowych będę za jakieś dwadzieścia minut. Jak ci poszło?
-Dobrze. Widzisz jakieś chmury na północy?
-Tak.
-Zaraz zacznie padać, a one idą w twoją stronę, więc jak nie chcesz zmoknąć, to się pospiesz.
-Zdążę. ? zapewnił Dawid. ? Jacy są ci, no?
-Ci z urzędu?
Dawid mruknął na ?tak?.
-Dziwni. Jeden z ich, Igor, to prawdziwy dziwak. Kiedy z nami wędrował, szeptał coś pod nosem?
-Prześlij mi jego zdjęcie.
-Co? A jak mam?
-Prześlij jego zdjęcie! ? krzyknął Dawid, kończąc rozmowę. Igor. sku*wysyn? Ten śmieć? Jeśli to ten, który w obozie dokonuje przesłuchań, Dawid będzie gotów sprowokować bombardowanie nuklearne Zony, byle by zabić tego gnoja. Igora otaczano opieką całego obozu ? nigdy z niego wychodził, rzadko też opuszcza tamtejszą piwnicę, w której spędza całe dnie. Ma tam nawet własną kuchnię i mieszkanie, a do zaspokajania osobistych zachcianek może korzystać z interkomu. Nazywano go Kretem ? siedząc w podziemiach niemal odzwyczaił się od widoku prawdziwego słońca i ich promieni.
Mijając betonowy, odrapany przystanek autobusowy, Dawid zauważył siedzącego w nim stalkera.
Jak porażony, wyjął prawą rękę z kieszeni, którą chwycił za lufę AK, teraz skierowanej w stronę nieznajomego. Ten rozłożył ręce, po czym uniósł je wysoko w górę. Był wyraźnie przestraszony ? na jego czole w ciągu trzech sekund pojawiło się kilka kropel potu. Jego oczy niemal wyszły na wierzch, a usta wygięły się w grymasie paniki.
-Tylko nie? - wyjęczał, zmagając się z trudnościami z oddychaniem.
Karabin Dawida opadł w dół, uderzając o jego nogę ze stukotem. Dawid przetarł lewe oko, po czym sapnął z wysiłkiem.
-To? tylko odruch? - rzekł z uśmiechem i ulgą, widząc znikające z twarzy nieznajomego obawy o swe życie. Nie lubił robić innym przykrości, a tym bardziej wymachiwać im przed oczyma bronią.
-Mogę? wstać? ? spytał siedzący na przystanku stalker. Miał około trzydziestu lat, bladą, grubo ciosaną skórę i duże, zmęczone, czarne oczy. Był mały i chudy ? niczym typowe szkolne popychadło; jego palce długie i kościste, podobnie jak ubrane w czarne spodnie nogi i wąski tors, na który założono szary kombinezon. Dawid nie widział włosów spotkanego człowieka, gdyż były one zasłaniane w całości przez kaptur.
-Wstawaj i przepraszam, po prostu jestem przezorny.
-Nie szkodzi? - chudy mężczyzna powoli się podniósł, po czym szeroko rozciągnął ręce, wzdychając, jakby dopiero co wstał z łóżka po dziesięciogodzinnym śnie. Takim, jaki z pewnością Dawid sobie uczyni, kiedy tylko wróci do Baru.
Najpierw jednak wolnym krokiem ruszył w stronę nowopoznanego stalkera, by uścisnąć mu dłoń. Idąc, zarzucił karabin na plecy. Wszedł z szeleszczącej trawy na betonową powierzchnię przystanku i uniósł w górę prawą dłoń. Stojąca naprzeciwko niego osoba zrobiła to samo, jednak nie doszło do uścisku, przynajmniej nie w tym sensie.
Kiedy Dawid uniósł rękę na wysokość około pół metra, stojący przed nim najemnik chwycił go za szyję i zaczął dusić.
Teraz to on wyglądał na przerażonego, czując uścisk, który był silny niczym stalowa obręcz. Nie zdążył nawet krzyknąć ani się ruszyć ? uniesiona przed chwilą w geście przyjaźni dłoń zesztywniała, podobnie jak lewa.
Napastnik odchylił lekko głowę Dawida w tył, po czym z całej siły pchnął go w przód, w stronę betonowego słupa. Dawid grzmotnął weń tyłem czaszki.
To uderzenie niemal pozbawiło go przytomności ? zaczął się powoli osuwać wzdłuż betonowej konstrukcji, na której, rozbitą głową, pozostawiał krwawy ślad. Takiego bólu nie czuł nawet, kiedy był przesłuchiwany przez Igora ? doprowadzał go on do szału, tym bardziej, że poczuł się kompletnie bezradny. Był zdany na łaskę nieznanego mu napastnika.
Kiedy Dawid głucho opadł na pośladki, jęcząc żałośnie, stojący nad nim stalker wyjął z tylnej kieszeni spodni mały, matowy rewolwer, który natychmiast skierował w stronę Dawida.
-Dlaczego?! ? krzyknął z przerażaniem, zanim pierwszy pocisk trafił go w żołądek.
-Igor. Nikt go do tej pory nie poznał, i niech tak pozostanie.
Ostatnio edytowany przez Valentino, 06 Wrz 2008, 23:10, edytowano w sumie 1 raz
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Reklamy Google

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez SaS TrooP w 06 Wrz 2008, 21:46

Jak znajdę w końcu czas to przeczytam wszystkie części, bo naprawdę świetne to jest :D .
SaS TrooP
Ekspert

Posty: 862
Dołączenie: 22 Gru 2007, 21:43
Ostatnio był: 07 Cze 2019, 01:47
Miejscowość: Wodzisław, Silesia
Frakcja: Najemnicy
Ulubiona broń: FT 200M
Kozaki: 14

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez Valentino w 13 Wrz 2008, 00:29

Rok 1978.


Tego dnia czułem się ?dziwnie?.
Miałem ?dziwny? sen tej nocy. W nim, śnie, stałem na najwyższym piętrze jakiejś niedokończonej budowli. Było to co najmniej czwarte piętro ? widziałem jedynie odległe, duże, blaszane konstrukcje skąpane w pomarańczowych promykach słońca jak i trzy duże, jakby stare, dźwigi.
Wszystko było zniszczone, jakby zdezelowane, w fazie rozkładu i ogromnego zaniedbania. Beton, na którym stałem, pokryte były grubą warstwą zakurzonych, brązowych i zielonych liści. Spośród, jak później spostrzegłem, zardzewiałych konstrukcji spostrzegłem kilka torów kolejowych ? również starych i zaniedbanych, których nie używano od wielu, wielu lat.
Spośród zardzewiałej stali rosły wysokie chwasty, który były na tym terenie jedyną roślinnością, nie licząc wyschłego, gołego drzewa, którego korona sięgała podłogi czwartego piętra.
Niebo było błękitne i bezchmurne, słońce dopiero wspinało się na szczyt, było więc przed południem. Oddychałem rześkim, ciepłym powietrzem, tak też się czułem. Ciepło, z powodu grzejącego słońca, rześko z powodu powietrza i samego poczucia, które w tym śnie miałem wyjątkowo dobre. Czułem się naprawdę dobrze ? jak w pierwszy dzień wakacji, zaczynający się długi weekend czy spotkanie ze znajomymi. Samopoczucie niwelowało nawet moją obecną niepewność.
W jakimkolwiek miejscu w tej chwili byłem, było to miejsce całkowicie wymarłe. Nie słychać było najmniejszego szmeru, odgłosu przyrody, zwierzęcia. Panowała martwa, nieprzerwana cisza. Nieprzerwana, nie licząc mego oddechu.
Rozejrzałem się dookoła.
Na tym piętrze nie wybudowano jeszcze żadnych ścian ? być może nie było to piętro, lecz dach budynku, gdyż nie wiedziałem jeszcze, co jest niżej. Zauważyłem schodzące w dół schody, dwa metry przede mną. Po wykonaniu pierwszego kroku, sceneria snu zmieniła się.
W mojej głowie rozległ się ogłuszający dźwięk walących się kamieni i osuwającego się gruzu. Towarzyszył im stukot odłamanych skałek i miękki odgłos osadzania się grubego pyłu na ziemi. Z sekundy na sekundę przeniosłem się do wąskiego korytarza.
Ten także należał do nieskończonej budowli, którą jednak wykonano w większej części niż budynek, w którym znajdowałem się jeszcze kilka chwil temu.
Korytarz miał kilka metrów długości, miał szerokość ponad trzech. Stałem mniej więcej pośrodku.
Ściany były już zbudowane i pomalowane śnieżnobiałą, nową farbą. Po lewej i prawej stronie korytarza znajdowały się framugi drzwi, których w pokoju po lewej jeszcze nie wstawiono. Generalny stan tego miejsca świadczył, że wystarczy jeszcze go ?wyposażyć? w odpowiedni sprzęt, do czegokolwiek miałby służyć. Pomieszczenia były gołe i niczego w sobie nie miały, poza wspominanymi drzwiami i przyczepioną do sufitu dużą, długą jarzeniówką.
W korytarzu było jasno od słonecznego światła, które wpadało przez progi dwóch pomieszczeń, w których zapewnie zamontowano spore okna.
Poza otoczeniem zmieniło się także moje samopoczucie.
Nigdy w życiu tak się nie bałem.


Obudziłem się nad ranem, jak wynikało z ściennego zegara, o piątej. Nie byłem ?mokry?, nawet ani trochę się nie spociłem, jednak ciągle czułem powoli ulatniający się z mnie strach, którego napędził mi sen. Pierwsze pięć sekund po otwarciu oczu byłem z jego powodu lekko otępiały, później już tylko zaniepokojony. Przez minutę, może dwie, leżałem bez ruchu, tępo wbijając swój wzrok w kołyszące się, pozłacane wahadło, próbując dojść do siebie.
Dziesięć po piątej podniosłem się częściowo z łóżka i usiadłem, przecierając oczy. Wyjrzałem za okno, na prypeckie osiedle. Huśtawka, blaszana zjeżdżalnia wraz z piaskownicami i ciągnącymi się wokół drzewkami tonęły w nieprzeniknionym mroku, któremu uległ nawet blask księżyca.
Ziewnąłem długo i głośno, podrapałem się po plecach i głowie, po czym podjąłem próby przypomnienia sobie ostatniego snu.
Coś w rodzaju szpitalnego korytarza, przedtem placu budowy?


Gomez podszedł do dużej, drewnianej szafki, otworzył ją szeroko, po czym wyjął z niej długi, biały lekarski kitel. Zdjął go z wieszaka, który włożył z powrotem do szafki, same ubranie zaś położył na wysłużonej desce. Wyrównał je w miarę możliwości własnymi dłońmi; dalszą pracę wykonywał żelazkiem po wcześniejszym spryskaniu fartucha wodą.
Pierwszy dzień w nowej, upragnionej pracy ? musiał więc zrobić dobre wrażenie, a jedną z rzeczy składających się na definicję tego pojęcia jest ?wygląd zewnętrzny?. Gomez zaczął od ubrania. Spodnie, skórzany płaszcz na zimniejsze dni (było zero stopni, do tego obficie pruszył śnieg) wraz z butami były już gotowe, teraz wystarczyło już tylko przygotować koszulę i wspomniany lekarski ubiór.
Był wąski, jako, że Gomez był bardzo szczupłym i zdrowym mężczyzną ? ostatniego razu zwarzył się i zmierzył tydzień temu ? jego waga wynosiła 80 kilogramów, wzrost zaś metr osiemdziesiąt.
Niemal maniakalnie szukając zagięć, nierówności i innych niedoskonałości w fartuchu, Gomez słuchał radia, które stało na drugim końcu salonu, pod ścianą. Trochę dobre muzyki plus typowa, obowiązkowa dawka propagandy.
-?pałek i milicji mrowie, Marks się przewraca w grobie! ? zanucił Gomez, jeżdżąc żelazkiem po ubraniu. Był z siebie dumny (i miał do tego pełne prawo), iż dostał pracę w tutejszym szpitalu. Całe życie spędził na studiowaniu medycyny i niedawno dostał gwarancję, że jego trud nie poszedł na marne.
Wiele mądrych, znanych haseł pasowało by do tej sytuacji, jednak żadne nie wyraziło by w pełni szczęścia Doktora (tak, już był doktorem) Gomeza.
-Opłaciło się? - mruknął, odwracając kitel na drugą stronę. Po wyprasowaniu i jej zabrał się za białą koszulę.
23 Grudzień 1978 roku, jeden z niewielu dni, podczas których Gomez tak zadbał o swój wygląd.


