przez KOSHI w 13 Paź 2014, 22:26
Shorcik spłodzony na szybko. Uni nie bij za podpieprzenie pomysłu. Kajam się nisko. Taka inna, moja wizja Strefy i tego, jak ją widzę. Enjoy!
Czerwony Las – nieorganiczny monoblok lasu barwy jesieni ukryty w samym centrum zakazanej strefy. Miejsce, którego nie powstydziłby się zwiedzać sam Raymond Maufrais. Tak samo okrutne i dzikie, jak eksplorowane przez niego okolice Mato Groso i interioru Gujany. Z jedną tylko różnicą – wszystko jest tu cholernie martwe i pełne ciszy przerywanej nocami wściekłym wyciem kręcących się koło obozu demonów, które czasem po zmroku porywały naszych mimo ciągle buzujących prądem zasieków, którymi ogrodzono Fermę. W miejscu, w którym żyłem prawie rok, nie strzelało się bowiem nadaremnie. Amunicję marnowano tylko wyłącznie, gdy strażników zmusiła do tego sytuacja, nigdy na ochronę nocą więźniów. Przed demonami chroniły dwa bunkry, w których zamykali się posępni oprawcy, kiedy budziły się ze snu dzieci Zony i wychodziły na żer. Tak było codziennie. Rankiem grzebanie zmarłych i naprawa zasieków, potem wyjście w teren i przerzucanie napromieniowanych śmieci. Po południu powrót i apel. Po apelu obiad z jakiś resztek. Najczęściej były to przypalone ziemniaki i fragmenty usmażonego na płocie kundla, które trafiając do brzucha, nie znajdowały tam już nic z kompletnie ubogiego śniadania – kawy lub herbaty i spleśniałego chleba z dodatkiem gnijących warzyw. Nie wiem, jak przetrwałem ten rok… Może dlatego, że zawsze umiałem kombinować? A może, bo miałem cholernie dużo fartu i zawsze trafiałem do komanda, które, albo zajmowało się zwózką szmelcu, albo jego segregacją w Sortowni? Tego nie wiem do dziś. Na Hałdach byłem wyjątkowo tylko paręnaście razy. Inaczej bym nigdy nie dotrwał do końca. Stalkerzy, którym się nie powiodło na pierwszych selekcjach, trafiali później już regularnie do brygad Kopaczy. Do tego służyły – najbardziej chorzy zawsze dostawali najgorszą robotę, którą było wydobywanie i wstępna selekcja złomu na hałdach. Jeśli trafiłeś z początku na kilkanaście takich wycieczek, to nie było już dla ciebie ratunku. Promieniowanie zabijało szybciej, niż cała menażeria Strefy. Mi się z początku udało, ale z każdym nowym transportem, musiałem z powrotem walczyć o miejsce wśród wybrańców. Miesiąc w miesiąc, 12 pieprzonych miesięcy, 52 zasrane tygodnie, po których stwierdziliśmy, że dość już tego, że trzeba walczyć, bo czeka nas tam tylko śmierć. I stało się. Równo 365 dni, od kiedy obóz ruszył, coś w nas pękło. Do tego czasu z pierwszego transportu zostało nas tylko dwunastu – Dwunastu Sprawiedliwych. Na apel tego dnia nie wyszliśmy. Wyciągnęli nas, tak jaki się wyciąga niesfornego psa z budy. Ustawili nas pod ścianą. Ścianą do egzekucji. Nasze stracenie miało być przykładem dla innych, jak kończą ci, którzy się buntują. Kiedy nieomalże padła już komenda Ognia! Szybki zaczął śpiewać. Bardzo z początku cicho, ale na tyle głośno, że strażnicy usłyszeli. A po policzkach ciekły mu łzy. Śpiewał piosenkę, którą znał każdy z nas. Nie dokończył jej jednak. Strzałem w głowę z paru metrów uciszył go jeden z oprawców wrzeszcząc: Zamknij mordę ty śmieciu! Nie masz prawa się odzywać nie pytany! Wtedy ja, nie pomny konsekwencji, śpiewałem dalej. Coraz głośniej i głośniej. A wraz ze mną moich dziesięciu kompanów, potem poszczególni ludzie z bloków, a potem całe bloki dołączyły do naszej pieśni. Brzmiało to jak pieśń zwycięstwa, choć byliśmy tu najbardziej przegrani ze wszystkich. Ludzie zaczęli otaczać strażników, wyrywać im z rąk broń, a w las płynęły wciąż słowa:
Wyrwij murom zęby krat
Zerwij kajdany, połam bat
A mury runą, runą, runą
I pogrzebią stary świat!
