Kolejne Opowiadanie.

Powyżej 5000 znaków.

Moderator: Realkriss

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez Valentino w 18 Wrz 2009, 22:33

Iście hipnotyzujący widok. Często spotykany, wręcz pospolity, ale ludzi pokroju Grahama niezwykle ujmujący.
Wzbijające się od niskiej świeczki aż po sufit barwne kłęby dymu, wijące się w każdą możliwą stronę, z sekundy na sekundę zwiększające objętość, zalewając pokój tysiącami przezroczystych, podświetlanych blaskiem kominka smolistych wzorów, setki różnych, nakładających się nawzajem kształtów, kłęb dymu przypominających litery, przedmioty, nawet twarze, wszystko to było dodatkowe przeplatane tysiącami elastycznych, dymnych linii, przewijając się przez resztę niczym pnącza.
Kiedy obłok dymu wzniosły się po zgaszeniu świecy przybrał kształt przypominający atomowego grzyba, Sussaro przerwał panującą w pokoju ciszę.
-Niby zwyczajne, a… - zagadnął do Grahama, słodząc herbatę.
-Coś w tym jest… - przyznał świeżo upieczony współpracownik. – No, to o czym chciałeś pogadać.
-Ty mi powiedz…
R…
-O Radku, tak? – ubiegł Grahama Sussaro. – Pokażę ci coś… Mówiłem ci o dyktafonie? – zapytał.
-Nie… Ale kiedy wtedy mnie znalazłeś i doszło do tej… „wymiany”, coś mi o nim świtało. To jakiś artefakt?
Sussaro uśmiechnął się chytrze. Zaraz zacznie swój zwyczajowy monolog.
-Coś więcej. – rzekł z otwartą dumą w głosie. – To coś w rodzaju tej kłęby dymu – niby zwyczajne, ale… Coś w tym jest. – po tych słowach wyciągnął zza pazuchy pewien przedmiot. Zakrywając go palcami, postawił na stole, przytrzymał przez chwilę, po czym zabrał rękę.
Staromodny, czarny dyktafon na klasyczne, dwustronne kasety. Z boku ciemnej obudowy sterczało kilka szarawych przycisków. Pomiędzy dwoma ostatnimi włożona została poskładana kilkakrotnie karteczka. Sussaro po paru sekundach, w trakcie których dał czas Grahamowi na ponowne poważne nastawienie się do całej sytuacji (widok zwykłego dyktafonu mocno go zdezorientował) chwycił ów papier, rozwinął go (okazało się, że jest to kartka A5, w linie) i położył na stoliku. Graham ujrzał prześwitujące z drugiej strony zapisane linijki – wyjątkowo drobnym, eleganckim drukiem, prawdę powiedziawszy, była to rasowa i dokładnie wyćwiczona kaligrafia.
-Jeden dyktafon, jedna kaseta, jedna kartka – i tak od siedemnastu lat. – powiedział Sussaro, kładąc rękę na stole, drugą drapiąc się w głowę. Miał bardzo poważne oczy – jakby szykował się do dłuższej wypowiedzi i tylko czekał na to, aż ktoś mu przerwie. – Od tylu lat na tym oto dyktafonie nagrywane są bardzo, ale to bardzo ważne, choć najczęściej kilkosekundowe, wypowiedzi. Różne osoby nagrywały – czasem ja, czasem Gomez…
Gomez.
Ta postać naprawdę zainteresowała Grahama, zaczynając od dnia, w którym Sussaro przedstawił mu pracującego niegdyś w prypeckim szpitalu doktora. Opowiedział o nim niewiele – właściwie to Graham wiedział o Gomezie tyle, że ma czterdzieści dziewięć lat, sporo lat doświadczenia w medycynie, wliczając w to długie studia i liczne lata pracy lekarza oraz fakt posiadania niebywale zasobnej wiedzy na temat wszelkich rodzajów artefaktów – w tej ostatniej dziedzinie był największym znanym Grahamowi autorytetem, a widział już niejednego specjalistę. Gomez o artefaktach wiedział po prostu wszystko.
-…raz nawet nagrywał jeden z nauczycieli z podstawówki, wyobrażasz to sobie?
-Co tam jest? – zaciekawił się Graham.
-Sam zobacz. – zachęcił Sussaro, spoglądając w stronę rozłożonej kartki zeszytu. Widząc ruszającego się stalkera dodał pospiesznie. – Nie zalej jej herbatą!
-Spokojnie… - zapewnił Graham, wyciągając dłoń przez całą długość stołu. Chwycił delikatnie kartkę między palec wskazujący, a kciuk, po czym, obchodząc się z nią jak z relikwią, ułożył przed sobą, tak, by mógł siedząc wyprostowany, bezproblemowo ją przeczytać.
Miejsce.
Rok.
Miesiąc.
Dzień.
Godzina.
Minuta.
Sekunda.
Okoliczności.
Osoby mówiące w nagraniu.
„Rejestrator”.
Po trzech linijkach oczy wyszły mu na wierzch, po trzech następnych serce zaczęło głośno dudnić, kiedy dotarł do połowy zapisanych dat i miejsc, sapnął głośno, jakby z wycieńczenia, po czym z sercem, tym razem walącym jak młot, omiótł gorączkowo ostatnie dwa wersy, po czym otarł czoło – w ciągu tych kilku sekund zdążył się obficie spocić. Westchnął i skierował spojrzenie na Sussaro.
-Nie wierzę. – oznajmił mu tonem niedowiarka. W odpowiedzi otrzymał jedynie pewny siebie uśmiech. – Naprawdę? – tym razem skinienie głową, któremu również towarzyszył uśmiech, jeszcze szerszy, niż poprzednio. – Jezu…
-Chcesz posłuchać?



Rok 2001.


-Jeszcze jedna wzmianka… - wysyczał Radek. – I po tobie.
-Spokój! – zarządził niemal Jonathan, poprawiając marynarkę. – Wynieście go w piz*u, bo zdąży nam zgnić.
-Na widok? – zapytał Izaak.
-Na widok – to Dymitr będzie się tłumaczył, a pewnie i tak będą siedzieć cicho, Igor nie miał tu nawet prawdziwego kolegi.
-No dobra… - mruknął Leon, wzruszając ramionami, po czym niechętnie skierował się w stronę pokoju, w którym zginął Igor. Mijając jego oprawcę, zapytał:
-Byle jak, czy ostrożnie?
-Zdecydowanie ostrożnie. – odpowiedział Jonathan z uśmiechem. – Bo krwią się zachlapiecie. Ta… - chrypnął z zadowoleniem, kiedy Radek z Leonem zniknęli w ciemnym, kamiennym korytarzu. – Idźcie, grabarze… - szepnął z pogardą.
Słysząc głośne „Jezu!” wykrzyknięte przez Radka, roześmiał się cicho pod nosem. Ból w ręce zaczął powoli przemijać, a jej właściciel czuł się jak ryba w wodzie.