-A wiesz, co jest najgorsze? ? spytał Leon, przestępując nerwowo z nogi na nogę. W lewej ręce trzymał palącego się papierosa.
-Ta. ? odparł Radek pewnym tonem. Siedział na ławce, za szpitalem, w cieniu wielkiego drzewa, który przysłaniał silne promienie słońca. Jego gałęzie nieprzerwanie kołysały się w prawą stronę, ulegając wiatru.
-Co? ? Leon przystanął na chwilę, obok kamiennego śmietnika, by mocno się zaciągnąć.
-To, że palisz.
-On jest zdenerwowany, zrozum to. ? mruknął siedzący obok Radka, Mikołaj. ? Próbuje się? - zaczął, lecz przerwano mu brutalnie:
-Uspokoić? ? Radek nie przestawał atakować. ? Leon, ile czasu masz zamiar spędzić u Jonathana, kiedy już skończysz?
-Bo ja wiem? pół godziny i wracamy do siebie.
-Jak będziesz dalej kopcił i udawał dorosłego, spędzisz u jego boku kilka tygodni, bo wylądujesz z nim w jednej sali. Choć, bo zanosi się na burzę.
-A gdzie Kamil? ? zapytał Mikołaj, podnosząc się z ławki. Jęknął głośno, łapiąc się za biodra. ? W sklepie?
-Tak, mamy na niego zaczekać, na górze.
-Jak zareaguje?
-A skąd mam wiedzieć? ? oburzył się lekko Radek, także wstając na równe nogi. Podparł się lewą ręką, prawą zaś miał luźno zwieszoną u boku. ? Te zakwasy?
Po minucie, Radek z Leonem i Mikołajem u boku ruszyli w stronę głównego placu Prypeci, na front od szpitala.
O tej porze Prypeć była bardzo tłoczna ? ulice wręcz pęczniały od przechodniów; dzieci, kobiet, dorosłych i młodych mężczyzn, czasem osobno, czasem razem, całą rodziną. Od większości mieszkańców bił entuzjazm, niemal wszyscy wyglądali na pogodnych, szczęśliwych i zadowolonych. Szczególnie było widać to po plotkującej parze młodych dziewczyn z wózkami, które właśnie obgadywały miejscowego przystojniaka, czy też domową kuchnię nie lubianej sąsiadki.
Część dzieci szła u boku matki czy ojca, a to trzymając rodzica za spodnie, spódnicę, czy też zwyczajnie za rękę. Wiele roześmianych dzieci przemierzało plac na placach równie uśmiechniętych rodziców, którym sprawiało to nie mniejszą frajdę.
Cynik nazwałby ten widok ?sielankową sieką, z której można zrobić by zdjęcie na pocztówkę?, jednak ktoś, komu pozytywne emocje takie jak te nie są obce, byłby zwyczajnie zadowolony, i obserwowałby mieszkańców małego ukraińskiego miasta z czystym zadowoleniem.
Trójka przyjaciół minęła rząd ławek, na których siedziało kilka starszych osób, czytających gazety i książki. Wielu z nich broniło się przed południowym słońcem, wkładając czarne okulary przeciwsłoneczne.
Radek zaproponował, by w oczekiwaniu na Kamila przysiąść na schodach prowadzących do głównego wejścia do kliniki.
-Myślicie, że jak zareaguje? - spytał Radek po usadowieniu się na skraju betonowego stopnia. Odpowiedział mu Mikołaj:
-Pewnie się załamie. Wiesz, że oni są sobie najbliżsi.
-Ciekawe, dlaczego...
-Kiedyś? - zaczął głos, który rozległ się za trójką siedzących na schodach nastolatków. Wszyscy trzej aż podskoczyli i odwrócili się wystraszeni.
-?może się dowiecie. ? skończył Kamil z uśmiechem. ? Chodźmy, bo im dłużej tu stoję, tym bardziej się denerwuję.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez mathus92 w 13 Wrz 2008, 18:15

Od razu przepraszam, że tak długo to trwało, ale małe problemy z kompem były, później czasu brakowało, a jeszcze później po prostu mi się nie chciało xD. Tak więc już nie offtopując zabieram się do roboty:

1.Pierwsze wrażenie.
Drugie dziesięć rozdziałów (chociaż sam już nie wiem ile bo po rozdziale 17 następuje od razu 22 :D) genialnie rozwija subtelnie prowadzoną fabułę i ukazuje bohaterów z nieco innej (głębszej?) perspektywy. Błędów na pierwszy rzut oka mniej więcej tyle samo. W dalszym ciągu bezbłędne opisy, wartka, ale niezbyt naciągana akcja i przede wszystkim świetnie wykreowane postacie. W tej kategorii dostaje zasłużone 10 / 10.

2. Drugie podejście: w poszukiwaniu błędów.
Jak już mówiłem błędów mniej więcej tyle samo, niestety jednak nie są to w większości powtórzenia czy literówki, a błędy gramatyczne? ale jednak do zniesienia:

Valentino napisał(a):Tej nocy Jonathan Masterton alias Psychol spał niespokojnie. Od czasu wieczornej rozmowy z znajomymi z obozu, powrócił jego najgorszy koszmar. Od dnia śmierci jego najlepszego przyjaciela, nigdy nie ujrzał snu z Adrianem. Został przez niego zastąpiony.

Trochę to niezrozumiałe? Albo tylko ja nie wiem ?osochodzi?.

Valentino napisał(a):?ale trwało to setki lat ? Jonathanowi na odwrócenie zmian zaszłych w jego duszy zostało ich ponad 30.

Zostało lat czy zmian?

Valentino napisał(a):Deszcz.
Tego felernego dnia, kiedy zaprzepaścił sobie życie (chociaż do 2003 nie będzie tego świadom) padał ulewny deszcz. Gospodarz snu stał pod blokiem, rozglądając się na prawo i lewo. Czuł krople deszczu, które chlustały go po twarzy, był nawet mokry, ale nie widział niczego poza bielą, blokiem, i sobą.
Z daleka, z potoku bieli, niczym z mgły, wyłonił się Adrian. Ubrany tak samo jak wcześniej, wykonał ten sam uśmiech.
-No witam. ? rzekł, zmieniając uśmiech na szyderczy.

Tyle powtórzeń to chyba tylko ja jeszcze robie xD.

Valentino napisał(a):Przez moment poczuł się, jakby dowiedział się tego, co robił przez ostatnie 2 godziny, o których zapomniał z powodu amnezji.

Składnia leży, ale tym razem już kwiczy?

Valentino napisał(a):Leżący sprawca uszczerbku na ręku Marka uciszył się, opuścił ręce wzdłuż boku i otworzył oczy.

Styl i powtórzenie.

Valentino napisał(a):Szkiełka maski były zaparowane i brudne, ukrywając ślepia.

Styl?

Valentino napisał(a):W tej sali także było duszno, głównie z powodu wiszącego w powietrzu brudu oraz wdzierającego...

Niepotrzebne to ?także? ? styl.

Valentino napisał(a):...Z samego jej środka wyrastało niewielkie drzewko ? z niewielką ilością zielonych liści, dość zdrowe, można by powiedzieć, zadbane.

Ni z tego ni z owego na środku drogi pojawił się trzystumetrowy smok ziejący ogniem? Wiem, że to nowy akapit i trochę się czepiam, ale podczas czytania brzmi to trochę dziwnie (błąd wynika z ciągu wypowiedzi, nie z pojedynczego zdania). No i powtórzenie...

Valentino napisał(a):Irek usiadł zamknął drzwi i stanął pod nimi, trzymając dłoń na kaburze, z której wystawała rękojeść potężnego rewolweru.

1. Irek usiadł, zamknął drzwi, stanął pod nimi, zrobił potrójne salto w tył z miejsca i w międzyczasie zdążył jeszcze skoczyć do sklepu po piwo?
2. To w końcu usiadł czy stanął?

Valentino napisał(a):Była to była broń ukraińskich agend bezpieczeństwa, prawdziwa spuścizna po ubiegłej epoce. Chwycony przez lufę, pistolet kilkakrotnie uderzył strażnika w głowę, który zdążył poderwać się na równe nogi i chwycić broń.

Powtórzenie ? była to dawna? I chwycony za lufę, a nie przez lufę?

Valentino napisał(a):W skrócie można go było opisać miniaturową wersją Karuzeli, z tą różnicą, że nie wciągał od do siebie niczego, poza specjalnymi przedmiotami. Takimi jak Kula.

Mówisz o gruzie, salonie, miotaczu?

Valentino napisał(a):Jako, że nie była aktualnie dotykana przez żadnego człowieka, Kula lśniła swym niezachwianym, nie wydostającym się z niej, białym blaskiem. Cała scena przypominała obraz, w której Kulę stanowiła pomyłkę malarza, który niechcący chlapnął płótno białą farbą. Kontrast między toczącym się obiektem, a otoczeniem, był przeogromny. Kulając się, wydawała ona przytłumiony, suchy dźwięk.

Powtórzenie.

Valentino napisał(a):Alex siedział przy piwie z dwójką znajomych w barze. Było około ósmej wieczorem i w barze było aż ciasno od siedzących w nim ludzi.

Powtórzenie.

Valentino napisał(a):...chodnik z posadzonymi na lewo i prawo wysokimi drzewami, które otoczono równo przystrzyżonym trawnikiem. Chodnik po lewej i prawej stronie także pełen był trawy i drzew, stojących na tej samej wysokości, można by rzecz, w jednej linii. Najwięcej ludzi było na wyższych chodnikach...

Chodnik, lewo prawo, drzewami... chodnik, lewej prawej, drzew... chodnik...

Valentino napisał(a):Pod budynkiem wyłożono długi i szeroki, jasnoszary chodnik, do którego prowadziła przecinająca trawnik równie jasny, lecz o wiele węższy chodnik.

?chodnik!? (to zdanie chronologicznie było trochę dalej, ale żeby było wiadomo o co chodzi postawiłem je tutaj xD)
Chodnik - Mianownik, liczba pojedyncza, rodzaj męski... więc dlaczego prowadziła?

Valentino napisał(a):Jonathan do marca przyszłego roku jest wierzący i dość uduchowiony, w przeciwieństwie do jego kolegów. Mimo wczesnej śmierci ojca, Jonathan miał wciąż pozytywne nastawienie do życia.

Jest ? miał. Zdecyduj się, w jakim czasie piszesz?

Valentino napisał(a):Dom handlowy miał kształt kwadratu i składał się z czterech pięter. Miał w sobie mnóstwo okien.

Powtórzenie. Drugie zdanie dziwnie brzmi.

Valentino napisał(a):Nikt nie wiedział co ? podświadomość, on sam, czy nawet Bóg podczas rzekomego objawienia, ale pewna siła upewniła go, że jego starym przyjaciołom nic nie grozi. Być może dlatego każdej nocy spał niespokojnie, a podczas ostatnich dni nie sypiał prawie wcale ? porwanie Barry?ego było naprawdę niebezpiecznym zagraniem, które narażało jego uczestników na śmierć.

Błąd logiczny. Jeżeli ktoś jest pewien, że jego przyjaciołom nic nie grozi to chyba nie dlatego śpi niespokojnie?

Valentino napisał(a):Przez stare szyny rosły kępy ciemnozielonej trawy, które miejscami były urozmaicane także przez nienaturalnej wielkości kwiaty i chwasty.

Styl ? niepotrzebne ?także?. I chyba pomiędzy starymi szynami będzie brzmiało lepiej?

20 błędów na 15 tyś. wyrazów. Trochę lepiej niż ostatnio. 10/10

3. Na chłodno?
Tak jak ostatnio mogę ponarzekać jedynie na błędy, lecz tym razem 10/10 :).

4. Podsumowanie.
Końcowa ocena liczona średnią ważoną: (?Pierwsze wrażenie.? razy 1 + ?Drugie podejście: w poszukiwaniu błędów.? razy 2 + ?Na chłodno?? razy 3) podzielone na sumę rang (w tym wypadku: 6). Według mnie najbardziej miarodajny system :). Tak więc:
(10 * 1 + 10 * 2 + 10 * 3) / 6 = 10

Opowiadanie całościowo jest niesamowite i pomimo swej długości wcale nie zniechęca; nie ma zbyt wielu rażących błędów, opisy i akcja - świetne. Jak widać 10 całkowicie zasłużona. Następna część ?when it?s done? :). Pozdrawiam,
Mathus92

PS: Valentino, tylko szczerze, poprawiłeś ty te wszystkie błędy? :wink:
Awatar użytkownika
mathus92
Stalker

Posty: 118
Dołączenie: 25 Cze 2007, 23:29
Ostatnio był: 14 Sie 2010, 18:17
Miejscowość: Zakopane
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 0

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez SaS TrooP w 14 Wrz 2008, 20:56

Mathus, możesz też moje opowiadanie zrecenzować za jakiś czas?

Valentino, majstersztyk! Lepsze od WILKa, uważam!
SaS TrooP
Ekspert

Posty: 862
Dołączenie: 22 Gru 2007, 21:43
Ostatnio był: 07 Cze 2019, 01:47
Miejscowość: Wodzisław, Silesia
Frakcja: Najemnicy
Ulubiona broń: FT 200M
Kozaki: 14

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez Valentino w 17 Wrz 2008, 20:29

30


Idąc do sali, w której przebywał Jonathan, Kamil napotkał jego ojca - Jana, niegdyś Ulissesa Mastertona. Wyszedł zza rogu korytarza prowadzącego na oddział pediatryczny, zmierzał w kierunku schodów, wyraźnie mu się spieszyło.