Wiedziałem, że ta chwila nie potrwa długo. Bandyci nie mieli ochoty zamykać swojej Fermy, gdzie my – Kaczki znosiliśmy im złote jaja, za którego kupowali wujka Franklina. Ktoś z nich otworzył do więźniów ogień i rozpętało się piekło. Nie wiele pamiętam z tamtych chwil. Zginęli prawie wszyscy. Prawie trzysta osób. Nieliczni, mniej ranni, zostali na miejscu bronić bardziej poszkodowanych, kiedy do Obozu miała wkroczyć mordercza bandycka odsiecz. Koral, mój przyjaciel ze szczęśliwej dwunastki, został. Nie mógł uciekać, stracił czucie w nogach. Został bronić posterunku i umierających kolegów niczym Custer pod Little Bighorn. Dziś wiem, że zginęli wszyscy. Zanim wyjechaliśmy, a zostało nas tylko pięciu, spaliliśmy cały obóz. Wszystko poszło z dymem. Sortownia, magazyny, rampa, bunkry, wieże strażnicze z karabinami, którymi nas zmasakrowali. Ocalał tylko jedna sprawna ciężarówka. I nią zwialiśmy zostawiając za sobą trupy kolegów, rannych i okrutnie zmaltretowane ciała strażników, którzy nie polegli w walce. Włącznie z Piłatem, który uważał się za Boga i tak też skończył - ukrzyżowany na bramie wjazdowej. Pierwszy posterunek minęliśmy bez problemu – lufa przystawiona do głowy jedynego z ocalałych oprawców, które wzięliśmy na kierowcę, podziałała. Na drugim punkcie, tym wyjazdowym zaczęły się problemy. Kierowca chyba dał jakiś znak obsłudze, że coś jest nie tak. Znów rozpętało się piekło, ale po tym, co przeżyłem parę godzin wcześniej, była to tylko burza w szklance wody. Mózg kierowcy chwilę później pokrył krwawą pulpą przednią szybę. Ktoś podziurawił z maszynówki w odwecie naczepę, z której wypadł granat. Przeżyłem tylko ja. Przed śmiercią jeden ze stalkerów podał mi jednak coś. Coś bardzo ważnego. Zeszyt. Zdążyłem go tylko pobieżnie przejrzeć nim zdołałem odczołgać się pół kilometra dalej i paść w jakieś chaszcze. Kiedy obudziłem się ze śpiączki dwa miesiące po tych zdarzeniach, leżałem w jednym ze stalkerskich obozów na polowym łóżku solidnie obandażowany. Nade mną stał Czarny, jeden z szefów Stalkerów z moim zeszytem w ręku.
-Pewnie masz mi wiele do powiedzenia, ale będzie to zapewne długa historia więc zostawimy ją na później. Na razie musisz dojść do siebie. Zeszyt mi w zasadzie wyjaśnił wszystko. Powiedz mi tylko: To był obóz? Pracowaliście jako Kopacze?
-Tak – wymamrotałem.
-Już po wszystkim. Obóz nie istnieje. Dosłownie. W zeszycie były za to bardzo cenne informacje o niektórych stalkerach, którzy nas zdradzili. Niech im Zona lekką będzie… Jak się nie mylę, jest to coś na wzór ksiąg rachunkowych i dziennika. –Czarny wskazał palcem na notatnik. -W zasadzie same cyfry, z których można przypuszczać, ile przez rok zarobiły te sku*wysyny na was. Do dlatego nie mogliśmy im dać rady, bo ciągli kupowali broń i amunicję od wojska. Były tam też nazwiska wspólników Piłata. I różnych jego pośredników oraz kontrahentów. Ale to już też załatwione.
-Jak?
-Zemsta musi być jak kawa bracie – podsumował stalker.
-Czemu? - spytałem zdziwiony.
-Bo najlepiej smakuje na zimno. Nie uwierzysz, w jakich dziwnych okolicznościach niektórzy z nich umarli… -Zaśmiał się Czarny i podał mi z kieszeni plik zdjęć z zaznaczeniem, że są do zwrotu. –Lepiej, żebyście nie widzieli tego, co ja zobaczyłem na nich na własne oczy. Czarny to był jednak zdrowo rąbnięty i metodyczny sku*wiel, który nie działał bez planu. By nie skłamać powiem tylko tyle, że zrobił paru osobom taką z dupy Jesień Średniowiecza, jakiejś świat nie widział i jakiej nie przeżył nawet Marselus Wallace. Mówiąc krótko – wszyscy, którzy przyczynili się do stworzenia tego chorego Imperium, w którym zmarnowałem rok swojego życia i które pochłonęło z pół tysięcy istnieć, zginęli w strasznych męczarniach. Jak to się bowiem mówi: Fortuna w Zonie kołem się toczy…
Ostatnio edytowany przez
KOSHI, 14 Maj 2015, 21:09, edytowano w sumie 1 raz
-
Za ten post KOSHI otrzymał następujące punkty reputacji:
Wiewi0r.