-Musiałeś? – powtórzył już drugi raz w ciągu dziesięciu minut Radek, spoglądając z rozpaczą na zakrwawiony rękaw. – Nie lepiej było ci go udusić? Strzelić Rugerem? Musiałeś, go ku*wa, chlastać?!
Masterton w odpowiedzi kiwnął zadowolony głową, dodając do tego uśmiech.
-Lepiej byście go już wrzucili. – zmienił temat. – Zimno, jak skur…
-Dobra. – przerwał Radek. – Izaak, bierz go za nogi. Ta… wyżej… gotowy?
-Raz…
-Dwa…
-Trzy…
Zwłoki Igora pokonały w powietrzu dwa metry, po czym załomotały o podłoże i zaczęły się głośno staczać w dół, wzbijając przy tym tumany kurzu. W pewnym momencie, zanim jeszcze się zatrzymały, u zboczu urwiska zaczął się tworzyć powietrzny wir, zgarniający okoliczne liście, grudki ziemi i pył w promieniu co najmniej trzech metrów. Po sekundzie urósł do niebotycznych rozmiarów i zaczął „ciągnąć” do siebie bezwładnego Igora – wir uniósł się wraz z nim na wysokość dwóch metrów, zbierając jeszcze więcej pyłu i kurzu, zaczął wydawać też charakterystyczny, narastający świst.
-Nie wiem jak wy! – krzyknął schowany za drzewem Jonathan do stojących nad urwiskiem dwójki agentów. – Ale ja bym się na waszym miejscu schował. – dodał jeszcze głośniej, ledwie przekrzykując niemal rozsadzający bębenki szum anomalii. Radek i Izaak, jakby wyrwani z głębokiego zamyślenia runęli w stronę drzewa, w ostatniej chwili stając w bezpiecznym miejscu, tuż obok Mastertona.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Reklamy Google

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez Valentino w 12 Lip 2010, 00:56

A bo... Szkoda mi było


-----------------

Szybko oddalił się o kilka metrów do tyłu, z dala od promieniujących wózków. Próbował jednocześnie wypatrzyć źródło hałasu – coś szeleściło i wiło się w długim, blaszanym, pospinanym ze sobą łańcuchami rzędzie. Samo w sobie, cokolwiek to było, nie wydawało żadnych dźwięków – nie oddychało, nie sapało, czy ryczało, nie był więc to prawdopodobnie żaden z tych bardziej znanych mutantów.
Gavin aż odskoczył ze strachu w tył na widok kilkunastu iskier, które wystrzeliły spośród sklepowych wózków, wydając przy tym ogłuszający, metaliczny zgrzyt. Kiedy iskry opadły, wśród setek metalowych pospawanych drutów po raz pierwszy przemknęło coś, co można było nazwać jako takim kształtem – iskrzący, niematerialny, jaskrawy obłok, plama nieznanej wielkości.
-Nie… - jęknął idący obok Gavina Hubert. W jego głosie zabrzmiał prawdziwy, namacalny strach. – Tylko nie on… - przełknął nerwowo ślinę, bezradnie opuszczając karabin lufą w dół.
Wózki zaszeleściły i zazgrzytały przeraźliwie kolejny raz, niewyraźny do tej pory obłok zaś zwiększył niebotycznie swoje rozmiary, w ciągu sekundy osiągając ponad metr średnicy. Przeistoczył się w coś wyglądającego na kulę żywej elektryczności, kulisty piorun, setki iskrzących się łuków elektryczności, z których każdy zdawał się żyć i co gorsza, stanowić część myślącej samowolnie całości.
Kiedy po budynku nieotartego z powodu katastrofy Super Samu przetoczył się niewyraźny, wszechobecny ryk, Ted i Gavin nie mieli już żadnych wątpliwości; Hubert był za to pewny co do swojego zdania od dłuższego czasu. Wszyscy trzej stali za to osłupiali, wpatrując się w wciąż rosnącą kulę elektryczności. Pierwszy zareagował Hubert.
-Polter! – wrzasnął głośno, zrywając się do biegu. –Polter!!!
Nie trudząc się próbami trafienia ducha, odwrócił się przez plecy i pognał przed siebie, z karabinem w lewym ręku. Po trzech sekundach biegu, podczas których znacznie zbliżył się do wyjścia ze sklepu, ujrzał obok siebie Gavina, biegnącego zygzakiem, z komicznie fruwającym na boki automatem, zawieszonym na lewym ramieniu. Po ułamku sekundy przed dwójkę uciekających stalkerów znienacka wybił się Ted, który „wpadł” w swoje zwyczajowe tempo. Dosłownie – biegł, aż się za nim kurzyło; stukot butów swą częstotliwością przypominał serię z karabinu maszynowego, kończyny poruszały się nienaturalnie szybko, rytmicznie, jak u profesjonalnego biegacza, którym zresztą Ted pewnego czasu był.
Nie używał żadnych „wzmacniaczy” – artefaktów, proszków, sterydów; niczego, jedynym i wystarczającym atutem było ciało Teda samo w sobie – rozwinięte do granic możliwości, wyrobione latami treningu, o niesamowitej kondycji.
Mimo hałaśliwego coraz bardziej sapania Hubert wciąż słyszał za tobą elektryczne trzaski Poltergeista, które na szczęście zdawały się powoli milknąć, pozostawać w tyle. Mimo to narastało w nim wciąż (zresztą pewnie nie tylko w nim) charakterystyczne, rozchodzące się po całym ciele, mrowienie, które, jeśli nie ucieknie się od ducha w ciągu kilkunastu sekund przerodzi się w jeden wielki, wręcz paraliżujący skurcz. U Huberta zawsze zaczynało się od palców u rąk – mrowienie z okolic paznokcia szybko obejmowało cały palec, potem zaś, szczypiąc już niemiłosiernie, obejmowało całą dłoń.
Zwolnił nieco, czując nieprzyjemne rozpieranie w ramieniu, przyspieszył znowuż po wyjściu ze skrętu w lewo – znajdował się teraz wraz z Hubertem i Tedem przed wyjściem z Supersamu, tym południowym, stanowiącym zjazd dla samochodów. Zbiegli w dół, nabierając dodatkowej prędkości – Gavin z Hubertem sapali już głośno, Ted zaś biegł, nie dość że kilka metrów dalej, to jeszcze bez najmniejszego śladu zmęczenia.
Trzy kolejne metry – Biegacz bez zmrużenia okiem wybiegł spod cienia sklepu, znajdując się na prażącym słońcu. Powietrze nie cuchnęło już pyłem i zwietrzeliną – Ted, zwalniając lekko, po raz pierwszy odetchnął pełną piersią, aż wyginając się do tyłu, po czym zerknął ukradkiem przez ramię.
Gavin, który został nieco w tyle za Hubertem, znacznie zwolnił, a po Poltergeiście nie było już śladu. Ted zatrzymał się gwałtownie, obrócił się i pomachał ręką.
-Już po nim. – zawołał. – Nie ma go, stójcie!
-Jezu... – sapnął Gavin, opierając się na kolanach, sapiąc ciężko. – I tak mieliśmy szczęście. Pamiętacie…
-Nawet mi nie przypominaj! – wtrącił się Hubert, siadając na chodniku. – Nie powinniśmy jeszcze się trochę, no… oddalić?
-To był słaby Polter. – rzekł Ted. – Mógłby ci co najwyżej rzucić kamieniem w twarz albo skaleczyć kawałkiem szkła. Stąd oczywiście, bo gdyby się do nas zbliżył… Jezu… - jęknął nagle przerażonym głosem.
-Co? – zaniepokoił się Gavin, prostując się. – Ted?
-On tu jest… - Sprinter rozejrzał się nerwowo dookoła, zatrzymał swoje spojrzenie na wjeździe dla samochodów. – Pusto, ale on gdzieś jest… Mrowi… spie*dalam stąd! – krzyknął panicznie, zrywając się do biegu. Zrobił trzy, coraz szybsze kroki, po czym jakby trafiony obuchem, padł bezwładnie na ziemię, boleśnie przejeździwszy się policzkiem po betonie. Zasyczał z bólu, po czym przewrócił szybko na plecy, kurczowo przekładając karabin do ręki – choć nie mógł nim skrzywdzić ducha, dodatkowe kilogramy w ręku zwiększały jego poczucie bezpieczeństwa.
Pośród trójki członków S. rozbłysło oślepiające światło, któremu towarzyszył ogłuszający, rozdzierający powietrze huk.
Był ponad dwukrotnie większy, niż poprzednio, złożony z jeszcze większej ilości jeszcze bardziej poplątanych iskier i piorunów. Biło od niego gorące, cuchnące spalenizną powietrze, które zdawało się rozsadzać nozdrza, kiedy się nim oddychało. Gavin odskoczył do tyłu i boleśnie wylądował na plecach, bezradnie wpatrując się w ducha, Hubert zaś stał bez ruchu z założonymi na kolanach rękoma, mierząc go wzrokiem. Beznadziejnie obojętnym spojrzeniem, jakby przestało mu na czymkolwiek zależeć i w jednej chwili przestał się przejmować groźbą utraty życia. Skrajna apatia.
Jedna z wijących się iskier urosła do niebotycznych rozmiarów i trafiła go w twarz, zrywając go z nóg. Upadł bez słowa ani wydania z siebie nawet cichego krzyku, rozrzucając na boki bezwładne, wiotkie ręce.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez blazejro w 12 Lip 2010, 15:17