Chociaż znałem Jonathana niemal tak dobrze jak jego ojca, dopiero teraz, chyba ze względu na okoliczności, spostrzegłem pomiędzy nimi wielkie podobieństwo w wyglądzie.
Jan miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i dobrą budowę ciała ? zaliczał się do osób pomiędzy ?ludzi z sporą muskulaturą? a tych, których określano mianem ?dość bliskich do grubasa?.
Jego budowa twarzy ? wielkość nosa, ostre rysy, lekko rozdzielony podbródek i smukłe, zapadłe kości policzkowe dopiero dziś wyglądały dla mnie identycznie z twarzą Jonathana, która różniła się jedynie szerszym czołem, wielkością oraz umiejscowieniem oczu oraz szerokością ust, które u młodego Mastertona były znacznie węższe.
Siwiejący lekko zarost trzydziesto siedmio letniego Ulissesa lepił się od potu, podobnie jak włosy. Oczy wysokiego mężczyzny były przekrwione i potwornie zmęczone, kąciki zaś pełne powstałych w wyniku zmartwienia zmarszczek. Ne lewym, szorstkim policzku błyszczało kilka zaschniętych łez.
W nieładzie było także ubranie Jana ? spodnie oraz koszula były pogniecione i pomięte, jakby noszono je bez przerwy przez ostatni tydzień. Z pach ojca Jonathana donosił się silny smród potu, zaś z ust przykra woń alkoholu. Niezależnie, ile wypił ostatniej nocy, teraz był trzeźwy, choć w stanie zakrawającym o ?opłakany?.
Nie zwrócił żadnej uwagi ani na mnie, ani na Leona, Radka czy Mikołaja. Mijając nas i mając tego doskonałą świadomość, mruknął tylko trzy słowa zmęczonym głosem:
-Reszta już czeka.
Po tych słowach zaczął szybko schodzić po schodach. Wyglądało na to, że miał ochotę wyskoczyć ze szpitala przez okno.
Chciał stąd jak najszybciej wyjść i, jak podejrzewałem, uspokoić się poprzez kolejne kilka spojrzeń w dno kielicha.
-Jak on wygląda? Jak się czuje? ? zawołałem w momencie, w którym Jan pokonał pierwszą część schodów i skręcał, by w końcu zejść na parter. Słysząc moje zapytanie, stanął w miejscu, po czym nie odwracając spojrzenia (zapewne wlepiał je w drzwi wyjściowe ze szpitala) odpowiedział krótko i boleśnie:
-Gorzej ode mnie. ? nigdy w życiu nie powiedziano mi czegoś tak dobitnie, szczerze i krzywdząco. Ojciec młodego Mastertona najwyraźniej i z tego zdał sobie sprawę, gdyż po ostatnich stopniach zszedł jeszcze szybciej, wręcz z nich zbiegł.
Do goniącego do widma okaleczonego oka Jonathana dołączyła świadomość złego potraktowania jego najlepszego przyjaciela.
Byłem pewien, że od zaglądania w kielich oczy będą go boleć do jutra.
Oby tylko jego wątroba to przetrwała ? jeśli nie, Jonathan zostanie zupełnie sam.
Nawet ja nie wystarczałbym mu w takiej sytuacji.
-Zepsujmy sobie w końcu nastroje. Wolę świadomość tego, co mu się stało niż tą? niepewność. ? powiedziałem. ? Jestem niemal pewny, że to Adrian. Chyba go, ku*wa, zabiję! ? krzyknąłem, po czym wbiegłem na górę. Towarzysząca mi trójka podążyła za mną podobnym tempem.


Zaraz po opuszczeniu sali Jonathana, Kamil wraz ze znajomymi ruszył w stronę schodów prowadzących na parter szpitala. Był wściekły ? po trochu na Adriana, po trochu na samego siebie.
Nigdy otwarcie nie okazywał złości ? kiedy się denerwował, nie dał po sobie tego poznać zachowaniem; ruchem warg, oczyma czy nawet podniesionym tonem. Wyjątkiem była sytuacja sprzed kilkunastu minut. Kiedy był naprawdę zły, zdarzało mu się zgrzytać zębami, co robił w tej chwili; tak intensywnie, że rozbolała go szczęka.
Za to, gdyby zamienił uczucia na odznaki zewnętrzne, prawdopodobnie zmiótł by wszystko gołymi rękoma w zasięgu kilometra. Teraz jeździł jedynie po sobie stałymi siekaczami i milczał niczym głaz ? momentami bał się, że mimowolnie krzyknie, jeśli choć lekko otworzy usta.
Za to Leon, Mikołaj, a szczególnie Izaak byli pod tym względem niebywale wylewni. Od momentu przyznania przez Mastertona, iż oko rozciął mu Adrian, nieustannie klęli pod nosem i wymyślali różnorakie sposoby na zemstę ? od doniesienia na policję na zabójstwie skończywszy. Oczywiście by do tego nie doszło ? było to odruchowe zachowanie, poprzez które przyjaciele Jonathana rozładowywali nerwy. Świadomość rzekomej gotowości do podobnego czynu była jedynie objawem złości, która prawdopodobnie minie do dzisiejszego wieczora, kiedy wszyscy zaczną już myśleć ?trzeźwo?.
Schodząc na dół, Leon przypadkiem potrącił młodą pielęgniarkę. Na początku zrobiła rozgniewaną minę, lecz już chwilę później uśmiechnęła się nieśmiało, słysząc przeprosiny. Zaraz po nich Leon zbiegł na dół, przecisnął się przez kolejki i grupy schorowanych ludzi, po czym uderzając barkiem, brutalnie otworzył drzwi na zewnątrz. Szybko skręcił w lewo, po pokonaniu trzech metrów siadł na środku zielonej ławki.
Kaszlnął, po chwili zaś zaczął masować czoło, próbując się uspokoić.


Po kolejnym głośnym i świetlistym grzmocie Mikołaj wstał z kanapy i zasłonił ostatnie okno w salonie swojego mieszkania. Od co kilkusekundowego jasnego rozbłysku w całym pokoju rozbolały go już oczy.
Zanim zasunął żaluzje, rozejrzał się po wyludnionym placu zabaw i okolicy jego osiedla ? blaszana zjeżdżalnia i wszystkie podobne powierzchnie lśniły metaliczno-księżycowym blaskiem, dodatkowo wzmocnionym przez krople czystego deszczu. Wpatrując się w ciemną noc, Mikołaj stukał palcami o szybę okna, rozmyślając o różnych sprawach.
Jonathan i jego ojciec. Nie może tak po prostu się zapić ? zdarzają się gorsze rzeczy od rozcięcia oka i gnębienia ?przez starszych?, czego ofiarą padł młody Masterton. Po kilku miesiącach, maksymalnie dwóch latach, wszystko wróci do normy.
-Znowu myślisz o Jonathanie? ? spytał Kamil, który leżał na kanapie obok z przykrytą przez poduszkę połową twarzy. Tak jak się spodziewał, cała złość zdążyła już wyparować.
?Szósty zmysł.? ? pomyślał sobie Kamil w duchu. ? ?Inaczej tego nazwać nie mogę.?
-Pamiętaj, co ci powiedziałem. ? kontynuował rzekomy posiadacz owego zmysłu. ? Są gorsze tragedie, z których ludzie wychodzą cało. Raki, amputacje, śpiączki i choroby psychiczne ? jego oko to w porównaniu z tym istny pikuś. Więc nie myśl o tym ? stało się. Myśl, jak to naprawić, nie tylko jemu wyjdzie to na dobre.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez Valentino w 21 Wrz 2008, 00:47

Rok 2001.


Lech rozejrzał się na boki, upewniając się, że nikt go nie obserwuje. Kiedy to zrobił, wyjął z kieszeni metalowy wytrych, który włożył do zamka drewnianych drzwi. Z pewnością, jedno z dziwniejszych zleceń, jakie dostał do tej pory. Dziwniejszych, nie trudnych, choć do łatwych też z pewnością nie należało.
Wykonując każde zlecone zadanie, Lech lubił w czasie tym przypominać sobie słowa jego zleceniodawcy. Pomagało mu to utrwalić ważne szczegóły (czasem, jeśli było to konieczne, wykonywał notatki) , niezbędne do wypełnienia kontraktu. Poza tym, po prostu ułatwiało mu to skupienie się, całkowitą koncentrację, uporządkowanie myśli i tym samym usunięcie tych zbędnych.
Osoba, której Lech miał się pozbyć, była znanym ?wojownikiem? na Barowej arenie, i właśnie z tego powodu stała się obiektem zlecenia dla Najemników. Kelvin, bo tak nazywał się obecny czempion, słynął ze swojej brutalności. Ponoć zdarzały się sytuacje, w których kierownik areny wyłudzał od obstawiających walki dodatkowe pieniądze, obiecując, że starcia będą wyjątkowo krwawe ? jako, że w Zonie nie brakowało tego typu popaprańców, organizator walk często podpowiadał Kelvinowi, w jaki sposób toczyć ma się walka. Niektóre miały trwać jedynie kilka sekund, inne zaś miały toczyć się kilkadziesiąt minut, co na tak małym polu walki jest nie lada wyzwaniem.
?Wiesz, Lechu? Z czasem walki na arenie zaczynały przypominać rynek porno ? tyle, że tutaj ludzie wyżywali się patrząc się na mordujących się nawzajem bliźnich. Rzecz jasna, ci bogatsi, mający więcej do zaoferowania mieli bardzo ?wygórowane? wymagania. Zabójstwo nożem, daną bronią czy nawet wybranym rodzajem amunicji to jeszcze nic. Jedni chcieli, by pokonany należał do którejś z frakcji, miał na sobie wybrany przez klienta kombinezon, z czasem zaś arena zaczęła być alternatywą dla takich jak my, czyli najemników.
Pomyśl tylko ? gość płaci kupę szmalu i chce w zamian, by porwano konkretną osobę, naszprycowano ją narkotykami i puszczono na arenę na pewną śmierć. Nasz klient zaś? cóż, jego brata spotkał właśnie taki los. Pewien stalker, którym też wkrótce się zajmiemy, zapłacił szefowi całej tej rzeźni, by zorganizował porwanie, a uprowadzoną osobę, czyli brata naszego klienta, posłać na arenę do walki z Kelvinem.
Cyprian zajął się tym, który zlecił porwanie i ludźmi, którzy w nim uczestniczyli. Niestety kierownik areny jest póki co nietykalny? Ty zaś zajmiesz się Kelvinem, a klient życzy sobie, by zginął w wyjątkowo haniebny sposób.?
Wchodząc do magazynu areny, Lech ponownie rozwiał wszystkie możliwości co do słuszności zlecenia. Kelvin zasłużył na śmierć ? przez takich jak on, czyli ludzi gotowych zrobić wszystko za pieniądze, Zona stawała się coraz gorszym miejscem.
Sam Najemnik nie robił dla pieniędzy niczego bez powodu. Stalker, który zginął na arenie, pewnie nie zdając sobie nawet z tego sprawy, nie zrobił nic złego ? jego jedyną winą były niekorzystne okoliczności ? stał się jedną z losowych ofiar pogoni za pieniędzmi.
Lech zamknął za sobą drzwi, po czym wolnym krokiem skierował się w głąb wolnego, pokrytego starą, zielonawą farbą, pomieszczenia.


-Gotowy? ? spytał Josh, odwracając się przez plecy. Otworzył skrzynkę z bronią i wyjął jej zawartość na stół obok.
-Jak zwykle. ? odparł Kelvin pewnym siebie tonem. Z niecierpliwością obserwował, jak kolejne sztuki jego broni lądowały na obrusie. Najpierw pojawiła się na nim Beretta, później sześć dodatkowych, załadowanych magazynków do niej. Następnie Josh wyłowił z głębokiej skrzynki Ingrama MAC10, obok którego następnie ułożył trzy pary złączonych ze sobą taśmą, wydłużonych magazynków.
Na koniec Kelvin dostał trzy granaty odłamkowe i jeden ogłuszający.
Podszedł do stolika z zadowoloną miną i dozbroił się ? 92-kę schował do udowej kabury, magazynki do niej w kieszeniach obok, zaraz przy kaburze. Ingrama zaś zawiesił na prawym ramieniu przy pomocy zamszowego, czarnego paska ? dodatkowe magazynki Kelvin wsadził do ładownic zawieszonych na klatce piersiowej. Granaty umocował przy pasie, u którego zwisał też duży, wojskowy nóz.
-Powodzenia. ? powiedział Josh. ? I pamiętaj, ta walka ma trwać co najwyżej dwie, trzy minuty. To pierwsze tego ranka, więc na dobrą rozgrzewkę w sam raz. Wywal co najwyżej jeden magazynek, bo widzowie dostaną euforii na sam początek, a nie o to chodzi, prawda?
-Się wie. ? zapewnił Kelvin, po czym wyszedł z pokoju Josha.
Zamknął za sobą drzwi i rozejrzał się po okolicy Rostoka. Na prawo od niego znajdowało się wejście do osławionego baru, nazwanego ?Sto Radów?, dalej, jeśli pójdzie się na wprost, znajdzie się niewielką placówkę Powinności, frakcji niesłusznie oskarżanej o współpracę z rządem Ukrainy.
Cały ten teren był bezpiecznym miejscem na postój dla wszystkich stalkerów, swoistym przedsionkiem terenu zwanego Dziczą ? obszaru przemysłowego, który przed wybuchem w 86 roku pełnił ważną rolę w całym Czarnobylu. Roiło się na nim od przemysłowych budynków, dźwigów i magazynów, a także stacji kolejowych i rzecz jasna torów ? kiedy działały, pociągi codziennie rozwoziły węgiel i inne potrzebne surowce na okoliczne tereny.
Sama Dzicz była dość niebezpiecznym miejscem ? zamieszkiwało w nich wiele gatunków mutantów, z których, na nieszczęście stalkerów, większość stanowiły osławione Pijawki. Było to chyba najbardziej znienawidzone przez wszystkich mieszkańców Zony stworzenie, które skutecznie odstraszało odważnych i głupich samotników.
Od czasu do czasu dwie największe w Strefie frakcje ? Wolność i Powinność, wysyłały patrole i grupy swoich członków na jednodniowe wypady. Zwykle trwały one od rana do wieczora, zależnie od pory roku, jednak najważniejsze było wydostanie się z Dziczy przed zapadnięciem zmroku.
Spierano się, czy lepiej jest zginąć od śmiertelnej rany zadanej przez mutanta, czy też spędzić w Dziczy całą noc.
Tak czy siak ? w Rostoku każdy mógł czuć się bezpiecznie, przestać przejmować się otaczającymi go terenami. Tutaj nikt cię nie zastrzeli (chyba, że na arenie, do której zresztą nikt cię nie zmusi), nie grozi ci też tu żaden mutant. Tu byłeś pewien, że nic ci się nie stanie.
Raj dla tych, którzy lubili trzymać się na uboczu; mekka stalkerów, którzy po dniu niebezpiecznych łowów na artefakty marzyli o odpoczynku i rozmowie przy posiłku.
Kelvin przestał rozmyślać o Rostoku i wolnym krokiem skręcił w lewo, do wejścia na teren starć.


Euforia?
Duma?
Ciekawość, niepewność, zadowolenie, oczekiwanie, ekscytacja?
Które z tych uczuć tak naprawdę dominowały nad innymi, kiedy wchodziło się pokrytą piaskiem, pełną poustawianych beczek, kartonów i innego rodzaju barykad halę areny?
Według Kelvina, był to strach.
Ten zawsze i bez wyjątku, przez pierwsze dziesięć sekund, panował nad Kelvinem. Przez te dziesięć sekund musiał się wewnętrznie uspokoić i przygotować ? odgonić myśli o ewentualnej porażce, wypełnić głowę wizjami zwycięstwa, chwały i wiwatującymi widzami, których ryk wzrasta z każdym strzałem, który padł podczas walki.
Kelvin chwiejnie przekroczył blaszaną bramkę i z zamkniętymi oczyma, wsłuchiwał się w wiwaty, niczym dyrygent w kierowaną przez siebie orkiestrę. Czuł się jak ryba w wodzie, choć będzie to krótka walka.
Kiedy tłumy przycichły dość, by dało się usłyszeć upiorny świst wiatru wdzierający się w blaszany, rozklekotany dach areny, Kelvin wykonał pierwszy ruch.
Szybkim tempem pobiegł w prawo, z Ingramem w prawej ręce, zaś granatem ogłuszającym w drugiej. Minął dwie leżące na ziemi, czerwone beczki i przyparł do wysokich skrzynek, dwa metry dalej. Jego rywal w tym czasie pobiegł w lewo, lawirując pomiędzy blaszanymi osłonami, także na podobną odległość.
To będzie krótka walka.
Kelvin wyszedł zza skrzynki z pistoletem maszynowym uniesionym w górze, przebiegł bokiem sześć metrów w lewo, po czym kucnął przy zielonym kontenerze, wypełnionym po brzegi ciężkimi beczkami. Jego oponent wciąż czekał, przyczajony za kawałkiem blachy. Nie liczył, że go osłoni ? chciał się jedynie schować, by w pewnej chwili pokonać kolejne pięć metrów.
Obecny czempion areny powstał na równe nogi i odbezpieczył trzymany w ręku granat. Kiedy zawleczka upadła na brązowym piachu, Kelvin wychylił zza kontenera prawą dłoń, po czym błyskawicznie schował.
Dwa pociski z MP5 załomotały w blaszany róg, po czym odbiły się rykoszetem w lewo, lądując całkiem już zniekształcone na betonowej ścianie.
Tłum momentalnie ryknął, przepełniony euforią.
Kelvin, wciąż pozostając za pełnym żelastwa kontenerem, rzucił granat.
Ten po pokonaniu w powietrzu jednego metra odbił się od dachu blaszanego pojemnika, po czym wylądował za blachąą, przy której czai się stalker.
Huk i błysk były tak mocne, że nawet połowa widowni odruchowo schowała twarze w ramiona. Kelvin wybiegł zza osłony i sprintem zaczął zbliżać się do zdezorientowanego, miotającego się na wszystkie boki mężczyzny. Stanął metr przed nim.
Tłum zaczął skandować hasła typu ?Zabij go!?, ?Dobij!? ?Wykończ go!?, krzycząc coraz głośniej.
Kelvin nie miał powodu, by przedłużać pojedynek. Uniósł Ingrama przed siebie, wycelował w głowę przeciwnika i nacisnął spust.
Wydawało się, że wrzask tłumu był ponad dwukrotnie głośniejszy od wystrzału. Oba te dźwięki poniosły się szerokim echem po sali. Chwilę później rozległy się jęki niezadowolenia.
Choć Kelvin wystrzelił, jego wróg nie odniósł żadnej rany.
-Co do? - szepnął czempion, po czym przyłożył pistolet do ramienia i począł opróżniać cały magazynek. Mechaniczny, ogłuszający terkot zdawał się nie mieć końca. Kiedy w końcu setki ech opadło, tłum zawył jeszcze głośniej, niż dotychczas.
Zanim efekt grantu błyskowego ustał i Kelvin niechlubnie stracił swój cenny tytuł, usłyszał spośród wszystkich krzyków chyba najbardziej szokujące wyznanie w życiu.
-Masz ślepaki, idioto! ? krzyczał jeden ze stalkerów, bijąc rękoma o ścianę. Prawdopodobnie obstawił wszystkie swoje pieniądze. Przegrał.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez Valentino w 23 Wrz 2008, 22:41

-Będziesz się tam gapić cały Boży dzień? ? spytał Ted, wchodząc do swojego pokoju na piętrze. Gavin od godziny siedział w tym samym miejscu, wyglądając przez okno na okolice centrum Prypeci, zerkał też co jakiś czas na elektrownię atomową.
-Nie. ? odpowiedział Gavin. ? Za dwie godziny idziesz ze mną do super samu.
-Po kiego? ? oburzył się Ted, stanąwszy jak wryty w pół kroku. ? Miałeś dziś?
-Odechciało mi się, cokolwiek miałem dzisiaj robić. ? po tych słowach dowódca S. podniósł się na równe nogi, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia z pomieszczenia.
-Oglądać telewizję, to miałeś zamiar robić dziś cały dzień. ? po tych słowach ręka Teda oparła się o framugę, zagradzając drogę.
Gavin zatrzymał się nagle i niespodziewanie, robiąc zażenowaną minę.
-Czego? ? spytał zrzędliwym i zrezygnowanym głosem.
-Sam. Czego tam szukasz?
-Nigdy nas tam nie było?
-I co z tego?
-Czas chyba w końcu zbadać Zonę do końca, nie? ? Gavin uśmiechnął się, zadając to retoryczne pytanie. Zignorował wystawioną rękę swego kompana, pod którą przeszedł, nisko się pochylając. Schodząc po schodach na niższe piętro, gdzie miał zamiar się przygotować, usłyszał krzyk Teda.
-Co, może następny będzie szpital?
Gavin po pokonaniu pięciu stopni upił kolejny łyk napoju.
-Czemu nie? ? mruknął pod nosem, znowu chwyciwszy się barierki.


Omawiany supersam miał zostać największym tego typu sklepem w całej Prypeci ? miał oferować wiele produktów z wielu branż, między innymi żywność. Znajdował się kilkanaście metrów od 16-to piętrowego wieżowca, kwatery S, z którego dachu zresztą było idealnie widać sklep poniżej.
S. zajęła się, w co trudno uwierzyć, eksploracją Prypeci od całkiem niedawna, ledwie trzech miesięcy. Wcześniej próbowała zachować swoje istnienie w tajemnicy, przygotowywała też swoją obecną kwaterę, jak i zdobywała kontakty w całym Czarnobylu, od Wysypiska na Rostoku kończąc. Był to okres, podczas większość członków tej frakcji zginęła nie w ?trudnych warunkach? czy walce, lecz z powodu własnej głupoty i braku wiedzy na temat Strefy ? dwie osoby zwyczajnie weszły w anomalie, myśląc, że ?Spalacz? to gorące powietrze powodowane temperaturą.
Jakiś czas temu S zaczęło stosować najbardziej podstawową zasadę panującą w Zonie ? ?Nie łaź gdzie popadnie.? Te cztery słowa niejednemu ocaliły życie; one i rzecz jasna, kilogram śrub lub innego zbędnego żelastwa.
Grupie Gavina do całkowitego poznania Prypeci zostało niewiele ? jedynymi ulicami, których nie znano na wylot przez S, były ulice Ukrainki i Gorbaczowa, licząc tamtejsze budynki mieszkalne. Z tych ważniejszych ?obiektów? pozostał właśnie supersam, teatr, kino, kawiarnia ?Prypeć? i niesławny szpital. O tym ostatnim należało całkowicie zapomnieć, zaś z reszty wymienionych budowli najniebezpieczniejszą był teatr, w którym roiło się od mutantów.
Ostatnio nawet widziano tam Kontrolera.
Z obserwacji dokonywanych z wieżowca wynikało, że supersam jest całkowicie opustoszały ? od czasu do czasu jedynie ?przewinął? się przez niego pies, ew. zombie. Było to dość napromieniowane miejsce, zwłaszcza okolice metalowych wózków sklepowych, które wchłonęły promieniowanie niczym gąbka. Mimo to nie przekraczał od poziomu, który powstrzymałby członków S do dostania się do środka dyskontu ? dobór odpowiednich artefaktów i przede wszystkim ostrożność ochronią ich przed śmiertelnymi skutkami promieniowania.
Całej frakcji niezaprzeczalnie przydała by się książka Autorów. Między innymi Ted był niemal stuprocentowo pewny, że pierwsi eksploratorzy Strefy dokonali wielu ciekawych notatek na temat nie otwartego dyskontu.


Kilkadziesiąt minut później Gavin wrócił do swojej kwatery. Miała ona pięć metrów kwadratowych, odnowione ściany, sufit i podłogę. Nie było tu mowy o żadnym luksusie, jednak dowódcy grupy wystarczyło odróżnienie jego pomieszczenia od reszty bliźniaczych wnętrz bloków w Prypeci ? brudnych, zaniedbanych, pełnych pyłu i gruzu, nie wspominając o paskudnie złażącej farbie, grzybach ściennych i tych podobnych oznak ?starości? ścian.
Gavin przysiadł na obrotowym, biurowym krześle, odsuniętym na metr od biurka z komputerem, po czym chwycił w prawą dłoń słuchawkę interkomu. Zmienił częstotliwość na ?ogólną?, odchrząknął i wcisnął duży, czarny przycisk.
-Ted, Hubert i Paweł ? za dziesięć minut zbierzcie się na drugim piętrze, gotowi do wyjścia. Mało amunicji, niech każdy ma przy sobie co najmniej 3 kilo żelastwa i po jednym ?Krysztale?. Wrócimy do pierwszej na obiad, zbadamy tylko supersam. ? zakomunikował, po czym wsłuchując się w echo swych słów, które obiegły cały budynek, dodał: - Marek, przynieś jego plany. Marcin, Kamil, idziecie na dach.
Po odłożeniu słuchawki na biurku, Gavin powstał z krzesła i ruszył do zbrojowni.


Marcin po pokonaniu kolejnych dwóch, kamiennych stopni, uderzył końcem, a dokładniej mówiąc, hamulcem wylotowym swego Barreta w stare, drewniane drzwi. Ustąpiły od razu, uchylając się z cichym skrzypnięciem, które zostało jednak w dużej mierze zagłuszone przez głośny wiatr. Tu, na dachu, poważnie dawał się we znaki, był głośny i nieprzyjemny.
-Nie rób tak? - rzekł Kamil, podążając ze swym towarzyszem po schodkach. Kiedy postawił stopę na czarnej, śmierdzącą wciąż smołą, powierzchni, dodał: - Nie po to wydaliśmy na to tyle kasy, byś sobie tym wywarzał drzwi.
-Eee tam? - Marin zlekceważył usłyszaną uwagę, po czym wolnym krokiem obszedł dach.
Przy bezchmurnym, czystym niebie, widoczność stąd była wręcz doskonała.
Sam dach w dużej mierze pokryty był gruzem i odpadłym tynkiem, głównie pochodzącym od wciąż niszczejącej betonowej ?klatki schodowej?, przy której wybudowano dumny znak sierpa i młota oprawionego w kłos zboża, pośrodku którego wisiała radziecka, pięcioramienna gwiazda.
Niegdyś widoczny z daleka i wyróżniający się znak, dziś niemal całkiem zardzewiał, tym samym zlewając się z resztą podobnych, wyblakłych i niezauważalnych obiektów. Jego wygląd był niemal przygnębiający. Typowe widmo przeszłości.
Po za tym szczyt siedziby S ?zdobiło? kilka, blisko rozstawionych siebie, niskich kominów o kształcie prostokąta i niewiele wyższy słupek, z którego sterczało kilka metalowych linek.
-Gdzie to? - zaczął Marcin, obracając się dookoła.
-Tam. ? podpowiedział Kamil, wystawiając przed siebie rękę.
-Ok?