Opowiadanie bardzo ciekawe i wciągające mimo tego, że jest bardzo długie ;) Fajnie, że odświeżyłeś swój pomysł po roku przerwy ;) :wódka:
to jest hołd dla Tych co noszą blizny, dla Tych co przelali krew w imię Ojczyzny

Za ten post blazejro otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Gnuśny Wasyl.
Awatar użytkownika
blazejro
Stalker

Posty: 112
Dołączenie: 10 Maj 2010, 15:05
Ostatnio był: 10 Lut 2021, 00:04
Miejscowość: Ursynów
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Sniper Rifle SVDm2
Kozaki: 7

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez Valentino w 09 Sie 2011, 03:50

Szkoda mi gówna, żeby woniło tylko w moje nozdrza. Ot, sentyment.

-Oho! – mruknął zadowolony Jonathan, odrywając oczy od lornetki. – Nareszcie. Ej! – klepnął drzemiącego Mikołaja w czoło. Poczekał, aż ten przestał się awanturować i klnąć, po czym przypomniał, „Co on tutaj robi.” – Adam jedzie.
-Dziesięć minut… Który bierze łopatę? – Masterton podniósł się na równe nogi bez użycia rąk, rzucił niedbale lornetkę na wciąż leżącego na trawie Mikołaja, który odpowiedział na to wiązanką, której nie powstydziłby się zawodowy komik.
-Wstań, bo rzucimy cię na asfalt i Adam przejedzie ci oponą po łbie! – warknął Jonathan, zerkając przez ramię. Raz jeszcze rozejrzał się po okolicy.
Wielkie, pagórkowate, trawiaste pole, przecięto pośrodku popękaną szosą otoczoną przez drzewa. Tych było tu niezbyt wiele – jedyne większe skupisko, poza majaczącym na północy, kilkadziesiąt kilometrów dalej lasem, stanowiło obecną kryjówkę stalkerów – kilkanaście wysokich, liściastych, wilgotnych drzew na najwyższym w okolicy, aż bardzo łagodnym, wzniesieniu, doskonale nadającym się na miejsce do obserwacji. Niebo było szare i zachmurzone, powietrze zimne, rześkie. Rzadką, słabą mgłę dało się zauważyć dopiero nad horyzontem – wypełniała zaczynające się tam rozległe lasy.
-Co robimy? – spytałem, zmagając się z targającymi mną dreszczami, od których aż drżał mi głos. Stałem skulony, oparty o pień z dłońmi głęboko wciśniętymi w kieszenie. Mdliło mnie; tej nocy spałem zdecydowanie zbyt krótko. Nie dla mnie czterogodzinny odpoczynek.
-Schowacie się za drzewami, przy zakręcie i wyskoczycie jakieś dwadzieścia metrów przed nim, żeby zdążył wyhamować. Strzelcie, ale w powietrze albo w bok maski, byle nie w niego na Jezusa!
-Od kiedy zrobiłeś się taki religijny?
-Nieważne. Bierzcie kominiarki i złaźcie na dół. – zwrócił się Jonathan do Leona i Marka. – My zaczniemy schodzić na dół nieco wcześniej, niech się przestraszy… W tym czasie… szkoda, że nie ma z nami reszty.
-Dopatrują Radka, jakby mu rękę, a nie palec urwało. – zdenerwował się Mikołaj, z wielką niechęcią wstając. Porozciągał się we wszystkie strony, odruchowo sprawdził pistolet, podniósł leżącą obok kominiarkę i schował ją do kieszeni. Spojrzał na opartą o drzewo łopatę. – Ja ją wezmę.
-A będzie konieczna? – zmartwił się Mark. Obrońca…
-Jak to „konieczna”? – zdziwił się Jonathan, chichocząc wrednie. – Masz opory, żeby raz walnąć komuś łopatą? Gdzieś ty był, zanim cię tu przysłali, w AI?
-Nie, w narkotykowym kartelu.
Cisza. Zdawało się, że wyznanie Marka wprawiło w milczenie nawet otoczenie – wiatr umilkł, źdźbła trawy przestały szeleścić. Mikołaj z Leonem zrobili wielkie oczy, Jonathanowi zaś kompletnie opadła szczęka. Uniósł teatralnie lewą brew w niemym akcie zdumienia, po czym wciąż nie mogąc uwierzyć, w to, co usłyszał, zapytał:
-Rosyjskim?
Mark, zyskując nagle na pewności siebie prychnął śmiechem, w którym dało się słyszeć nutkę urazy.
-Nie, ku*wa, amerykańskim i to ja zabiłem Tony’ego Montanę! – zdenerwował się. – Jasne, że rosyjskim, do cholery! I powiem wam… - tu zmierzył pobliskich stalkerów zabójczo poważnym wzrokiem. – To, co tam się wyprawiało w porównaniu z waszymi metodami… wypadacie bardzo blado. Bardzo.
-Taa? – mruknął Masterton, uśmiechając się chytrze. – Założysz się, kto tu jest większym…
-Zapomnij. Idę na dół… - zniechęcony Mark założył kominiarkę na twarz, po raz pierwszy przyjmując groźny, odpychający wygląd, po czym zaczął powoli zsuwać się ze zbocza w stronę grubego drzewa rosnącego przy asfalcie. Zajęło mu to kilka sekund – po dwóch uznał powolne kroczenie za bezcelowe i zbiegł z niego szybko, lądując pośrodku jezdni. Oparł się o plecy i zapatrzył w ziemię.
-Teraz można rzec, że wygląda posępnie. – zauważył Jonathan, kiwając z zadowolenia głową. – Myślicie, że zrobili tam coś, od czego mu się poprzestawiało we łbie i zaczął być taki świętoszkowaty?
-Zapewne. – zgodził się Mikołaj, bawiąc się trzymaną w rękach łopatą. – Powinieneś mu zazdrościć.
-Niby czego?
-U niego poszło to w dobrą stronę.
-Gdybyśmy nie znali się tyle lat… odciąłbym ci palec, wiesz o tym?
-No i właśnie… - Mikołaj zarzucił łopatę na prawe ramię. – Ale na serio, nie zrób niczego głupiego, Adam ma…
-Wiem! – warknął Jonathan rozgoryczony. – Szykuję się na kogoś innego…
-Na Grahama? – zgadłem, co lekko rozkojarzyło Mastertona. Zamrugał gniewnie oczyma, przełożył nogi, kaszlnął, jednym słowem, wykonał całą gamę zbędnych ruchów, które miały odwrócić uwagę od jego zakłopotania. Do tej pory wydawał się bardzo opanowanym rozmówcą, widocznie jednak temat Grahama to jego słaby punkt.
Jakiż to wielki pożytek niosło za sobą czytanie akt Autorów.
-Tak. Jemu już naprawdę konkretnie dobiorę się do dupy. Będzie żałował, że się urodził.
Tak…
„Urodził…”
Autorzy…
Handlarz, który mi dostarczył ich zapiski, właśnie miał być przeze mnie przesłuchany. Wszystko przez tego sku*wiela Igora… Na szczęście już gryzie glebę, przynajmniej jego rozerwane przez wir anomalii szczątki to robią. Tak zwana „seria niefortunnych zdarzeń” doprowadziła mnie tutaj, zmuszonego do współpracy z miejskimi służbami… nieźle trafiłem.
Dobrze, że jest tu ten cały Mark.
Wydawał się w miarę… „normalny”, choć niedawna rewelacja na temat jego przeszłości dość skutecznie pogorszyła wizerunek byłego… właśnie, kogo? Zajmował „wyższą funkcję”, zarządzał innymi, wydawał, czy wykonywał rozkazy i polecenia – był, czy podlegał tamtejszym wielkim osobistościom? Nie dało się tego przewidzieć – tam każdy, nawet przewoźnik małych działek może doświadczyć szoku, byś świadkiem najgorszego okropieństwa – nawet nie próbowałem zgadywać. A co z resztą? Jonathan – skończony wariat z huśtawkami nastroju, a tacy są najgorszy. Izaak zachowywał się do tej pory… zwyczajnie. Nie zrobił niczego nadzwyczajnego, strasznie zapadającego w pamięć, podobnie jak Lenny. Leon i Mikołaj zdawali się szczególnie ze sobą związani – widać to było w ich wzajemnym stosunku, sposobie prowadzenia rozmów, gestach, dosłownie wszystkim. Jakby jeden drugiemu kiedyś ocalił życie i do dziś starał się okazywać wdzięczność. Mikołaj był szczery, zawsze w dobrym humorze, posiadał tak zwaną „duszę dziecka” – zachowywał się luźnie, nieco obojętnie, ale mimo wszystko jednak stanowczo, wszystko jednak, każde jego słowo i gest przepełnione były zwykle beztroską, całkowitym brakiem zmartwień. Albo naprawdę tak było, albo świetnie to udawał. A Radek… Bił od niego jakiś chłód, surowy i nieprzyjemny, mimo paru serdecznych zachować z jego strony, których byłem świadkiem, zdawał się wyprany z emocji i beznamiętny – czy lata rozpracowywania organizacji płatnych zabójców doprowadziły go do chłodnego patrzenia na życie, czy coś złego spotkało go już wcześniej?
Odwinąłem rękaw i spojrzałem na zegarek. Należałoby już…
-Złaźcie. – rozkazał Jonathan, zasłaniając twarz.


-I coście tam na przykład robili? – spytał po trzech minutach, siedząc skulonym przy drzewie, czekając na nadjeżdżającego Adama. Mark, przyczajony trzy metry od niego, na drugim krańcu wąskiej szosy, także przy drzewie, zamyślił się na chwilę przed odpowiedzią.
-Nie mam na to dzisiaj ochoty… - jęknął niedbale.
-Kochanie, boli mnie głowa! – zawył w prześmiewczy sposób Jonathan. – Co, ja mam zacząć? No?!
-Dalej chcesz się w to bawić?
-Jasne! W końcu jakaś wymiana doświadczeń – ci tutaj… - Masterton wskazał palcem pozostałych stalkerów. – Nie palą się zbytnio do rozmów na ten temat.
Mikołaj chrząknął, jakby się czymś dławiąc.
-Po ostatnim prawie puściłem pawia. – zwrócił się do Marka. – To z Johnsonem…
-Johnsonem?! To twój najlepszy przykład?
-Póki co…
-Minęło mało czasu, rozumiem. Ale zastanów się – co uważasz za mój najgorszy wybryk?
-I po kiego ci to?...
-Żeby go przekonać. – tu Jonathan skinął głową na Marka. – No, dawaj! – zachęcił. – Kto? Wy też! – krzyknął.
Zapanowała chwila ciszy, podczas której przetrawiłem ostatnie słowa Mastertona. Nie wierzę – ten wariat chce, żeby w wręcz demokratyczny sposób osądzono o nim, który z jego dotychczasowych czynów był najpodlejszy, jakby miał z tego satysfakcję, radość. Mógł też się po prostu tym nie przejmować – przyjąć, że ktoś musi wykonywać brudną robotę, a samemu się temu bez odrobiny sprzeciwu podporządkować. Z takim podejściem mógł by używać brudów ze swojej przeszłości jako argumentów na rozmowę i przechwałki w byle spelunie – ale robił to i bez tego. Był po prostu nienormalny – w jego życiu stało się coś, co kompletnie go złamało, nieważne, czy do tej pory był dobrym człowiekiem, czy zwykłą mendą – spotkało go coś, po czym załamałby się każdy, bez wyjątku. Pewnego dnia coś lub ktoś po prostu go zniszczyło.
-Tamten podrzędny szpicel z tej organizacji, K…
Wszyscy prócz mnie nagle zawołali głębokim „Aaa!”, jakby właśnie przypomnieli sobie odpowiedź na ostateczne pytanie w jakimś teleturnieju.
-Przegiąłeś. – rzucił Mikołaj. – Nigdy ci tego nie zapomnę…
-A ja twojej miny. – Leon zaniósł się śmiechem. – Z każdą kroplą coraz bardziej opadała ci szczena, aż dziw, że go nie zabiłeś! Miałeś takie oczy…
-Dobra, starczy!
-To był jeden z pierwszych, jeszcze się nie przyzwyczaiłem… - powiedział Izaak. – Od haftowania przez dwa dni paliło mnie w przełyku!
-To co on w końcu zrobił? – spytałem, niecierpliwiąc się.
-Kroił tym swoim nożykiem milimetr po milimetrze, sumiennie polewając wszystko najdroższą whisky Mikołaja. Tamten płakał z bólu, a ten tu płakał za każdym rublem wydanym na ten flakon.
-Skurwiel! Jakby nie mógł wziąć rozpuszczalnika! – krzyknął Mikołaj. – Ile ci jeszcze zostało do oddania, cwaniaku?
-Sto.
-I kiedy masz zamiar mi je oddać?
-Bo ja wiem… - Jonathan spojrzał na Marka wzrokiem biedaka widzącego wybawcę, dobroczyńcę. – Ty mi pożyczysz, przyjacielu! W końcu sto w tę czy we w tę nie zrobi ci zbytniej różnicy, prawda?
-Nie robi… Kiedy wrócimy to dam ci je jako zapłata za wzbogacenie mojego życia o nowe, ciekawe doświadczenia, pasuje? – Mark wychylił się niemrawie zza drzewa. – Jedzie.
Nadstawiłem uważnie uszu.
Przez pierwsze pięć sekund nie słyszałem nic – po nich dobiegł mnie cichu pomruk silnika spalinowego, połączony z odgłosem ścierających się z asfaltem opon. Adam jechał powoli – góra czterdzieści kilometrów na godzinę, zaczął się widocznie przymierzać do ostrego zakrętu, przy którym właśnie byłem schowany z resztą stalkerów. W sumie to z trudnością nazywałem ich stalkerami…
Ostatnia rzecz, której bym się spodziewał.
Kiedy samochód był już jakieś trzydzieści metrów przede mną i s… agentami, z oddali, z bardzo daleka, rozległ się potężny, niemal basowy huk. Chwilę później usłyszałem odgłos przebijanej blachy, szkła i… coś, co wyglądało, a raczej brzmiało jak pocisk nagle umilkło – widocznie utkwił w ciele Adama, na czym skończył swój przebijający wszystko po drodze lot. Nie milkł za to odgłos silnika i kół auta – zdawało się wręcz, że przyspieszył. Coś targnęło drzewem, do którego byłem przyparty – Adam wbił się w nie po skręceniu z dotychczasowego kursu – zanim przetoczyłem się w tył z zasłoniętymi uszyma nerwowo zacisnąłem zęby, słysząc przeraźliwy dźwięk gniecionej blachy i rozlatujących się do reszty szyb, których odłamki poszybowały dookoła.
Wciąż lekko oszołomiony, przewróciłem się na brzuch, nie miałem siły, by wstać.
Stanął na de mną Leon, krzycząc coś wściekle dookoła. Wyciągnął rękę w moją stronę, by pomóc mi wstać. Podniosłem swoją.
Drugi, ogłuszający huk wystrzału.
Leon wygiął się do przodu, a w jego brzuchu rozkwitła potworna, ziejąca, krwawa dziura. Poczułem kilka kropel krwi na twarzy, potem ciężar upadającego bezwładnie Leona – momentalnie oślepłem, albo nieświadomie zacisnąłem z całej siły oczy, chcąc uchronić się przed paskudnym widokiem. Straciłem kontakt z rzeczywistością – ciemność, którą widziałem, zaczęła mienić się niczym kalejdoskop, po czym znowu poczerniała, wzbudzając we mnie potworną falę mdłości. Plamki, nieprzyjemny pisk, stłumione odgłosy czyichś rąk próbujących zdjąć ze mnie zwłoki. Zemdlałem, nie mogąc wytrzymać narastających drgawek.

Za ten post Valentino otrzymał następujące punkty reputacji:
Positive Bizmucik, Garfield616, weteran XD, Skowoo.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez Garfield616 w 02 Wrz 2011, 22:52

Zdecydowanie najlepsze opowiadanie jakie czytałem na tym forum. Jest dojrzałe, wciągające i przemyślane. Tylko nie do końca rozumiem kilka faktów w fabule, np. o co chodziło ze szpitalem, kim jest Susarro lub Igor, albo co stało sie za Kamilem... ^ ^
"Drogie wina są dla bab i ciot. Tanie są dla tych, którym płynie siarka w żyłach zamiast krwi."
Awatar użytkownika
Garfield616
Kot

Posty: 33
Dołączenie: 18 Paź 2008, 10:22
Ostatnio był: 24 Sty 2014, 22:32
Miejscowość: Przemyśl
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: SGI 5k
Kozaki: 1

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez Roen w 02 Maj 2012, 00:27