Dziesięć minut później Gavin, Hubert, Paweł i Ted byli gotowi do wyjścia. Zebrali się na schodach, pomiędzy pierwszym a trzecim piętrem. Odprawę mieli już za sobą, teraz czekali tylko, aż dwójka na dachu się przygotuje.
-Ile jeszcze? ? spytał Ted, mówiąc do mikrofonu. Chwilę później na zniszczonej klatce schodowej rozbrzmiała odpowiedź, zniekształcona elektronicznym szumem.
-Pięć minut.
Hubert sięgnął do kieszeni SEVA?y i wyciągnął z niej paczkę Marlboro. Podobnie jak reszta, schował czarną, błyszczącą zasłonkę na twarz.
-Komu? ? spytał z uśmiechem. Trzymając otwartą paczkę, z której ubyły trzy papierosy, wolną ręką dobył i zapalił srebrną zapalniczkę. Ted, Gavin i Paweł po kolei schylali się z fajką w ustach, by zapalić ją od Zippo Huberta. Kiedy każdy z nich w końcu pierwszy raz się zaciągnął, zapalniczka zatrzasnęła się z suchym dźwiękiem a jej posiadacz wszedł po schodach na wyższe piętro. Wierzył w bierne palenie.


Dwójka stalkerów położyła się na czarnym dachu wieżowca.
Kamil, z lornetką zawieszoną u szyi, rozglądał się po okolicy. Podziwiał, jeśli można było to tak ująć, bliźniaczo podobne, opustoszałe budynki mieszkalne i częściowo zasłaniające je drzewa. Jednak większość swojej uwagi skupiał na elektrowni. Był blisko niej, właściwie, gdyby miał przy sobie naprawdę dobry sprzęt, mógłby stąd zauważyć nawet muchę, która osiadła by na powierzchni sarkofagu.
Kamil odczuwał jej siłę, tajemniczość, odnosił wręcz mistyczne, nierealne wrażenie, wpatrując się w obity tonami blachy komin. Sarkofag przytłaczał go swym ogromem.
-Pięć minut, Marcin.
Operator karabinu skinął głową i począł ustawiać M82. Najpierw zdjął go z pleców i położył obok, na zaschniętej papie. Przesunął ciężki, wciąż złożony pod lufą dwójnóg w przód, odchylając go na 90 stopni w dół, po czym rozłączył go na dwie części. Po odpowiednim ?rozszerzeniu? dwóch oparć, Marcin postawił je na dachu, kierując lufę w kierunku domu kultury, przed którym zaś stał dyskont spożywczy.
Barret miał już magazynek na swoim miejscu, Marcin dostosował też wcześniej lunetę do odpowiedniej odległości. Kiedy sięgał palcem do bezpiecznika, zauważył coś kątem oka. Puścił broń, opierając kolbę o podłoże, po czym przewrócił się na plecy, po czym zaczął wpatrywać się w bezchmurne, bezkresne niebo.
Samolot.
-Patrz? - wyszeptał cicho.
Kamil również obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Szybko spostrzegł źródło ?zachwytu? Marcina.
Nad nimi, z północy na południe, wysoko nad ziemią, szybował potężny odrzutowiec pasażerski. Leciał na dużym pułapie, toteż nie było słychać jego potężnych silników. Pozostawiał za sobą białą smugę, mocno kontrastującą z błękitnym niebem.
-Szczęściarze? - mruknął Kamil wzruszonym tonem. Każdorazowe spojrzenie na przelatujący samolot czy jakąkolwiek rzecz czysto związaną ze światem zewnętrznym, powodowała w większości stalkerów potężną nostalgię, tęsknotę ale i żal do siebie za to, że przekroczyło się Granicę do Strefy. Czasem był to żal do innej osoby, było tak w przypadku Marcina, Gavina i większości osób z S, na których wojsko poza Zoną wydało wyrok śmierci. Mieli wielkie szczęście, że rząd Ukrainy całą swoją uwagę skupia na zwykłych, prostych stalkerach. W Prypeć wojskowi zapuszczali się okresowo ? co trzy tygodnie ulicami Miasta Duchów przez trzy dni maszerowała spora grupa, nie raz wspierana przez śmigłowiec. Jeśli któryś ze stalkerów obraził wojsko czy zaszkodził mu w jakikolwiek inny sposób, w Zonie pojawiał się Specnaz ? prawdziwa zmora dla wszystkich mieszkańców Zony.
-Nie mogę dłużej? - wysapał Kamil, po czym znowu przekręcił się na bok, lądując czołem na cuchnącym dachu. Nie mógł już dłużej wpatrywać się w samolot ? zbytnio go to dołowało ? Siadaj i powiedz im, że jesteśmy gotowi. ? dodał, próbując powstrzymać się od płaczu. Udało mu się, wynikiem czego było jedynie zaczerwienienie oczu i chwilowa utrata tchu.
Po rozwiązaniu problemu, jakim są tutejsi wojskowi, Kamil będzie mógł w końcu urealnić swoje wizje na temat ucieczki ze Strefy. Myśl ta motywowała go od dwóch lat do tak zwanego ?stalkerstwa?.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez Valentino w 01 Paź 2008, 07:41

Lenny leżał na sofie, z zagipsowaną nogą opartą o taboret. Czytał książkę, wsłuchując się w muzykę z gramofonu. Winylowa płyta Armstronga pochodziła z domu pewnego mieszkańca w Prypeci ? odnalazł ją znajomy Lenny?ego, Norbert, członek pierwszego oddziału wojska, który wkroczył do opustoszałego miasta.
Po przeczytaniu 233-ej strony powieści płyta skończyła się ? ostatnie dwie sekundy ?What A Wonderful World? zostały zakłócone przez mechaniczne zgrzyty, spowodowane rysą na powierzchni krążka.
Stalker włożył skórzaną zakładkę w książkę, po czym zamknął ją i odłożył na podłodze. Chwycił leżące obok kule i, wkładając w to sporo wysiłku, podniósł się z sofy. Idąc o kulach, podszedł do gramofonu, potem, utrzymując równowagę na zdrowej nodze, odsunął igłę, która wciąż przytrzymywała obracającą się płytę. Następnie zaś chwycił ją ostrożnie, po czym schował do tekturowego opakowania. Kiedy włożył je w rząd bliźniaczo podobnych pudełek, w pokoju zaczął dzwonić telefon. Lenny sięgnął słuchawkę lewą ręką i przyłożył ją sobie do ucha, z powrotem opierając się o kulach.
-Tak? ? zapytał, manewrując dłońmi tak, by nie wypuścić z nich metalowych podpór.
-Twój koleżka straszy mi klientów! ? krzyknął Mirek, tutejszy barman. Jego słowom towarzyszył typowy, ?spelunowy? gwar ? stuki szklanych butelek, głośne rozmowy i krzyki. Dziś towarzyszyło im pijackie zawodzenie.
-Kto? ? zapytał Lenny, po czym zaczął szykować się do wyjścia. Lewą, wolną ręką, otworzył szufladę i niedbale wyciągnął z niej płaszcz.
-Ten Michał! ? wrzasnął Mirek jeszcze głośniej, niż poprzednio. ? Upił się i wymachuje wszystkim nożem przed oczyma. Jak nie przyjdziesz tu w ciągu pięciu minut, to sam go ukatrupię i wrzucę do anomalii! Rusz dupę!
-Kretyn? - mruknął Lenny, odkładając słuchawkę. Schylił się niżej po płaszcz, narzucił go na siebie, po czym skierował się do drzwi wyjściowych. Zdjął klapki i zastąpił je luźnymi butami na rzepy. Docisnął obie, przejeździwszy nimi po framudze drzwi, po czym otworzył je, nacisnąwszy klamkę łokciem.
Po placu spacerowało kilkunastu stalkerów, co najmniej dwóch obserwowała okolicę z okien swych kwater, przed barem zaś, jak zwykle, stała grupka rozmawiających ze sobą agentów. Popołudnie tego dnia było słoneczne, bezchmurne i przyjemne. Lenny poczuł się nieco dziwnie, widząc nieruchome korony drzew okalające obóz ? przyzwyczaił się do ich szumu, dzisiejszy dzień był zaś całkowicie bezwietrzny.
Ignorując ból w nodze, popędził w kierunku baru tak szybko, jak pozwalał mu na to obecny stan piszczela. Z racji tego, że ziemia była zziębnięta, twarda i sucha, szło mu się łatwo i komfortowo, w przeciwieństwie do chodu po błocistej, śliskiej breji, która tworzyła się po każdym dłuższym deszczu.
Po dotarciu do progu pubu, Lenny usłyszał już wrzaski Michała, donoszące się w wnętrza pomieszczenia. Minął ustawionych w rzędzie stalkerów, przecisnął się przez utworzony przez nich krąg, po czym zobaczył zataczającego się w środku koła stalkera z nożem w ręku.
Michał miał na sobie zielony, wzmacniany kombinezon bez kaptura, z maską przeciwgazową, która obecnie zwisała luźno u szyi. Wisząca na prawym ramieniu kabura była pusta, podobnie, jak przyszyty do lewego barku uchwyt na nóż ? skórzane zapięcie kołysało się we wszystkie strony, w rytm kroków łowcy.
Miał mgliste, zapite i niewyraźne oczy, które obłąkańczo łypały na prawo i lewo, szukając potencjalnej ofiary. Co do stanu upojenia alkoholem ich właściciela nie było wątpliwości ? każdy jego krok był chwiejny, niepewny i niewiele brakowało mu do upadku. Michał z trudem utrzymywał równowagę, zaś każde jej zachwianie okazywał pijackim jękiem, połączonym z byle jakim, wręcz niedbałym machnięciem klingą, która była wolniejsza od ręki zamachującego się zombie.
-Dwie minuty! ? krzyknął ktoś do Lenny?ego. Ten spojrzał w lewo i ujrzał Mirka, wesoło machającego ręką, w której trzymał pistolet, lewą ręką zaś pukając w zegarek. Ponaglił go, wybałuszając oczy.
-Michał! ? zawołał Lenny w stronę pijanego stalkera.
-Dawid? ? spytał, odwróciwszy się. Na chwilę stał w miejscu, mimo to dalej się chwiał i zdawało się, że za chwilę upadnie. Powoli uniósł prawą rękę, po czym spróbował trafić nożem w pochwę. Ostrze ześlizgnęło się po ramieniu, tak więc jego posiadacz spróbował jeszcze raz. Wziąwszy większy zamach, trafił myśliwskim nożem do specjalnego uchwytu. Zdjął palce z rękojeści, po czym zaczął męczyć się z zapięciem. Po czterech próbach udało mi się docisnąć je na tyle, by zabezpieczyć narzędzie, które w końcu pewnie siedziało w uchwycie.