W końcu zebrałem się do przeczytania tej niemalże już powieści, którą dawien dawna polecał mi przyjaciel. Jest to naprawdę jedna z najlepszych fanowskich (czuję, że popełniam tutaj olbrzymię faux pass, proszę więc o wybaczenie, jednak pomimo stworzenia całej osi fabularnej praktycznie od zera opowiadanie w dalszym ciągu napisane jest w istniejącym już uniwersum) historii jakie dane mi było czytać.
Przechodząc do meritum mej skromnej wiadomości: pytanie do autora, który zdaje się tu już nie zaglądać, lecz mam nadzieję, że w dalszym ciągu to czyni, a mianowicie, czy dzieło twe jeszcze powstaje?
Mam nadzieję, że odpowiedź będzie pozytywna i jednocześnie liczę na jakąkolwiek odpowiedź.
Pozdrawiam,
Roen

PS Jako, że to mój pierwszy post, witam wszystkich fanów uniwersum wykreowanego przez braci Strugackich.
ImageImage
Awatar użytkownika
Roen
Kot

Posty: 16
Dołączenie: 02 Maj 2012, 00:13
Ostatnio był: 30 Kwi 2014, 16:18
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 4

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez Valentino w 19 Maj 2012, 12:45

Nie powiem, że ten entuzjazm jak skur... mnie przeraża. Ciąg dalszy jest, do samego końca całej tej bai, wrzucam nieco tak jak to wtedy (Daff-no) napisałem, więc mogą być Głupie Błędy.
Entuzjazm każe mi się zastanowić, czy warto jeszcze posiedzieć nad tym tekstem. Szkoda by mi było całego tego czasu... Forma, forma!

Nie czuł tego od kilkunastu lat.
Przez ten czas doświadczył wiele – upokorzenia, ból, poniżenia, rozczarowania, jednym słowem, życie prostego człowieka „przefiltrowane” przez Jonathana, co dawało serię zdarzeń, od których mało kto nie chciałby ze sobą skończyć. On jednak się do nich przyzwyczaił; nauczył z nimi żyć, przyjmując, że kogoś Bóg musi sobie wybrać na ofiarnego kozła, który spełni jego chore poczucie humoru, czyniąc to obrazem swych cierpień. Czego nie czuł do tak długiego czasu?
Kompletnej, aż odbierającej resztki chęci do życia, bezsilności.
Pierwsze, co zrobił, słysząc wystrzał, to obejrzał się w stronę reszty – czy nikt z nich nie upadł, chwytając się kurczowo w miejsce trafienia, czy nikomu z nich nie urwało czy zmiotło głowy – upewniał się, że jego jedyni najbliżsi są cali i zdrowi. Potem dopiero wykonywał „mechaniczną” resztę.
Rozglądając się dookoła, nad horyzont, na próżno szukając strzelca, odbezpieczając za to granat dymny, usłyszał drugi odległy huk. Znowu obejrzał się w stronę towarzyszy – tym razem jednak widząc to, czego zawsze najbardziej się obawiał.
W ciągu sekundy, podczas której obracał głowę, czas dla niego zwolnił, a raczej zrobił to specjalnie dla uczucia niepewności – dał mu chwilę na wzrośnięcie i osiągnięcie poziomu tak wielkiego, że niemal paraliżującego myśli. Jonathan podczas jednej zaledwie sekundy poczuł niepewność i obawę przerastającą uczucia podczas dowiadywania się o nowotworze.
Widząc rozkwitającą, szkarłatną dziurę w plecach stojącego nad oszołomionym Michałem Leona kompletnie się załamał. Zapomniał o trzymanej broni, która wyleciała mu z rąk, o dymiącym, wbitym w drzewo aucie z nieżywym Adamem we wnętrzu, o reszcie przyjaciół i strzelcu, który właśnie uśmiercił jednego z nich i wciąż mógł trafić kogoś jeszcze. Mając wciąż w głowie, jakby na złość powtarzający się widok ranionego Leona, pognał w jego stronę, czując, że zaraz kompletnie się rozklei. Tak, wyczuł wewnętrzny konflikt, nabierając ochoty na płacz – po 86 roku stwierdził, że nic już go nie zmartwi, „ruszy” na tyle, by doprowadzić go do łez. Widocznie się mylił.
Runął na ziemię, dopadając rękoma zakrwawione ciało, po czym po panicznej szamotaninie zdołał przewrócić je na plecy.
Palce wykrzywiły mu się do granic możliwości, ręce podjechały do góry, wrzynając się łokciami pod pachy, jakby wykonywały w ten sposób błagalny gest skierowany do samych niebios. Po tym jakże wyczerpującym akcie bezsilności ręce Mastertona opadły na ramionach Leona, przygniatając go do ziemi. Zawył głośno, zdzierając gardło, wypełniając je palącym bólem. Zwiesił bezwładnie szyję, czując narastający, dławiący ścisk w gardle, słony smak łez i niewyobrażalny żal. Obraz nieżyjącego Leona zniekształciły łzy – był rozmazany, niewyraźny, przesuwał się w różne strony i rozmazywał niczym podczas wizji narkomana.
Granat wybuchnął smolistym obłokiem, lecz Jonathan nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Wkrótce dym dotarł w jego stronę i całkiem go zasłonił, pozostawiając go Leona i siebie samym sobie, okrywając wstyd, który właśnie czuł.


Rok 2000.


Leon stał oparty o drewniany słupek przed obozowym pubem i, paląc, rozmawiał z Mickiem. Z nim zawsze rozmawiało mu się dobrze – kiedykolwiek by na niego nie trafił, z paru wzajemnych uwag, każdego razu, bez wyjątku, rodziła się długa konwersacja na wszystkie możliwe tematy. Było tak też tego, niewątpliwie burzliwego dnia – trzydziestego grudnia, niemal tuż przed sylwestrem, kiedy cała Zona żyła jeszcze wydarzeniami sprzed paru dni – zorganizowaną przez Igora masakrą w Boże Narodzenie, w której niechlubny udział brał Radek.
To jego oczekiwał Leon, dlatego też odnalazł wśród zatłoczonego dziś placu Micka, by móc zamienić z nim parę słów, ot, dla zabicia czasu. Kilka razy, kiedy jego rozmówca rozgadywał się na dobre, nie słuchał go, by całkowicie skupić się na Radku – Leon zdecydowanie nie należał do osób z tak dobrze rozwiniętą podzielną uwagą. Udając, że słucha, potakując po omacku i kiwając na oślep głową, myślał o Radku i jego niedawnym „dokonaniu”. Znowu się na niego wściekł.
Ledwie ponad tydzień temu morduje kilka osób, ma z tego powodu wyrzuty sumienia, a jednocześnie przeżywa fakt, że sprawiło mu to zwyczajną radość. Teraz, po upływie tego czasu, jak gdyby nigdy nic zdarza mu się kolejny wyskok – wraz z trzema żołnierzami ostrzeliwuje granatnikami chatę znanego handlarza bronią, zaopatrującego stalkerów. Chatę, z jej właścicielem i czterema innymi, nieznanymi stalkerami. Wszyscy niegdyś współpracowali z wojskiem i zginęli prawdopodobnie za to, że się od nich odwrócili. Zwyczajne marno…
Leon wyrwał się z zamyślenia. Brama obozu szczeknęła sucho i rozchyliła się ze zgrzytem, ukazując wycieńczonego Radka, ubranego w długi płaszcz, z zawieszonym przez ramię cylindrowym granatnikiem. Ręce miał niemal bezwładnie, z wysiłku, spuszczone wzdłuż nóg. Tymi poruszał niemrawo, sztywno, jakby męczyły go ostre zakwasy. Minę miał, jakby się nie wyspał – zmrużonymi oczyma ledwie omiatał grunt, po którym chodził, usta miał wydęte, twarz zmęczoną i pomarszczoną bardziej, niż zwykle.
Leon poczekał na niego – aż zbliży się w stronę baru. Kiedy zorientował się, że ten ominął go szerokim łukiem i właśnie mija słup pośrodku placu, odwrócił się gwałtownie przez plecy i zawołał go.
Na pewno go słyszał, a mimo to nie zwrócił na krzyk najmniejszej uwagi.
„sku*wiel” – pomyślał z pogardą Leon. Machnął na Micka przepraszająco ręką, po czym ruszył w stronę Radka, który był już parę metrów od swej kwatery. Przyspieszył kroku, w końcu przeszedł w trucht. Ostatnie dwa metry pokonał trzema skokami, dopadając ramienia Radka, który zdążył już wyciągnąć z kieszeni klucze.
Odwrócił się zlękniony, klnąc pod nosem – zawieszony na plecach granatnik uderzył kolbą w ścianę budynku.
-Co ty... – zdążył powiedzieć oburzony, nim Leon w mało bolesny fizycznie, za to upokarzający i pogardliwy sposób trzasnął go otwartą dłonią w skroń.
-Pojebało cię? – krzyknął Leon? Przymierzał się do drugiego „kuksańca”, lecz Radek zadziwiająco szybko strącił jego dłoń, uderzył w ramię, doszło do niewielkiej, pełnej wyzwisk szamotaniny. – Co ty wyczyniasz, człowieku?!
-Odpierdol się… - syknął Radek, odwracając się w stronę drzwi. Leon brutalnie odwrócił go z powrotem, po czym przycisnął do ściany.
-Co się z tobą dzieje?! – niemal krzyknął. – Rzeź w święta, mija ledwie kilka dni, a ty znowu ciągniesz do tych gnoi? Po co?! Po co się pytam! Czy ty nad sobą, ku*wa, nie panujesz?! Musisz wykonywać z nimi brudną robotę, akurat ty?! Pytam się, po co?! Czujesz tak wielką potrzebę pozbawienia kogoś życia?! Musisz to robić akurat z nimi? Daje ci to większą radochę, popaprańcu? Że robisz to z kimś działającym nielegalnie, dla własnych interesów, niż dla dobra innych?
-Tymi metodami… - Radek widocznie spuścił z tonu. Leon spodziewał się, że ten zaraz znowu się rozpłacze i przeżyje kolejne dwa dni w stanie ciężkiej depresji.
-Tak, nimi też można zrobić coś dobrego! A ta banda płatnych zabójców, którą rozpracowałeś? Nikt nie mówi o tym, że jednemu z nich odrąbałeś siekierą głowę dla przestrogi, wszyscy mówią o tym, że nikt nie zleca już innym zabójstw za marne dwadzieścia monet!
Radek spojrzał na Leona bezradnie, po czym znowu się rozpłakał, co ten drugi skwitował machnięciem ręką i wyrazem mówiącym „Skończ już”. Widząc, że nie daje to żadnego efektu, kontynuował.
-Weź się w garść, rozumiesz? Mam cię przywiązać na smyczy przybitej do kołka?! Weź się za siebie, nie daj im się więcej namówisz, rozumiesz? Coś w tobie siedzi, ale nie możesz się temu dać, postaw się, do cholery! Ej, słuchaj mnie. Słuchaj! Jeśli nie poradzisz sobie z samym sobą, każdy inny, nawet najmarniejszy wyrostek kiedyś cię dorwie. Nie bierz się za nic, nawet za byle pierdołę, jeśli najpierw nie zajmiesz się samym sobą, rozumiesz?