-Stój! ? ostrzegł wartownik na wieży. Do obozu zbliżało się dwoje nieuzbrojonych stalkerów. Janusz, obecny wartownik, nakazał asystentowi obserwację nieznajomych stalkerów przez PSG. Ten przyłożył oko do lunety, obserwował przez dwie sekundy, po czym z ulgą oznajmił:
-To Radek i Mikołaj.
Radek usiadł przy bramie obozu, oparł się o nią plecami, po czym luźno opuścił dłonie i zwiesił głowę. Był wykończony. Uniósł prawą rękę na wysokość dziesięciu centymetrów.
Natychmiast opadła z wysiłku, po czym załomotała w twardą ziemię.
-Jezu? wysapał, przecierając lewą ręką spocone, gorące czoło, używając ostatnich zapasów sił. Już dawno się tak nie zmęczył. ? Już dawno się tak nie zmachałem? - wydusił z siebie wycieńczonym głosem.
-Ja też? - odparł Mikołaj podobnym tonem, siadając obok Radka. W prymitywny sposób schłodził głowę, jeżdżąc potylicą po lodowatej, metalowej bramie. Wpatrując się znudzonymi oczyma w przesłonięty drzewami horyzont, wymacał kieszeń kombinezonu, w której trzymał butelkę wody.
Po niezdarnej próbie chwycenia jej za korek, wypadła z kieszeni. Woda wewnątrz plastikowej butelki zalśniła w promieniach słońca. Odbijała się na przemian od krańców butli z charakterystycznym, stłumionym pluskiem.
-Podnieś? - szepnął Mikołaj, nerwowo mrużąc oczy.
-Nie dam rady? - odpowiedział Radek, przeciągając ostatnie słowo. ? Zastukaj do bramy.
-Nie chce mi się. Jak twoje gardło?
-A co?
-Kto krzyknie, poda kod, żeby nas wnieśli?
Radek otworzył usta, z których wydobyło się przeraźliwe chrypnięcie. Zapewne był to efekt próby podniesienia głosu.
-Na mnie nie licz? - wykaszlał Radek. Mikołaj zmierzył go spojrzeniem, od którego ciarki przeszły mu po plecach. Westchnął ciężko, nabrał powietrza w usta, po czym krzyknął:
-Otwórzcie bramy! Siedem, siedem, dwa, jeden, pięć! Leniwa świnia? - dodał po chwili, zwracając się do Radka.
-Od zawsze?.
Zza blachy rozległ się dźwięk rozsuwanych rygli ? po trzech, metalicznych szczęknięciach, brama z piskiem poczęła obsuwać się w bok. Dwójka agentów pochyliła głowy w przód, by nie walić nimi w bramę. Kiedy w końcu się zatrzymała, Radek i Mikołaj, będąc wciąż odwróceni plecami do obozu, bezwładnie padli na ziemię. Obaj poczuli łoskot źdźbeł trawy na szyi i uszach. Radek, przewrażliwiony na tego typu dotyk, zachichotał cicho, po czym zakaszlał. Tak bardzo zmęczył się tylko dwa razy w życiu ? w 79-tym roku, na jednej z lekcji W-F?u, do której przystąpił bez zjedzenia śniadania oraz w roku 2000, dokładniej dwudziestego czwartego maja, kiedy to uciekał przed goniącą go grupką złodziei.
Ktoś przeskoczył nad leżącym bez ruchu Radkiem. Ubrany w cieńkie spodnie khaki i skórzaną kurtkę postać odwróciła się powoli, swą grzywą przesłaniając promienie słońca.
-Jezu! ? krzyknął Radek, przytomniejąc momentalnie.
-Nie bluźnij? - szepnął Mikołaj, który wciąż nie odrywał oczu od nieba.
-Jonathan?
-Gdzie?!
Mikołaj zerwał się na równe nogi, odzyskawszy nagle całą energię i siły witalne. Ujrzał Jonathana podającego rękę Radkowi, który z jego pomocą wstał z ziemi, po czym wpadł mu w ramiona. Przedtem wziął niemal sporego rozbiegu, przez co dwójka zaczęła się chwiać we wszystkie strony, przystępując z nogi na nogę.
-Kiedy? ? spytał Radek zachwyconym głosem, stłumionym przez lewe ramię, do którego się przycisnął.
-Godzinę temu. ? odpowiedział Jonathan. W jego tonie dało się wyczuć coś niepokojącego.
-Co, nie cieszysz się?
-Jasne, że tak? - szepnął Jonathan w mało przekonywujący sposób. Zanim Mikołaj zdążył do niego dobiec, zwolnił już uścisk, po czym szybkim krokiem skierował się do centrum obozu. Mikołaj stanął jak wryty, czując spore rozczarowanie.
-Wiem jak to wygląda. ? rzekł Masterton. ? Nie stój tak, właź! ? zachęcił Mikołaja, który wciąż stał w miejscu z zawiedzioną miną.


-Zabił Dawida! ? krzyknął Michał niewyraźnie. ? Ten?jak mu? - zatoczył się nagle, po odzyskaniu równowagi dodał. ? I? - nie mogąc wymówić reszty imienia, tupnął wściekle nogą w podłogę.
Lenny zrobił krok w przód, stanowczo występując z tłumu.
Zaraz po nim, z naprzeciwka, z kręgu gapiów wyłonił się Igor. Ubrany w swój ?krwawy? fartuch i pochlapane czerwoną posoką spodnie i buty. Na skórzanym, mocno zapiętym pasku nosił siedem długich, błyszczących brzytw o drewnianych rękojeściach. Odczepił jedną prawą ręką, po czym kciukiem wcisnął metalowy przycisk. Ostrze wystrzeliło przed siebie, ze świstem przecinając powietrze. Uniosło się ono wysoko, wraz z trzymającą je ręką na wysokość oczu zdezorientowanego, bełkoczącego Michała. Uniósł prawą stopę, zamierzając się do kroku w bok.
Igor napiął mięśnie, pochylił się nisko, po czym wykonał błyskawiczny krok naprzód. W tym samym czasie zamachnął się ostrzem, tak mocno, że siła zamachu zmusiła go do obrotu przez plecy.
Opuścił brzytwę, po czym przejechał jej krańcem po fartuchu. Ku zaskoczeniu, a raczej zdumieniu obecnych w barze, pozostawiła ona za sobą krwawy ślad.
Michał poczuł na czole narastające pieczenie. Uniósł niepewnie prawą rękę, którą przejechał po miejscu swądu. Opuścił dłoń i skierował na nią swe oczy.
Ręka była cała czerwona od świeżej, jeszcze lśniącej krwi.
Obserwujący całe zajście Mark uśmiechnął się pod nosem, widząc padającego bezwładnie na podłogę Michała. Albo alkohol łowcy wydawało się, że dosłownie urwało mu głowę, albo Igor nasączył ostrze jakąś trucizną.
W ciągu niecałego tygodnia w Zonie Mark najwięcej nasłuchał się o Igorze, a raczej tym, czym się od lat zajmował.
Teraz miał zamiar opowiedzieć wszystko Gavinowi. Wychodząc z baru, Mark był niemal pewien, że to osoba zajmująca się przesłuchaniami więźniów, Igor, jest mordercą owego nieznajomego Dawida.
?Bądź ostrożny, bo skończysz jeszcze gorzej, niż Olaf.? ? powiedział do siebie w duchu, mijając dwójkę jeszcze nieznanych mu stalkerów, wynoszących z pomieszczenia Michała. Z płytkiej rany na czole popłynęło już znacznie więcej krwi, której jedna spływająca struga dotarła aż do podbródka.
?Już my ci pokażemy, jak przeprowadza się przesłuchania??
Ted, Gavin albo Hubert. Któryś z nich należycie zajmie się Igorem.


Henryk nacisnął świecący się zielonawym światłem przycisk elektrycznego czajnika. Zgasł.
Unoszącej się gorącej parze towarzyszyło głuche bulgotanie, dobywające się wnętrza grzejnika. Właściciel odczekał kilka sekund, by nie narazić chorobliwie delikatnej skóry na działanie oparów.
W końcu chwycił czajnik za pokryty antypoślizgową gumą uchwyt, po czym wrócił do swojego biurka. Nachylił się i zalał przezroczystą szklankę wrzątkiem ? torebka miętowych liści herbaty popłynęła w górę, zabarwiając wodę zielonym kolorem. Po zamieszaniu naparu, czajnik wylądował w drewnianej szafce, obok biurowego krzesła. Grzałkę odłączono od prądu, zaś w jej miejsce, do kontaktu, Henryk wetknął kabel zasilający komputer.
Po usadowieniu się na krześle schylił się lekko, by ręką dosięgnąć dużego plastikowego przycisku. Po jego naciśnięciu komputer zaczął cicho buczeć, na obudowie zaś zaczęły lśnić odblaski dwóch lampek ? zielonej i czerwonej.
Monitor jak zwykle zareagował z opóźnieniem ? wyświetlił obraz dopiero po pięciu sekundach.
Henryk znajdował się na 15-tym piętrze wieżowca-kwatery S. Poziom ten był najobficiej wyposażony w sprzęt elektroniczny ? sterownie kamer, masę komputerów osobistych jak i tych dostępnych dla każdego, na przykład Pecetów, przez które przeglądać można było całą ?jawną? bazę danych frakcji, której większość stanowiły mapy Zony i Jej okolic.
Henryk był marnym żołnierzem, poszukiwaczem artefaktów i, krótko mówiąc, stalkerem. Wszystkie jego umiejętności, zarówno te przydatne dla reszty jak i te, które były pomocne tylko dla niego, można było określić jednym słowem ? ?wiedza?.
Był wykwalifikowanym fizykiem, chemikiem i biologiem, a przy okazji, badaczem Zony. Pod tym jedynym względem mógł nazwać się prawdziwym mieszkańcem Strefy ? jego znajomość anomalii, artefaktów była wręcz niebywała. Rozpoznawał wszystkie po dotyku, dźwięku, jakim wydają przy zetknięciu z jakąkolwiek powierzchnią, a ich działanie, na przykład zasklepianie ran, miał zapisane w głowie w postaci skomplikowanego, matematycznego wzoru.
Po wyświetleniu pulpitu (jako tapetę Henryk ustawił widok Czarnobyla z perspektywy szczytu komina elektrowni). Włączył internetowy komunikator, przeglądarkę i już przymierzał się do uruchomienia programu dokonującego obliczeń, kiedy zadzwonił telefon.
Obrócił się na krześle w lewo, podjechał do stojącej przy drewnianych drzwiach szafki i podniósł czarną słuchawkę.
-Halo? ? spytał, obserwując pojawiające się na ekranie komputera ikony.
-Znalazłem go. ? powiedział Mark.
Henryk prawie spadł z krzesła. Zmarszczył czoło, skupił się, po czym rzekł:
-Gdzie?
-Jest w obozie bezpieki. W ogóle nie zmienił wyglądu, od reszty dowiedziałem się, że w ogóle nie wychodzi z podziemi. Wygląda identycznie, mówię ci, jakby nawet nie przejmował się tym, że ktoś go pozna. On nie opuszcza nawet obozu, mieszka w tych katakumbach i?
-Już to mówiłeś.
-Wybacz, ale?
-Rozumiem, doskonale to rozumiem. Mów dalej.
-Wciąż zajmuje się przesłuchaniami i jest jeszcze bardziej nienormalny. Mam kilka zdjęć, udało mi się nawet nagrać jedno przesłuchanie. To prawdziwy wariat, Henry. Jego śmierć ocali życie wielu stalkerom.
-Święte słowa. Najpierw on, potem?
-Najlepiej cały obóz. Jutro opowiem ci o?
-O? - ciągnął Henryk, oczekując odpowiedzi.
-Słyszałeś o Jonathanie Mastertonie?
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez hunter w 05 Paź 2008, 13:40

Opowiadanie długie ciekawe sensowne. Może trochę za długie ale motyw z Johnem.F... Po prostu padłem :D Pomimo kilku drobnych błędów w interpunkcji itp. to myślę, że takich opowiadaczy to ze świecą szukać. Może kiedyś też walnę jakieś.;]
"Jednym z najmilszych doświadczeń w życiu jest być celem, nie będąc trafionym. "
Awatar użytkownika
hunter
Kot

Posty: 29
Dołączenie: 04 Paź 2008, 23:00
Ostatnio był: 19 Mar 2009, 21:23
Miejscowość: Al.WalecznychRosjan 12/98 Prypeć
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 0

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez Valentino w 13 Paź 2008, 20:51

31

Igor Tomasz Gustowski.
Pracujący w Zonie syn członka NKWD. Człowiek znający na pamięć setek wzorów, substancji i sposobów mieszania poszczególnych składników w celu uzyskania danej trucizny. Pracujący, mający do czynienia z największymi brudami, jakie kiedykolwiek zawstydzały gatunek ludzki. ?Kopał? w brutalnych przesłuchaniach, wymuszeniach, porwaniach i morderstwach niczym kret, co doprowadziły go, niczym kreta, do konieczności wejścia pod ziemię.
Od trzech lat, od 1998 roku, Igor przebywa w Zonie, Strefie, w tamtejszej siedzibie ukraińskiego rządu, w podziemnym bunkrze. Ukrywał się przed rodzinami, znajomymi i przyjaciółmi wszystkich, których skrzywdził przez te wszystkie lata.
Ukrywał się, przebywał w podziemiach tyle czasu niczym kret ? każdorazowe wyjście na zewnątrz było jak wyjście z łona matki ? promienie słońca były oślepiające, powietrze nienaturalne świeże, zaś te kilkadziesiąt metrów placu były dla Gustowskiego niczym bezkresne morze.
W końcu wrażenie bezpieczeństwa i azylu, jakim był obóz bezpieki, legło w gruzach. Igor niestety dożył dnia, w którym poczuje się autentycznie zagrożony ? czuł, że nie pomoże mu nawet cała armia Iluzjonistów.
?Zabił??
?Michał??
?Dawida!?
-W końcu? - wyszeptał Igor, wpatrując się w lustro. Obserwując swe czoło, próbował zachować spokój, bowiem niepewność, która go zżerała, podsuwała mu momentami nawet wizje. Wyobrażał sobie, jak na jego czole pojawia się cięcie ? o wiele większe i głębsze, niż te, którym ?oszpecił? dziś twarz Michała. Z nim będzie inaczej.
-Kiedy mnie dorwą? Użyją na mnie wszystkich moich metod?
Od jutra zacznie żyć jak oficer Gestapo. Z cyjankiem przyczepionym do zęba, by mógł go w każdej chwili rozgryźć i uwolnić się od przyszłych cierpień.
-Nie do wiary? W końcu dobrali mi się do dupy?
Ale kto?


Henryk odłożył słuchawkę.
W końcu go znaleźli. I w końcu go dorwą.
Igor.
Stalkerzy, którzy przeżyli spotkanie z nim dosłownie popuszczają w spodnie ze strachu na samo usłyszenie, wspomnienie imienia, a co gorsza osoby, do której ono należy.
Psychopata.
Takich akurat w Zonie jest bardzo, bardzo wielu, ale tacy jak Igor są o wiele gorsi. Dlaczego?
Ludzie pokroju Igora otrzymywali za to pieniądze i działali w imię kraju, dla rządu, pozującego na wybawcę Zony. Niczym Rosja i Afganistan, USA i Zatoka Perska. Samozwańczy zbawiciele, którym naprawdę zależy na czystym zysku, dominacji, władzy.
Tacy byli najgorsi, wzbudzali największą pogardę nie tylko w Henryku, który miałby więlką radochę z każdej sekundy cierpienia tego typu zwierząt. Tak, to nie byli ludzie, przynajmniej pod względem moralnym.
?Cel uświęca środki.?
?Jeśli chodzi o bezpieczeństwo Zony, tortury są dopuszczalne??
-Wyrwę mu żywcem serce? - wysapał Henryk, przypominając sobie losy jednej z ofiar Igora, szczególnie bliskiej jemu i całej S.
Michał.
Henryk podejrzewał, że ten wkrótce dołączy do jego organizacji. Niekoniecznie na stałe, najważniejszym i być może jedynym powodem będzie okazja do zemsty na Igorze, odpowiedzialnym za śmierć stalkera imieniem Dawid, który, jak doniósł Mark, był bliskim przyjacielem łowcy.
-Świetna robota, Mark?


Ktoś załomotał do ciężkich, blaszanych drzwi. Patryk, do tej pory obserwujący zza weneckiego lustra reakcja Maksa, wciąż bełkoczącego o Iluzjoniście, odwrócił się przez plecy.
-Idę! ? krzyknął, ruszając przed siebie. Po drodze, po wyjściu z specjalnego sektora obserwacji, zmienił laczki na luźne półbuty ? zapiął odstającą rzepę lewego, po czym sięgnął ręką do wciąż uginających się od walenia w nie drzwi. Nacisnął potężną klamkę, po czym gwałtownie się cofnął pod naporem wrót.
Do punktu medycznego wbiegło dwóch mężczyzn niosących nieprzytomnego stalkera z długą, choć płytką raną ciętą na czole, z której krew płynęła po całej twarzy nieszczęśnika.
-A temu co? ? spytał Doktor, kucnąwszy, by przyjrzeć się ranie. Nie mógł jednak skupić swego wzroku na jednym konkretnym miejscu, bowiem ciało kiwało się w rytm kołyszących się przez ich ciężar Świstaka i Andrzeja. ? ku*wa, połóżcie go! ? krzyknął na nich Patryk. Ci, robiąc wielkie oczy, usłuchali ? nieprzytomny Michał wylądował na pryczy, jeszcze niedawno zajętej przez Maksa.
-I po co całe to zamieszanie? ? spytał Doktor, ocierając krew z czoła rannego mokrą ścierką.
-Masterton wyzdrowiał.
-No co ty! ? zdziwił się lekarz, odwróciwszy się nagle. ? Kiedy?
-Jakieś pół godziny temu?
-A co?
-Co ?co??
-Wyzdrowiał. W jakim sensie wyzdrowiał?
-Po prostu. Harlan przy nim siedział, a ten nagle wrzasnął coś i wstał.
-Czyli on ciągle?
-Nie rozśmieszaj mnie! ? zadrwił Świstak. ? Po tym co przeszedł, już nigdy nie będzie normalny.
-Dobrze chociaż, że może chodzić? - pomyślał na głos Patryk, po czym znów zabrał się do ocierania i dezynfekowania rany łowcy. ? Co z nim? ? spytał, wyjmując z kieszeni buteleczkę wody utlenionej.
-Z kim? ? rzekł tym razem Andrzej, siadając na blaszanym stołku obok, pod szafką z medykamentami. ? Stalkerem? Jak on?
-Michałem. ? podpowiedział Świstak, zajmując krzesło obok kolegi.
-Ta? No więc? Nasza kochana paczka z Prypeci chce go przesłuchać.
-Z Igorem?
-Przeciwnie. Pogadają z nim, a potem go puszczą; potrzebny im jest chociaż do upolowania kolejnych stworów, do badań.
-Ma farta? - mruknął Doktor. ? Podobnie jak cały ten gość od Iluzjonisty ? przyślą tu pięć ?wielkich umysłów? by go zbadać, a potem, uważaj, zabierają go poza Zonę! Zwykły stalker po trafieniu do obozu rządowego opuszcza Strefę? Wiesz, z czego czasem niezmiernie się cieszę?
-Z czego?
-Że nie działamy jak militarni?

32

Rok 1978.
-Skoczę po coś do picia. ? oznajmił Kamil, wstając z fotela. ? Co wam?? ? zaczął, oczekując szybkiej odpowiedzi.
-Jakiejś herbaty? - rzucił Izaak, przewróciwszy się na brzuch, wtapiając tym samym swą pulchną twarz głęboko w poduszkę. Zawsze, podczas każdej wizyty u domu Kamila, zajmował on to samo miejsce ? Dużą, miękką kanapę pod lewą ścianą salonu. Co pięć minut przewracał się na plecy i na odwrót, by, jak sam ujął, ?żadna pozycja mu się nie znudziła.?
Leon udowodnił wtedy, że w każdych okolicznościach zdolny jest rzucić świńskim kawałem.
-Mi wódki? - rzekł stanowczo, stopując na chwilę stukanie palcami o blat stołu. Słysząc reakcję Kamila ? śmiech ? dodał. ? Nie, no, poważnie!
Gospodarz zrobił wielkie oczy.
-Nienormalny jesteś? ? spytał oskarżycielsko.
-Nie. To tylko mały łyk?
-Morda w kubeł! ? wrzasnął niespodziewanie Kamil, tak głośno, że Mikołaj prawie zleciał z taboretu, Izaak zaś momentalnie zerwał się z kanapy, po raz pierwszy dzisiaj, siadając na niej jak normalny człowiek.
Mina Leona mówiła, że nie rozumie on powodu wściekłości kolegi. Widząc to, ten zajął miejsce naprzeciwko, po drugiej stronie stołu. Rozsiadł się wygodnie, odchrząknął, po czym zapytał:
-Znasz Radka? Nie tego, ?od nas?, tego drugiego.
-Taa?
-A Tomka?
-Też.
-Kulera?
-Jezu, po kiego wymieniasz mi swoich byłych? - tu Leon zawiesił głos, by poszukać odpowiedniego słowa. Wypowiedział je z niekrytą dumą, drwiącym tonem. ? Kolegów??
-Wiesz, czemu z nimi ?zerwałem??
-Bo robiłeś u nich za frajera?
Ta szczera do bólu odpowiedź zauważalnie poruszyła Kamila. Mimowolnie zacisnął on usta, tłumiąc kolejny napad wściekłości. Zamknął powoli oczy i wewnętrznie się uspokoił, głośno biorąc oddech i jeszcze głośniej wypuszczając całe zabrane powietrze nosem. Otworzył oczy, po czym odpowiedział, wbijając je bezlitośnie w Leona.
-Nie tylko. To banda zwykłych sku*wysynów, pijaków i ćpunów, a ty, ?kolego?? - Kamil idealnie sparodiował ton jednego z poprzednich słów Leona. ? Ty, takim nędznym?
-O co ci?
-Żałosnym, smętnym, ku*wa mać, żebraniem o wódkę, się do nich przybliżasz, rozumiesz?! ? wycedził Kamil, podnosząc ton głosu co każde słowo. ? Dlatego się od nich ?odłączyłem? ? ciągle tylko biegałem im po wódę, tanie wina i szlugi, bo sami wydalii pół pensji rodziców ?na krechę? albo wyglądali na nieletnich. Więc, do ch*ja, proszę, przestań się zachowywać jak oni! Przyszedłeś tutaj, by się napić, czy żeby spędzić ze mną i resztą czas?! - wykrzyczał, wychylając się nad stołem. ? Pytam jeszcze raz ? Co w? ci??
-Wody? - wyszeptał, przewracając pretensjonalnie oczyma.
-Nie rób tak! ? rozkazał Kamil, wstając z stolika, stawiając pierwszy krok w stronę kuchni.
-Czego?!
-Te oczy. Co, czujesz się zawiedziony, że wódki nie dostałeś?
-Przestań.
-Nie, nie ?przestań?! Jeszcze jeden taki numer, a wylatujesz za drzwi, rozumiesz?!


Mikołaj zabrał głos zaraz po opuszczeniu domu przez Izaaka i Leona.
-Nie za ostro? ? zapytał, przekręcając klucze w zamku.
-W życiu! ? zawołał Kamil, skręcając w głąb kuchni. ? Teraz będzie siedział cicho? - dodał już ciszej, widząc wchodzącego za nim do kuchni Mikołaja. Odsunął jeden z ustawionych pod stołkiem taboretów, po czym usadowił się na nim, plecami luźno opierając się o ścianę. Westchnął głośno.
-Co? ? zapytał Kamil, słysząc to. Posłodził swoją herbatę, po czym odwrócił się i oparł o aneks kuchenny.
-Chcesz do niego iść? ? spytał Mikołaj, majstrując przy radiu.
-Ba.
-A jak będzie pijany?
-Na pewno nie będę dzwonił na policję. W sumie, to sam nie wiem co zrobię. Nastraszę go, zgnoję? Szczerze mówiąc, nie wiem co pocznę, kiedy zobaczę go pijanego. Oby nie?
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez Valentino w 24 Paź 2008, 15:31

-Który to pokój? ? dopytywał przez większość drogi Mikołaj, rozglądając się dookoła po centrum miasta. Po pokonaniu ledwie stu metrów zdążył spytać o to trzy razy.
-Siódmy i zamknij się w końcu? - mruknął Kamil z niechęcią.
-Szczęśliwe, co?
-Nie za bardzo?
Mieszkanie numer siedem.
To tam, z dotychczasowego miejsca pobytu Jonathana, szóstego pokoju bloku D, przeprowadził się Ulisses Masterton po rozwodzie. Od ponad roku mieszkał w hotelu Polisia, niedaleko centrum Prypeci, utrzymując się za zaoszczędzone pieniądze, o których pochodzeniu opowiadał innym bardzo niechętnie ? mówił ?Ważne, że są, i nie sypiam pod mostem, nie??. Syn jak ojciec ? Ulisses mimo wielu, momentami bardzo zawziętych namów kolegów nie zdradził, jak zarobił sumę, z której opłacał siódmy apartament Polisii. Zawsze starał się pomijać tą kwestię. Z zamierzonym z skutkiem.
Kamil z Mikołajem skręcili w lewo, mijając pusty kwadrat ziemi. Dalej, po lewej, przy wąskim chodniku przecinającym trawnik, zaczynały się schody do domu kultury ?Elektryk?. Tego dnia biel farby, którym pokryto budynek, świeciła momentami mocniej od samego słońca, które zalewało je swoimi promieniami. Jego blask nikł jedynie w chwilach zasnucia słońca przez chmury, których było jeszcze niewiele, mimo iż pod wieczór zapowiadano sporą burzę.
Na razie jednak, o czternastej dwadzieścia, czyli daleko od zapowiadanych opadów, pogoda była słoneczna i ciepła, momentami upalna oraz całkowicie bezwietrzna.
Kamil, idąc przed siebie szybkim krokiem, zapatrzył się w duże, prostokątne okna ?Elektryka?. Miał ochotę porzucić obecny cel ? spotkanie z ojcem Jonathana ? by udać się do środka budynku. Chciał usiąść w miejscowej bibliotece i przejrzeć losowo wybraną książkę, zerkając co chwila przez jedno z wielkich okien na południe Prypeci. Marzyło mu też się kolejne przedstawienie ? nie obchodziłby go w tej chwili temat ani charakter sztuki ? po prostu czuł potrzebę zanurzenia się w miękkim fotelu i poczucia atmosfery spektaklu, skupienia, spokoju.
Wszystko, byle nie ten smutny obowiązek.
Szesnastolatek sprawdzający zachowanie ojca swego najlepszego przyjaciela? Zapewne, dla wielu brzmiało to śmiesznie. Tak naprawdę, to Kamil sam nie wiedział, czy postępował słusznie ? ciągle zmagał się z wątpliwościami na temat tego, jak Ulisses oceni jego postawę.
Z jednej strony, gdyby okazało się, że naprawdę dojrzał, Kamil mógłby w jakimś stopniu pomóc Mastertonom, o ile dobrze ocenił sytuację i okaże się, że Ulisses naprawdę weźmie się w garść, widząc zatroskanego przyjaciela swego syna.
Z drugiej strony Kamil mógł się przeliczyć i z jego szlachetnych zamiarów pozostałby jedynie wstyd ? usłyszał by gadkę w rodzaju ?Ty, gówniarzu, mówisz mi, jak postępować z synem?!?
Drugi argument był dla Kamila o wiele mocniejszy. Dopiero przed chwilą uświadomił sobie, po co tak naprawdę chce odwiedzić Ulissesa.
Dla czystej pewności i spokoju.