-Rzucasz hasłami… - Radek zbył słowa machnięciem ręką, znowuż robiąc krok w stronę drzwi. Leon złapał go za ramię, tym razem mocniej, zaciskając na nim palce do granic możliwości, niemal je paraliżując, odwrócił i przycisnął do ściany.
-Nabawiłeś się, ku*wa, agorafobii, że tak ci się spieszy do środka?! Chcesz się wypłakać w poduszkę? Psujesz nam wizerunek, rozumiesz? Wszyscy są ci wdzięczni za tamtych gnoi, ale powoli przeginasz! Barry…
-Co Barry?! Co Barry?! Chce się mnie pozbyć?! Proszę bardzo, ja to wszystko dookoła pier*olę, i ciebie też! – krzycząc, Radek ponownie strącił rękę ze swojego ramienia. Splunął Leonowi pod buty, odbierając mu resztki zapału, po czym w końcu otworzył drzwi szeroko i wszedł do środka, trzaskając głośno.
Leon włożył ręce do kieszeni, bezradnie wsłuchiwał się w szczęk zamka, zwiesił luźno głowę i zamknął oczy.
-Niedobrze… - mruknął. – Spojrzał na zamknięte drzwi kwatery Radka. – Bardzo niedobrze.
Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę baru. Mijał rozmawiających dookoła stalkerów i agentów, zarówno tych regularnie udających się w różne części Zony jak i członków tutejszej administracji – osób zarządzających i zajmujących się magazynami, wydatkami przy zamówieniach broni i sprzętu i podobnymi czynnościami związanymi z chociażby „papierkową robotą”.
Nie zwracając na unoszone w powitalnym geście i uprzejme skinienia głową, Leon wpadł w obłoki dymu, alkoholowy gwar i rozmawiające ze sobą grupki ludzi. Stanął na palcach, szukając pożądanego stolika.
-Ej! – krzyknął ktoś z lewego kąta pomieszczenia. Leon spojrzał się w tamtą stronę. Jonathan energicznym ruchem dłoni przywoływał go do siebie, mówiąc bezgłośnie „Dawaj, dawaj!”. Ucieszył się na jego widok, przecisnął ominął kilka lepkich stolików i zajętych krzeseł, po czym zajął miejsce obok Mastertona. Od razu, Leon nie wiedział jak, wyczuł w nim niepokój, niepewność, jakiś smutek, zatroskanie spowodowane niedawną rozmową z Radkiem. Być może wyczytał to z jego niemrawego kroku, zmartwionego spojrzenia, czy też przygnębionego wyrazu twarzy – jakkolwiek to zrobił, Leon czuł się tym mocno zaskoczony – wydawało mu się, że dobrze ukrywa targające nim uczucia.
-Co cię trapi? – zapytał, bawiąc się kieliszkiem z nalaną w nim wódką.
-Radek… - mruknął Leon, siadając przy stole. – Źle z nim.
-Jak bardzo?
-Bardzo. Kompletnie nad sobą nie panuje, do jasnej cholery, idzie na akcję w pełni tego świadom, potem ryczy i żałuje, do tego ledwie tydzień po tamtym w święta. Tragedia…
-Trzeba by go podreperować. – zaproponował Jonathan.
-Trzeba by. I to ostro. Jakieś propozycje?
Jonathan zamyślił się, opróżniając kolejny kieliszek. Pomasował czoło, wpatrując się tępo w stolik. Czknął.
Rok 2001.
Zatrzasnął drzwiczki, po czym znowu pociągnął ostro nosem. Spojrzał się przez lewę ramię. Jonathan klęczał ciągle w tym samym miejscu, wokół rozlanej przez Leona plamy krwi. Nieruchomo, choć pewnie nogi od dawna mu zdrętwiały. Mikołaj przeniósł spojrzenie na Izaaka, który tylko wzruszył bezradnie ramionami. Jego wyraz twarzy mówił „Ja zająłem się wtedy Radkiem, to ty bierz teraz Jonathana.”.
-Jona… - zaczął Mikołaj, lecz Masterton przerwał mu, unosząc dłoń, wykonując tym samym pierwszy ruch od ponad paru minut.
-Jedźcie. – powiedział zachrypniętym od krzyku i płaczu głosem. Opuścił rękę z powrotem na kolano. – Wrócę sam.
Mikołaj z trudem umieścił kluczyk w stacyjce, z wielkimi trudnościami odpalił silnik, zwolnił hamulec i bieg, nacisnął lekko sprzęgło. Zanim jednak ruszył z miejsca, usłyszał energicznie pukanie w szybę. Jonathan najwyraźniej czegoś chciał. Po opuszczeniu szyby na kilka centymetrów rzekł krótko:
-Łopata.
-W bagażniku. – mruknął Mikołaj, schylając się do otwierającego bagażnik przycisku. Z tyłu zgrzytnął zwalniany zamek, chwilę później Jonathan obszedł samochód i lewą ręką chwycił wielki szpadel i postawił obok siebie, po czym prawą ręką przymknął zatrzasnął klapę bagażnika. Odwrócił się przez plecy i ruszył przed siebie, ciągnąc łopatę za sobą, jakby nie miał siły, by ją unieść.
Wszyscy siedzący w aucie na moment odwrócili się przez ramię, by móc oprowadzić Mastertona wzrokiem. Ten po dojściu do dymiącego auta Adama odwrócił się nagle, zmierzył samochód Mikołaja rozdrażnionym spojrzeniem, uniósł prawą rękę, upuszczając tym samym łopatę, po czym machnął nią niechlujnie, każąc tym samym Mikołajowi odjechać.
-Nie dobijajmy go. – szepnął obecny kierowca, naciskając pedał gazu.
-Chyba nie powinniśmy go tak zostawiać. – zmartwił się Izaak.
-Poradzi sobie… - zapewnił Mikołaj.
Awatar użytkownika
Valentino
Opowiadacz

Posty: 109
Dołączenie: 06 Lis 2007, 12:02
Ostatnio był: 08 Sty 2015, 23:18
Miejscowość: Z Ekranu Rejestracji
Frakcja: Naukowcy
Kozaki: 8

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez Roen w 26 Maj 2012, 23:59

Entuzjazm jest jak najbardziej uzasadniony - opowiadanie jest naprawdę całkiem składnie napisane i, co najważniejsze, interesujące. Co do "Głupich Błędów" - nie przejmuj się nimi, chociaż nie, źle... Powinienem powiedzieć (napisać?) raczej tak: jeżeli jakieś są, użytkownicy na pewno je wyłapią i jeżeli będą mili (nie jak ja teraz) postarają się przekazać Ci propozycje ewentualnej poprawy lub chociaż wskazać miejsca, którym należałoby się przyjrzeć. Ze swojej strony (wydaje mi się, że co najmniej kilku innych ludzi także mi przytaknie) mogę powiedzieć jedynie, że naprawdę szkoda by było gdybyś ten tekst porzucił, tymbardziej, że, jeżeli dobrze zrozumiałem, napisałeś więcej niż udostępniłeś do tej pory na forum.
Pozdrawiam i rozentuzjazmowany odpowiedzią z Twojej strony czekam na kontynuację,
Roen

PS Wstawiony przez Ciebie fragment, jak i cała reszta, jest niesamowity. Postaram się kontynuować pracę mathusa92 i w wolnych chwilach przysiądę do poszukiwania błędów i niejasności. Mam nadzieję, że nie zginę tak jak on w trakcie pracy...
ImageImage
Awatar użytkownika
Roen
Kot

Posty: 16
Dołączenie: 02 Maj 2012, 00:13
Ostatnio był: 30 Kwi 2014, 16:18
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 4

Re: Kolejne Opowiadanie.

Postprzez sou w 27 Sty 2013, 21:33

Hej :)
mam skrytą nadzieję, że to jeszcze nie koniec, strasznie mnie to wszystko wciągneło i, pomimo że zwracam zazwyczaj uwagę na błędy i niedociągnięcia, tutaj po prostu płynąłem za historią... dwa :wódka: w trakcie :)
S̨̝̰̜̜̤͍̬͔͇̘̅ͪ̅̓͟͜͞ͅǪ̨̻̲̤̟̫̣̮͉̫̗̜̞̩͎͍́̽ͤ̐ͭ̈́͒̀̆͂͂ͮ͘͟Ų̰̮̞̩̼͌̔́̔̃̂̉͆̾̀̀̚͝
Awatar użytkownika
sou
Kot

Posty: 37
Dołączenie: 26 Sty 2012, 21:33
Ostatnio był: 07 Paź 2019, 10:18
Frakcja: Samotnicy
Ulubiona broń: Vintar BC
Kozaki: 1

Poprzednia

Powróć do Teksty zamknięte długie

Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zarejestrowanych użytkowników oraz 0 gości