-Jezu? - jęknął Mikołaj, zerkając na budynek. Osłonił oczy przed słońcem. Pomyślał, że musi sobie w końcu kupić okulary.
Szeroki, biały budynek miał siedem pięter i górował nad licznymi niewysokimi rosnącymi dookoła drzewkami. Każdemu z nich towarzyszył trawnik czerwonych kwiatów i krzewów, zasianych wzdłuż chodnika.
Na dachu hotelu znajdował się największy pokój z dwoma dużymi oknami ? choć można było z niego zapewne wyjść na taras z widokiem, Kamil nie wiedział jeszcze, czy pokój ten był do wynajęcia.
-Co? ? spytał Mikołaja, wpatrując się w dwie duże anteny telewizyjne sterczące z dachu hotelu. Zapewniały dość dobry odbiór większości kanałów telewizyjnych w kraju ? kanałów informacyjnych, publicystycznych i kilku stacji komercyjnych.
-Który pokój zajmuje Ulisses?
-Mówiłem ci, że?
-Które piętro?
-Trzecie?
-Naprawdę musi mieć dużo kasy.
-Na pewno.
Mikołaj z Kamilem skręcili w lewo, zbliżając się do wejścia do ?Polisii?. Wspięli się po kilku małych, krótkich kamiennych stopniach, po czym weszli w chłodzący cień rzucany przez łuk łączący hotel z Domek Kultury kilkanaście metrów dalej. Kamil odsapnął z ulgą, żegnając się przynajmniej na kilka minut z prażącym słońcem. Zaczekał wraz ze swym kolegą aż grupka starszych osób wyjdzie z poczekalni ? pewien starzec po paru sekundach zmagania się z drzwiami w końcu uchylił je dość szeroko, by można było się przez nie przecisnąć.
Kamil przytrzymał je, pozwalając bezproblemowo wyjść reszcie grupy z holu recepcji, za co serdecznie mu podziękowano. Kamil w odpowiedzi uśmiechnął się leniwie, po czym, po wyminięciu ostatniej staruszki, przekroczył próg hotelu. Mikołaj wszedł do niego tuż za nim.


Leon otarł pot z czoła i sapnął z wysiłku.
Od dziesięciu minut siedział na zimnych, wąskich schodkach przy centralnym placu Prypeci. Co kilka minut mijały go dziesiątki ludzi, zerkających na niego krzywym spojrzeniem. Niemal słyszał ich myśli ? ?Zaraz dostanie wilka??, ?I gdzie on się gapi?? i tym podobne. Jemu było wszystko jedno ? był zdenerwowany, a ta nietypowa metoda wyjątkowo go uspokajała. Wpatrywanie się w niebo, tłumy ludzi na ulicach i innych wyglądających z okien i balkonów ? sam kontakt z ludźmi, nawet wzrokowy, był dla Leona przyjemnością.
Żałował tylko, że nie mógł sobie zapalić w tym miejscu. To też niewątpliwie by go uspokoiło.
Wbrew pozorom, dziesięciominutowe wylegiwanie się na betonie nie przyprawiało go o ból pleców ? przyzwyczaił się do tego i umiał się ułożyć na nim w komfortowy sposób. Mimo to, nie pogardził by miękkim łóżkiem. Kiedy w końcu się uspokoi, zapewne pójdzie się zdrzemnąć. Co doprowadziło go do tego stanu?
Kamil.
Nie był zły na Kamila, na to, co powiedział. Właśnie przez to, co powiedział, Leon był zły na samego siebie.
Od pewnego czasu czuł się dojrzały emocjonalnie ? uważał, że wiedział jak zachować się w każdej sytuacji i jak w nich postępować. Jednak, kiedy dotarło do niego, ?czego czepiał? się Kamil w jego prośbie o łyk alkoholu, dotarło do niego, że między okresem dojrzewania a prawdziwą dorosłością dzieli go prawdziwa przepaść.
Z drugiej strony, większość alkoholików stanowią właśnie dorośli.
Bał się.
Leon nie mógł stuprocentowo zapewnić się w duchu, że jego dzisiejsze ?wybryki? z ?procentami? wkrótce się skończą, jak to zachowania dojrzewających ludzi. Nie miał pewności, że to nie rozwinie się dalej ? autentycznie obawiał się, że skończy jako śmierdzący potem menel, pijący rozcieńczone wodą z kranu kosmetyki. Czuł lęk i niepewność, które jednak stopniowo go opuszczały, w miarę analizowania sprawy.
Myślał o specjalistach, którzy mogliby mu pomóc ? o kimś, kto nie zwróci się do niego ?synu?, ?skarbie?, ?kochanie?. Nie był nieczuły i niechętny co do rodziny, wręcz przeciwnie, jednak tą jedną rzecz wyjątkowo chciałby ?załatwić? z kimś całkiem obcym ? kimś, kto dopiero go poznał i da mu szansę poznania go od nowa, nie wiedząc o poprzednich kilkunastu latach jego życia.
Musiał wziąć się w garść.


Rok 2001.


-Co masz? ? zawołał Graham z końca pokoju w stronę Johna, plądrującego sąsiedni pokój. Podszedł do niskiej, drewnianej szafki, zapewne należącej do młodego dziecka. Była oblepiona kilkunastoma kolorowymi naklejkami i symbolami ? bohaterami komiksów, filmów, książek. Kilku młodocianych idoli, postacie z najbardziej znanych i kultowych bajek ? Kubusia Puchatka, czerwonego kapturka i wielu innych, których Graham nie znał.
Kucnął nisko, podginając palce stóp, po czym chwycił obiema rękoma za metalowy uchwyt szafki, po czym pociągnął go z całej siły, brutalnie patrosząc zawartość. Pusta szuflada wylądowała na końcu pokoju ? Graham rzucił ją tam niedbale, rozrzucając dookoła dziecięce ubranka, ręczniki i kilka zabawek.
Drewniana szuflada z hukiem rozpadła się w pół, rozrzucając dookoła drzazgi.
Graham przekopał się przez stosy ubrań, szukając czegoś wartego uwagi. W kieszeniach małych, pozornie nowych dżinsów znalazł monetę. Przyjrzał się jej możliwie dokładnie, na tyle, na ile pozwalała mu przesłonka kombinezonu. Uznał ją za cenną, po czym schował w specjalne opakowanie.
?Stalkerowi? przypomniały się zasłyszane gdzieś w okolicy Baru słowa.
?Ludzie nie powinni trzymać kosztowności w takich oczywistych miejscach jak sejfy, skrytki, depozyty. Trzy razy okradli mi dom ? za każdym razem wszystkie karty kredytowe, dokumenty i tym podobne miałem w kieszeni spodni leżących na wielkim stosie innych. Jedyne, co wynieśli, to kilka wartościowych książek.?
Jak widać, mieszkańcu tego domu albo wierzyli w tą zasadę, albo któreś z ich dzieci dostało monetę w prezencie i schowało ją do kieszeni, po czym zapominając o niej, zapakowało spodnie do szafki.
Graham, łapiąc się za kolana, wyprostował się powoli, odwrócił się na pięcie, po czym wszedł do salonu. John siedział na kanapie i męczył się z jakimś kwadratowym przedmiotem ? chwytał go na wszystkie możliwe sposoby i oglądał dokładnie z każdej strony. Kiedy Graham zbliżył się do stolika z mlecznego szkła, zauważył, że Finn usiłuje otworzyć szkatułkę.
Zrobiono ją z ciemnego, niemal czarnego drewna, które dodatkowo ozdobiono ręcznie wykonanymi wzorami, które podkreślono złotem. W środku pudełka brzęczały jakieś małe przedmioty, prawdopodobnie biżuteria.
-Gdzie to było? ? spytał Graham, siadając po turecku na dywanie.
-Tam? - odpowiedział John, wskazując wysoką szafę w rogu salonu. Była opróżniona z jej zawartości, która ścieliła teraz niechlubnie podłogę, podobnie jak każda szafka, każda komoda i szuflada w apartamencie.
Finn przewrócił szklany stolik nogą, by w jego miejsce, na gołej podłodze, położyć szkatułkę, którą przed chwilą znalazł. Odczepił bagnet od leżącego na sofie karabinu, po czym chwycił go oburącz i klęknął na kolanach.
Wziął daleki zamach w tył i, niczym osoba składająca ofiarę, ugodził małą skrzyneczkę bagnetem prosto w zamek, wkładając w to całą swoją siłę.
Ostrze bagnetu zazgrzytało w momencie spotkania się z zamkiem, który ?puścił? już po pierwszym uderzeniu ? blaszka wygięła się i odpadła, po ciągając za sobą kilka śrubek, które rozsypały się po całym salonie. Jedna z nich trafiła w stojące na komodzie lusterko, pozostawiając na nim wielką, szkaradną rysę.
John otworzył szkatułkę i wygrzebał z niej duży naszyjnik.
Zawiesił go na palcu wskazującym, uniósł przed siebie i dokładnie obejrzał. Był to naszyjnik ze srebra z wielką, pięknie oszlifowaną perłą w środku. John gwizdnął z zadowoleniem.
-Co jeszcze? ? spytał Graham, wyglądając przez okno na rynek dookoła kościoła.
-Pocztówki.
-Pocztówki?
-Ta, pocztówki i zdjęcia. Te elektrowni już mamy, zróbmy jeszcze kilka kościołowi i rynkowi.
-Niedaleko jest wyższa uczelnia?
-Chcesz sfotografować roczniki?
Graham uśmiechnął się pod nosem.
-Cały ten nikły upływ czasu, wrażenie, że jeszcze parę dni temu szkoła tętniła życiem i pękała w szwach od studentów ? niektórych to kręci. Wiesz, ile dawali za zdjęcia szkół w Prypeci?
-Nie musisz mi przypominać. Możemy iść do uczelni, ale najpierw kościół.
-Jak chcesz? - Graham wyszedł z salonu do przedpokoju i chwycił klamkę od drzwi wyjściowych. John ruszył zaraz za nim, najpierw jednak zabezpieczył odpowiednio znaleziony naszyjnik. Wyszedł za swym towarzyszem na korytarz kamienicy ? starej, powojennej, której bardzo przydałby się chociaż powierzchowny remont, nie wspominając o zabiciu nieprzyjemnego zapachu i pozbyciu się wielu graffiti.
Schodząc po brudnych stopniach kamienicy, Graham zatrzymał się na chwilę i przyjrzał się metalowej, zniszczonej skrzynce pocztowej. Skrytki trzech z ośmiu mieszkań kamienicy zwisały bezwładnie ku ziemi ? dwie z nich były powyginane, jakby od uderzeń ciężkim przedmiotem, z ostatniej zaś została jedynie połowa ? druga została prawdopodobnie zerwana.
W skrytce siódmej znajdowała się biała koperta.
-Listy? - mruknął Finn z zadowoleniem. ? Są tam jeszcze jakieś? ? zaciekawił się i zaniepokoił lekko, widząc Grahama dobierającego się do siódmej skrytki.
-W pierwszym. ? poinformował Graham po krótkiej obserwacji. Uderzył pięścią w włożony między zawiasy bagnet ? stary i zaniedbany zamek puścił, ukazując wnętrze. Koperta wylądowała w dłoniach stalkera ? przeczytał jedynie dane adresata, gdyż list był anonimowy.
-Michał Piotrowski, ulica Łesii Ukrainki, 3A, mieszkanie siódme, Mryńsk ? 81300. Lepiej zrób temu zdjęcie, bo nie uwierzą.
Finn chwycił w prawą rękę zwisający z szyi aparat i sfotografował skrzynkę pocztową.
-Ile czasu zostało nam na kamerze?
-Z dwie godziny?
-Ile nam wystarczy na jakąś anomalię?
-Zależy, jaką spotkamy.
-?Na oko??
-Pięć minut. Myślisz, że jakaś już powstanie?
-Zapewne. ? rzekł pewnym tonem Graham. ? Ale najpierw idziemy do kościoła, znajdziemy w wieży jakieś okno i sfilmujemy panoramę miasta. Mgła opadła?
-Zobaczymy. ? rzucił Finn, kierując się do wyjścia z kamienicy. Minął jeszcze kilka grafików i tablicę ogłoszeń skierowaną dla mieszkańców okolicy, po czym wyszedł na podwórze przez framugę wyłamanych drzwi, które leżały obok. Omal się o je nie potknął.
Znajdował się z Grahamem z powrotem na rynku miasta ? jakieś dwieście metrów od kościoła. Wrażenie opuszczenia miasta było przeogromne, choć nie w tej dzielnicy Mryńska ? najbardziej sugestywne wrażenie wywierała jego południowa część, a dokładniej mówiąc, wielka stołówka, podczas której w czasie zbliżonym do wybuchu odbywało się wesele.
Ludzie zniknęli, pozostała jednak muzyka, wciąż grająca w pustej sali. Była głośna i roznosiła się po całym otaczającym stołówkę osiedlu.
Graham rozciągnął się, ziewnął, po czym, chrząkając, wolnym krokiem ruszył w stronę kościoła.
-Mam nadzieję, że znajdziemy ?Czad?. ? mruknął, rozglądając się dookoła.
Opuszczone, ponad pięćdziesięciotysięczne miasto, nie przestawało go zadziwiać ogromem swojej pustki.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

PoprzedniaNastępna

Powróć do Teksty zamknięte długie

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 0 gości